Buldożery opinii

Jesienią 2005 r., podczas obu kampanii wyborczych, przekonaliśmy się, że trudno traktować wyniki sondaży jako prognozę wyniku wyborczego. Lekceważone lub wyśmiewane później przez polityków, mogły stracić znaczenie jako element życia publicznego w Polsce. Tak się jednak nie stało.

22.09.2007

Czyta się kilka minut

Wkrótce po wyborach jedni politycy nie ukrywali sceptycyzmu co do znaczenia wyników sondaży, inni postanowili szukać sposobów na przedstawianie opinii publicznej jedynych "rzetelnych", tj. potwierdzających ich własny obraz rzeczywistości, wyników badań. Najdalej idącą w tym względzie propozycją miało być powołanie jednego "dobrego" ośrodka badawczego (jedynie słusznego?), a w konsekwencji wyeliminowanie z rynku innych pracowni sondażowych. O tego typu niefortunnych pomysłach zdążyliśmy na szczęście zapomnieć. Tym bardziej że nastąpiły wydarzenia, które przyciągnęły uwagę tak realizatorów sondaży, jak odbiorców ich wyników, np. sprawa abp. Stanisława Wielgusa, na temat której sondaże przeprowadzono w błyskawicznym tempie. Często też przywoływano ich wyniki przed mającym się odbyć ingresem.

Jaka jest więc rola sondaży opinii publicznej w społeczeństwie demokratycznym? Z jakiego powodu tak one, jak ich wyniki budzą emocje? Czy można się bez nich obejść, skoro, jak twierdzą niektórzy, jest ich już tak dużo jak reklam w mediach?

Mądrość nas wszystkich

Frank Newport, jeden z czołowych publicystów Instytutu Gallupa i autor książki "Polling Matters. Why Leaders Must Listen to the Wisdom of the People?" (2004), widzi w sondażach przede wszystkim zbiorową mądrość wyrażoną w zwartej formie, której wartość jest wyższa niż opinii jednostki. Podobnie jak w, uznawanym za perfekcyjny, mechanizmie ustalania ceny akcji na giełdzie: o bieżącej wartości spółki w większym stopniu decyduje wypadkowa decyzji tysięcy indywidualnych inwestorów kupujących i sprzedających akcje, aniżeli opinia jednego lub kilku analityków.

"Zbiorową mądrość", dotyczącą najróżniejszych przecież wydarzeń, trendów i zjawisk, chcą poznać nie tylko decydenci czy politycy. W pewnym sensie każdego z nas interesuje, co, zwłaszcza na ważny temat, myślą inni. Chcemy to wiedzieć, by umieścić swoją opinię w odpowiednim kontekście - to naturalna droga do zrozumienia świata, szczególnie teraz, kiedy coraz rzadziej kontaktujemy się bezpośrednio z innymi ludźmi. Sięgamy więc po sondaże, być może jeszcze nieświadomi coraz większego od nich uzależnienia.

George Gallup, twórca sondaży, uważał, że sondaże promują demokrację, bo dzięki nim wyborcy na bieżąco przekazują sprawującym władzę ocenę prowadzonej polityki. Wraz z Saulem Rae pisał to w 1940 r., w książce "The Pulse of Democracy", gdy władzę sprawowali m.in. Hitler i Mussolini, blokujący przeprowadzanie sondaży z lęku przed konsekwencjami ujawnienia głosu opinii publicznej. Nie dziwmy się: rzetelne badania sondażowe nie tylko utrudniają utrzymanie się przy władzy dyktatorom, ograniczają też możliwości sfałszowania wyników wyborów. To właśnie sondaże wyrażające rzeczywiste preferencje wyborców były przesłanką do ujawnienia fałszowania wyborów przez Slobodana Miloševicia w byłej Jugosławii i Alberta Fujimoriego w Peru.

Z kolei w ustabilizowanych demokracjach sondaże opinii publicznej dają obywatelom możliwość współuczestniczenia w rządzeniu przez wpływanie na decyzje parlamentarzystów i władzy wykonawczej. Bez angażowania czasu i wychodzenia z domu (czego wymagają inne formy uczestnictwa w życiu politycznym, łącznie w wyborami), sondaż stał się dla wyborców najważniejszym kanałem komunikacji z politykami. I nie chodzi bynajmniej o bieżące zaspokajanie zmiennych, czy wręcz niespójnych oczekiwań wyborców kosztem partyjnych programów, lecz o poszerzenie zasobu informacji umożliwiających podejmowanie decyzji. A polityk, jak dobry menedżer, przed podjęciem decyzji powinien poznać wszystkie istotne dla sprawy informacje, nie zaś stawać się realizatorem oczekiwań jednej grupy wyborców.

Natomiast podczas kampanii wyborczych programy wzbogacone informacją na temat stopnia ich społecznego poparcia są dla wielu wyborców przesłanką motywującą ich do udziału w wyborach. Chcą wypowiedzieć się "za" bądź "przeciw" programom, które po wyborach będą (zwykle w ograniczonym zakresie) wprowadzane w życie.

