Cena kłamstw

To, co się stało w Budapeszcie, jest ewenementem pod jednym tylko względem: nigdy dotąd polityk nie został złapany na tak długim trwaniu w tak wielkim kłamstwie, którego konsekwencje zapłacić musi cały naród.

25.09.2006

Czyta się kilka minut

Przed parlamentem w Budapeszcie /fot. R. Kowalewski - Agencja Gazeta /
Przed parlamentem w Budapeszcie /fot. R. Kowalewski - Agencja Gazeta /

Nikt się tego nie spodziewał. Politycy i zwykli ludzie, w kraju i za granicą, oglądali w osłupieniu relacje z zamieszek w Budapeszcie. Patrzyli na grupki mężczyzn obrzucające butelkami kordon policjantów. Na policjantów rozbijających konno demonstrację. Na tłum powiewający węgierskimi flagami. Obrazy, jakich nie było od 1989 r. Padły dramatyczne porównania z węgierskim powstaniem w 1956 r. i z Pomarańczową Rewolucją na Ukrainie.

Porównania efektowne, lecz nieuzasadnione. Na Węgrzech przedmiotem sporu nie jest dziś walka o wolność czy demokrację. Chodzi o coś innego: po pierwsze, o kłamstwo w polityce. Po drugie, o zaniechane reformy gospodarczo-socjalne, których kolejne rządy nie realizowały, obawiając się reakcji wyborców.

Kłamaliśmy na okrągło

Bezpośrednią przyczyną demonstracji - tych pokojowych, idących w tysiące, i tych nocnych, brutalnych, których uczestnicy liczeni byli w setkach - stały się kłamstwa rządzącej ekipy socjalistów. A dokładniej: wyemitowanie przez publiczne radio w niedzielę, 17 września, nadesłanego anonimowo nagrania z posiedzenia klubu parlamentarnego socjalistów. Odbyło się ono w maju, w miesiąc po wyborach, wygranych (ponownie, choć nieznacznie) przez lewicę.

Każdy Węgier mógł posłuchać, jak premier Ferenc Gyurcsány - znany już wcześniej z aroganckich zachowań - przekonuje partyjnych kolegów, że nowy-stary rząd musi podjąć szereg przykrych dla obywateli reform. Przeplatając swój speach wulgaryzmami, Gyurcsány tłumaczy, że nie można dłużej kłamać. Przyznaje, że w ciągu poprzednich lat, w tym przed wyborami, jego rząd okłamywał społeczeństwo, ukrywając katastrofalny stan finansów publicznych i przemilczając fakt, iż on sam i jego gabinet nie uczynili nic. Argumentuje, że od jesieni trzeba drastycznie zwiększyć podatki dla osób fizycznych i firm, a wzrost płac będzie możliwy na pół roku przed kolejnymi wyborami.

- W tym momencie poszły bezpieczniki - mówi 37-letni Gabor Deák, menedżer węgierskiej filii zachodniego koncernu.

Węgrzy najpierw zamarli. A gdy dotarło do nich, że socjaliści, niedawno wybrani na drugą kadencję, kłamali w żywe oczy, zareagowali gwałtowniej, niż ktokolwiek mógł przypuszczać. Na ulice Budapesztu, a potem także innych miast wyszli ludzie z dziećmi, emeryci, studenci z jednym żądaniem: dymisji premiera. Nocami zaczęło dochodzić do starć z policją.

Kto był na barykadach

W paleniu samochodów czy szturmowaniu gmachu telewizji nie brali udziału ojcowie z dziećmi na ręku, lecz grupki prawicowych ekstremistów i pseudokibiców. Dostali okazję, by zaistnieć, i wykorzystali ją.

Pierwszej nocy na czele tłumu, który zajął na kilka godzin budynek telewizji, stanął László Toroczkai, szef ekstremistycznej organizacji "64 żupy", o której mało kto wcześniej słyszał. Jej nazwa nawiązuje do podziału Węgier (na 64 żupy, czyli województwa) sprzed I wojny światowej, nim układ z Trianon z 1920 r. okroił drastycznie Królestwo Węgier, a część Węgrów znalazła się jako mniejszości w nowopowstałych Czechosłowacji, Rumunii czy Serbii.

