Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Nawet jeśli nie ma tu wszystkiego, jest na pewno dostatecznie dużo: od cieniutkich tomów Simona Armitage’a i opasłych Charlesa Bukowskiego, przez kolejne dodruki „Selected Poems” Czesława Miłosza i Franka O’Hary, po antologię, którą przyjechałem promować: „Centres of Cataclysm”, przygotowaną przez redaktorów „Modern Poetry in Translation”. Dodatkowo przy wejściu, na regale z bestsellerami, stoi przeszło 600-stronicowa biografia Teda Hughesa pióra Jonathana Bate’a (wydanie w miękkich okładkach).
„MPT” to jedno z dzieci Hughesa; pierwszy numer ukazał się przeszło pół wieku temu na papierze delikatnym niczym lotnicze koperty. Zaprojektowane jako „lotnisko, które ma przyjmować nadlatujące przekłady”, pismo przetrwało różne burze, a przede wszystkim – nawałnice spływających zewsząd propozycji. Fakt ten podkreśla zamieszczona na końcu antologii karykatura, której autorem także jest Hughes: oto redaktor zasypany kartkami wylatującymi z ust rogatego demona, unoszącego się nad kulą ziemską. Demon ma minę zagniewaną, jak każdy, kto bezskutecznie czeka na odpowiedź z redakcji.
Mark Wormald, członek w Pembroke College, gdzie odbywają się spotkania, prowadzi mnie na górę do swego gabinetu. Mark pisze pracę o Hughesie: o związkach jego twórczości z wędkowaniem. Na ścianach i w gablotach cenne pamiątki: rysunki i autografy poety, unikalne czarno-białe zdjęcia, kolekcje sztucznych przynęt. Podobno poeta – choć mówiono, że był przystojny jak gwiazdor filmowy – nie lubił pozować; zdjęcia przechowywane przez Marka powstały przy okazji wizyty u jednego z wędkujących znajomych, który, jak się okazało, był też fotografem. Gospodarz z dumą prezentuje powierzony mu przez wdowę po Hughesie pękaty notesik w skórzanej okładce, który po otwarciu okazuje się poręcznym schowkiem na żyłki, haczyki i muchy.
Podczas wieczoru w Pembroke czytam wiersz zaczynający się od słów: „Poeci to krowy…”. Kiedy następnego dnia o świcie wyruszam na spacer, pierwsze istoty, na które się natykam po wyjściu z hotelu, to krowy właśnie. Mają rogi jak półksiężyce, sierść w kolorze kawy z mlekiem; jaka to rasa, nie wiem. Zajęte skubaniem trawy, nie zwracają uwagi na spacerujących i biegających, którzy czasami zatrzymują się i robią im zdjęcia. Widok sielski: nad płynącą leniwie strugą gromadzą się gęsi i kaczki. Nie sprząta się połamanych drzew, a miejsca niedostępne dla stada porastają gęsto pokrzywy. Ktoś to kiedyś tak namalował i obraz wisi do tej pory, przytwierdzony do ściany – jak w hotelu – dwiema śrubami.
Mija mnie ksiądz na rowerze. Uświadamiam sobie, że na żywo widzę coś takiego po raz pierwszy. Dwie ulice dalej, w okolicach Wielkiej Św. Marii, spotykam kolejnego księdza; niewysoki, na pewno po sześćdziesiątce, niesie przed sobą trzy opakowania kieliszków do wina. Właśnie spotkał starszą parafiankę, więc podpiera paczki kolanem i rozmawiają. Zagaduję, czy mu nie pomóc. Nie, dziękuje, samochód stoi kilka metrów dalej. Okazuje się, że kieliszki wypożyczył na przyjęcie, które organizuje po nabożeństwie w swoim kościele.
Wielka Św. Maria, Mała Św. Maria, Jesus Green – czyli Jezusowe Błonia. A jak przetłumaczyć Christ’s Pieces? To także zielony teren w środku miasta. Ludzie siadają tu na trawie i wystawiają do słońca zmęczone twarze.
W drodze do Grantchester natykam się na wielkiego rudego kota, który siedzi wśród żonkili i niczego mu nie brakuje. Mam ze sobą w Cambridge wiersze D.J. Enrighta – który zresztą studiował tu, podobnie jak Hughes – i przypomina mi się jego komentarz na temat kotów (w przekładzie Piotra Sommera): „W pięknych ogrodach pielęgnują swoje ogony…”. Ścieżka biegnie przez podmokły grunt i wysypana jest tartym drewnem. Towarzyszą mi kosy i sroki. Kosy wskakują na ścieżkę, żeby zebrać, co upadnie. Sroki, skacząc z drzewa na drzewo, odwracają w tym czasie moją uwagę. Zgubiłem się i muszę zawrócić. W drodze powrotnej spotykam znajome krowy. Obszedłem taki kawał miasta, a one przesunęły się raptem o parę metrów.
Jeśli w Cambridge zawsze byłoby tyle słońca, nie dałoby się tu pracować. ©