Tuż przed zamieszkami w Budapeszcie słowacka policja usunęła Toroczkaia z terytorium tego kraju, wlepiając mu pięcioletni zakaz przekraczania granicy (podobny dostał wcześniej w Rumunii i Serbii). Poszło o nielegalną demonstrację w Bratysławie, którą usiłował zorganizować 16 września, w rocznicę układu z Trianon. Teraz Toroczkai zwietrzył szansę, aby zaistnieć w nowym kontekście: jako ludowy bohater, prowadzący tłum na kłamliwą władzę.

Nie on jeden stara się wykorzystać polityczne pięć minut. Także kilka ugrupowań pozaparlamentarnych traktuje kryzys jako szansę na wyjście z cienia. W rzeczywistości jednak na placu przed węgierskim parlamentem stanęli po prostu rozgoryczeni, zranieni ludzie, którzy myślą nie o wskoczeniu na polityczną scenę, ale o tym, by po prostu żyło się lepiej i spokojniej. Zwykli obywatele stanowią zdecydowaną większość demonstrantów, choć wybryki takich ludzi jak Toroczkai sprawiają, że wydarzenia budapesztańskie postrzega się przez pryzmat ekstremistów.

Dodatkową trudnością w ocenie demonstracji jest fakt, że węgierskim protestom brakuje lidera. We wtorek 19 września na placu przed parlamentem powołano co prawda "Węgierski Narodowy Komitet 2006", ale nie wiadomo, jakie są jego cele i kto nim kieruje. Jeden z członków "Komitetu", skrajnie prawicowy polityk Tamás Molnár, uznał ostatnie wydarzenia za "kontynuację roku 1956". Kolejna członkini, Mária Witner, brała udział w powstaniu węgierskim, a potem 13 lat spędziła w więzieniu. - Ona jest symbolem, była skazana na karę śmierci, odebrano jej najlepsze lata życia - mówi historyk János Tischler. Zaraz jednak dodaje: - Ale to, co robi teraz, należy zdecydowanie oddzielić od tego, co robiła 50 lat temu.

Porównania z rokiem 1956, spowodowane być może zbliżającą się 50. rocznicą tamtego powstania, są jednak nadużyciem. - Wtedy panowała komunistyczna dyktatura oparta na sowieckich bagnetach, a władze strzelały do tłumu - mówi Tischler. - Jak można do tego porównać podpalanie samochodów i obrabowanie telewizyjnego bufetu?

Nietrafne jest też porównanie z Pomarańczową Rewolucją: Ukraińcy protestowali przeciw sfałszowaniu wyborów, Węgrzy żyją w demokratycznym państwie i wbrew obywatelom nikt nie jest w stanie rządzić dłużej niż do kolejnych wyborów.

Rewolucji nie będzie

Znaczące jest, że na demonstracjach z rzadka pojawiali się politycy parlamentarnej opozycji. Co prawda, Mária Witner jest posłem z ramienia "Fideszu", jednak przewodniczący tej partii Viktor Orbán na plac nie przyszedł. Przeciwnie: opozycja zachowuje ostrożność i zaprzecza, jakoby zamieszki były przez nią inspirowane.

- Już w niedzielę, gdy radio wyemitowało przemówienie Gyurcsányego, "Fidesz" alarmował, że będą prowokacje - twierdzi Gabor Deák, zwolennik opozycji. - Wydaje mi się, że taką prowokacją był nocny atak na telewizję, gdy kilkuset chuliganów wtargnęło do jej siedziby, rozwalając i kradnąc, co się dało. Dla mnie jest ewidentne, że policja mogła zaprowadzić porządek od razu, a nie chciała. W końcu w interesie lewicy jest pokazanie, że demonstracje antyrządowe muszą prowadzić do awantur. Dużo ludzi w to uwierzyło.

Istotnie, według badania opinii przeprowadzonego przez agencję Median, w poniedziałek dymisji premiera chciało 52 proc. ankietowanych, natomiast we wtorek - po pierwszej nocy zamieszek, gdy rannych zostało ponad sto osób - już tylko 45 proc.

Viktor Orbán postanowił nawet odwołać wielki wiec, który "Fidesz" planował w Budapeszcie na sobotę 23 września (powodem były ostrzeżenia o możliwych prowokacjach), choć zgromadzenie, na którym spodziewano się kilkuset tysięcy ludzi, planowane było od dawna - w niedzielę 1 października na Węgrzech odbędą się bowiem wybory samorządowe. Wszystkie ugrupowania parlamentarne, w tym także opozycyjne, wydały za to deklarację potępiającą przemoc i wzywającą do poszanowania porządku konstytucyjnego.

Wygląda na to, że sytuacja się stabilizuje i "środkowoeuropejskiej rewolucji" nie będzie. Orbán, który mógłby - gdyby chciał - wyprowadzić na ulice o wiele liczniejsze tłumy, niż wyszły dotychczas, ograniczył się do wezwania Gyurcsányego do dymisji i do propozycji, by do czasu przedterminowych wyborów krajem rządził tymczasowy "gabinet fachowców".

Gyurcsány jednak ustąpić nie chce, a nawet próbuje kreować się na reformatora, który padł ofiarą nie własnego cynizmu, lecz niechęci Węgrów do jakichkolwiek reform.

Grzechy zaniechania

Paradoks sytuacji polega bowiem i na tym, że w swoim majowym wystąpieniu Gyurcsány przedstawił zarazem trafną ocenę węgierskiej gospodarki. Jej stan jest fatalny, ale winę za to ponoszą nie tylko socjaliści: kolejne rządy, zarówno "z prawa", jak i "z lewa", nie tylko odkładały w minionych latach wszelkie poważniejsze reformy, ale stosowały politykę konserwowania rozmaitych ulg i przywilejów socjalnych bądź wymyślania nowych - na koszt budżetu.

Tradycja "kupowania głosów" na Węgrzech jest więc długa, a udział w demolowaniu finansów państwa ma też prawicowy "Fidesz": w 2002 r. tuż przed wyborami parlamentarnymi rządząca (jeszcze) prawica podniosła emerytury i płace w budżetówce, licząc na głosy rzesz emerytów i pracowników sektora państwowego. Ekonomiści byli przerażeni, ale nikt ich nie słuchał. Głuchy na ostrzeżenia był także ówczesny sprawca tego rozdawnictwa, premier Viktor Orbán, dziś krytykujący socjalistów. Inna sprawa, że cztery lata temu socjaliści krytykowali go z identycznych pozycji, aby po przejęciu władzy zabrać się za rozdawanie pieniędzy.

Ten brak odpowiedzialności postkomunistycznej Węgierskiej Partii Socjalistycznej w latach 2002-2006 kontrastuje z postawą tego ugrupowania 10 lat wcześniej. W 1994 r. też przejęła ona władzę po prawicy i też zastała nadszarpnięty budżet. Ówczesny premier Gyula Horn - postać niezbyt ciekawa, z brzydką przeszłością z 1956 r. - uczynił ministrem finansów ekonomistę Lajosa Bokrosa. Ukuty od jego nazwiska termin "Pakiet Bokrosa" zrobił międzynarodową karierę: był to pakiet cięć socjalnych, które uratowały stabilność finansową kraju. Węgry wychwalano za odważne reformy i stawiano za wzór krajom regionu.

Sami Węgrzy tego nie docenili. Bokrosa nienawidzono bardziej niż Balcerowicza w Polsce i w 1995 r. został z hukiem zdymisjonowany. Był to jednak huk od ślepego wystrzału, bo ograniczono się do pozbycia się symbolu trudnych reform, podczas gdy ich meritum zostało niezmienione. Kraj wyszedł na tym dobrze, ale premier Horn cztery lata później również żegnał się z urzędem na rzecz przywódcy "Fideszu". Kto wie, czy tamta nauczka nie przyświecała potem i Orbánowi, i Gyurcsányemu. Jak na tym wyszły Węgry, widać dzisiaj.

Kryzys także moralny

Można postawić pytanie, kto tym razem ma wyciągać kraj z kłopotów? W końcu i Orbán, i Gyurcsány mieli już swoje szanse. Przed wiosennymi wyborami parlamentarnymi obaj politycy bez skrupułów prześcigali się w populistycznych obietnicach.

O tym jednak, że kasa państwa jest pusta - obecnie deficyt może sięgnąć rekordowego w Unii Europejskiej poziomu 10 proc. PKB - wiedział jednak do niedawna tylko Gyurcsány i jego współpracownicy. Gyurcsány wiedział także, że będzie musiał przeprowadzić reformy, i zagrał va banque: przelicytował lidera "Fideszu". Od razu po objęciu po raz drugi stanowiska premiera zapomniał o obietnicach i zabrał się za naprawę finansów: podwyższono podatek VAT i podatek dochodowy dla najbogatszych, wprowadzono opłaty za studia, o 30 proc. wzrosły ceny gazu. Choć więc kłamstwa, zatajanie wskaźników ekonomicznych i mydlenie obywatelom oczu wizją Węgier jako "panońskiej pumy gospodarczej" było cyniczne, to jednak w końcu Gyurcsány próbował wydostać się z pułapki, w którą wepchnął siebie i kraj.

Czy po takiej wpadce ma jeszcze jakikolwiek moralny mandat do rządzenia? Oto jest pytanie. Wypadki budapesztańskie mają bowiem dwie płaszczyzny: polityczną i moralną. Pierwsza odnosi się do walki między skompromitowanym obozem rządzącym a opozycją. Najbliższą okazją do przetestowania preferencji wyborców będą właśnie wybory komunalne. "Jeśli socjaliści je przegrają, muszą odwołać premiera" - uważa Orbán, uznając dzień 1 października za rodzaj referendum.

Takiego obowiązku jednak socjaliści nie mają i nikt - nawet przychylny prawicy prezydent László Sólyom - do oddania władzy zmusić ich nie może. W parlamencie socjaliści i liberałowie (ich koalicjant) dysponują razem większością, więc przedterminowych wyborów bez ich głosów rozpisać nie sposób. Ale że opozycji na doprowadzeniu do przedterminowych wyborów zależy - skoro jest okazja do pokonania socjalistów - istnieje pewne rozwiązanie, po które w ostateczności może sięgnąć "Fidesz". Taką możliwość otworzyłoby masowe złożenie mandatów przez posłów opozycji, czym zablokowałaby ona funkcjonowanie parlamentu.

"Cudowne dziecko"

Staje się to jeszcze bardziej prawdopodobne, jeśli socjaliści nie zdecydują się na zmianę premiera. Problem w tym, że Ferenc Gyurcsány jest dziś jedynym politykiem lewicy dysponującym zapleczem pozwalającym na kierowanie rządem. Za jego upartym trwaniem na stanowisku stoi być może nie tyle przekonanie o nieuchronności reform, które tylko on - w swoim przekonaniu - może przeprowadzić, ale również jego charakter. To człowiek zdecydowany, czasem gwałtowny i nieskrywający przywiązania do władzy.

Na Węgrzech nazywany jest "cudownym dzieckiem socjalistów", bo gdy stanął na czele lewicowego rządu we wrześniu 2004 r., gabinet i partia postkomunistyczna przeżywały kryzys. Wydawało się, że nikt w obozie lewicowym może stanąć na drodze Viktora Orbána. Gyurcsány okazał się jednak godnym przeciwnikiem - może dlatego, że obaj panowie są trochę podobni: pozbawieni sentymentów, jeśli trzeba bezwzględni, inteligentni, umiejący porwać tłumy. Postkomunistycznemu elektoratowi nie przeszkadzało nawet, że Gyurcsány jest jednym z najbogatszych ludzi na Węgrzech. Socjaliści wybory wygrali.

Premier jest zręcznym graczem i kiedy postawił na politykę, to nie po to, aby przegrać, a tym bardziej aby samemu rezygnować. Ciesząc się poparciem swej partii, może mieć poczucie, że obecny gniew obywateli wystarczy przeczekać.

"To kryzys moralny" - zwrócił uwagę prezydent Solyom i uwagą tą dotknął chyba głównego powodu rozdrażnienia Węgrów. Bo ludzie oburzeni są przecież nie tym, że ich kraj stracił szansę na wejście do strefy euro w 2010 r. i że czekają ich lata zaciskania pasa - z tego powodu też będą demonstracje, ale później. Na razie wyszli na ulicę, bo ich okłamano, bo z kłamstwa i oszustwa uczyniono standardowe narzędzie w politycznej grze, a oni sami w tej grze zostali potraktowani jako bezwolna zdobycz.

Ekonomiści zwracają co prawda uwagę, że informacje o gospodarczych problemach Węgier pojawiały się od dawna. W grudniu 2005 r. Komisja Europejska krytykowała Budapeszt za budżet skonstruowany wbrew unijnym zaleceniom. Jednak przeciętny obywatel nie musi czytać raportów Komisji czy "Financial Timesa". Słucha premiera czy ministra, a ci mówili, że jest znakomicie.

Czy zatem w obliczu takiego kryzysu moralnego i furii społeczeństwa socjaliści mogą w ogóle brać pod uwagę swoje dalsze rządy? Gyurcsány nie widzi przeszkód i być może przez jakiś czas rzeczywiście będzie dalej rządzić - wbrew woli sporej części społeczeństwa i przy zażenowaniu zagranicznych partnerów.

Węgierskie ostrzeżenie

I choć zamieszki nie mają nic wspólnego z powstaniem w 1956 r., to jednak rządzenie bez mandatu obywateli i łamanie im karku przywodzi na myśl rządy Jánosa Kádára. Po krwawym stłumieniu narodowego zrywu Węgrów wprowadził on twardą dyktaturę, która z biegiem czasu łagodniała, aż zamieniła się w "gulaszowy komunizm", objawiający się pełnymi półkami i polityczną biernością obywateli.

Przy zachowaniu wszelkich proporcji, coś podobnego marzy się chyba Ferencowi Gyurcsányemu: on przeprowadzi reformy, a społeczeństwo ma być cicho i w końcu wszyscy wyjdą z tego "g...", o którym mówił w niesławnym wystąpieniu.

Warto zresztą odnotować, że nietrafione porównania z rokiem 1956 - jak zwraca uwagę János Tischler - zaczął sam premier. W swoim wystąpieniu mówił: "Kłamaliśmy w dzień i w nocy". Niemal takiej samej frazy użyto w węgierskim radiu w październiku 1956 r.: gdy zamieniło się ono w wolne radio, nadano w nim komunikat: "Przepraszamy, że kłamaliśmy w dzień i w nocy". Ale może to zapożyczenie mimowolne.

Bez względu na to, czy i kiedy dojdzie do zmiany rządu, jedno jest pewne: Węgrów nie ominą cięcia socjalne, bo reformy są konieczne i im szybciej zacznie się je wprowadzać, tym lepiej. Kto będzie je realizować, lewica czy prawica, dla gospodarki nie ma znaczenia. Jednak dla obywateli jest to ważne - i pierwszy test politycy przejdą już 1 października, w wyborach komunalnych.

Tak naprawdę to, co stało się w minionym tygodniu, jest ewenementem pod jednym tylko względem: nigdy dotąd polityk nie został złapany na tak długim trwaniu w tak wielkim kłamstwie. Szokująca łatwość, z jaką węgierski premier stara się przejść nad tym do porządku dziennego, to też coś więcej niż zwykłe przywiązanie do władzy. To znak ostrzegawczy dla wszystkich młodych demokracji regionu, w których politykom coraz więcej uchodzi, a w politycznych starciach nie ma żadnych zasad.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działu Świat, specjalizuje się też w tekstach o historii XX wieku. Pracowała przy wielu projektach historii mówionej (m.in. w Muzeum Powstania Warszawskiego)  i filmach dokumentalnych (np. „Zdobyć miasto” o Powstaniu Warszawskim). Autorka… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 40/2006