Drobne błędy, wielkie wpadki

Jakkolwiek zaskakująco by to nie brzmiało, zwłaszcza po wyborach parlamentarnych i prezydenckich w 2005 r., większość prognoz wyborczych, opartych na próbie losowej reprezentującej całą (zwykle dorosłą) populację i opracowanych w ostatnich kilkunastu latach przez ośrodki badawcze w Polsce i innych krajach, określała rezultat wyborów z dużą dokładnością.

Średni błąd prognoz wyborczych w amerykańskich wyborach prezydenckich w latach 1956-2000 nie przekroczył 1,97 proc., a więc był niższy od zakładanego 3-procentowego błędu statystycznego. W Wielkiej Brytanii analogiczny błąd dla sześciu kampanii wyborczych z lat 1974-97 wyniósł 1,7 proc. Co nie znaczy, że nie było w ostatnich latach spektakularnych porażek ośrodków badania opinii publicznej. Zanotowały je m.in. ośrodki brytyjskie w 1992 r. błędnie prognozując zwycięstwo Partii Pracy (w rzeczywistości zwyciężyła Partia Konserwatywna i premierem został John Major), ośrodki francuskie w 2002 r. przewidujące przejście do drugiej rundy wyborów prezydenckich socjalisty Lionela Jospina (którego jednak pokonał przywódca Frontu Narodowego Jean-Marie Le Pen) czy instytuty badawcze w Polsce w 2005 r. sugerujące zwycięzców wyborów parlamentarnych i prezydenckich.

Wpadki nie zmieniają jednak generalnej tendencji - przewidywania wyspecjalizowanych instytutów dotyczące wyniku wyborczego są coraz bardziej precyzyjne. Co też ważne, choć sondaż - w przeciwieństwie do wyborów - nie ma żadnej mocy sprawczej, to dobrze zaprojektowane badanie sondażowe, a nie wynik wyborczy uzyskany przy 40- lub 50-procentowej frekwencji, wyraża opinie reprezentatywnej części społeczeństwa. W wyborach biorą wszak udział najaktywniejsi i najbardziej świadomi wyborcy, ale nie reprezentatywni! Sprawujący władzę powinni znać priorytety i oczekiwania całego społeczeństwa, także tych wyborców, którzy nie głosują. W sytuacji, kiedy udział w wyborach nie jest obowiązkowy (a tak jest w większości krajów), sondaż wypełnia więc istotną lukę informacyjną.

Kult sondażowego poparcia

Za nie najlepszą reputację sondaży odpowiedzialne są zarówno nierzetelne ośrodki badawcze, jak też nadużywający sondaży politycy i media, za których przyczyną coraz częściej mówi się o "dyktaturze sondaży" (Szewach Weiss w 2003 r.), a nawet "terrorze sondaży" (Marek Borowski w 2005 r.).

Zarzuty najpoważniejsze formułowane są w ojczyźnie Gallupa, który metodologię sondaży rozwinął i upowszechnił - w Stanach Zjednoczonych. Nasi najwięksi w historii przywódcy - powiadają Amerykanie - działali w zgodzie z przekonaniami, wierni zasadom, które uważali za słuszne, a nie w oparciu o sondażowe procenty. Allan Rivlin w artykule z 1999 r. pisze, że sondaże są jak buldożery na archeologicznych wykopaliskach: zasypują bogatą, czasami subtelną różnorodność opinii, promując tylko te postawy, które dominują w badanej społeczności. Z tego powodu upadły lub zostały zdewaluowane niektóre szlachetne, ale w pewnym czasie niepopularne idee i przedsięwzięcia. Żadna instytucja, postawa czy kandydat na wysokie stanowisko, żadna osobowość medialna ani wydarzenie nie przetrwają - skarżą się krytycy - jeżeli nie otrzymają odpowiedniego wsparcia w sondażach opinii publicznej. W tej nowej kulturze, nazywanej "kulturą sondażową", część społeczeństwa czuje się odrzucona - nie odnajdując w wynikach badań swoich przekonań i preferencji, uważają, że sondaże nie mówią w ich imieniu.

Zdaniem krytyków, "sondażowa" forma komunikacji między wyborcami a politykami jest zredukowana do odpowiedzi na jedno lub kilka prostych pytań o preferencje wyborcze. A ostateczna liczba, jaka się kryje za sumą odpowiedzi, może być dosyć odmiennie interpretowana przez socjologów i dowolnie przez strategów partyjnych. Paradoksalnie, rosnąca liczba sondaży, które nie pozwalają poznać istoty problemów, może nie tyle poprawiać komunikację między rządzącymi a rządzonymi, ile powiększać alienację niektórych grup, na co od kilku lat zwracają uwagę m.in. badacze społeczeństwa amerykańskiego. Nawet najlepiej zaprojektowany sondaż nie może być więc alternatywą dla dyskusji i wymiany poglądów.

Kolejny zarzut też brzmi poważnie, ale jest trudny do zweryfikowania: duża liczba sondaży przedwyborczych zmniejsza frekwencję wyborczą. Przesyceni prawie codziennymi dawkami liczb sondażowych wyborcy nabierają przekonania, że pewne rzeczy zostały za nich rozstrzygnięte przed wyborami. I albo zniechęcą się do głosowania, albo głosują na złość sondażom, na co wskazywały m.in. francuskie media podczas prezydenckiej kampanii wyborczej w 2002 r. Malejąca w wielu krajach frekwencja wyborcza jest jednak faktem. Przez ostatnie 40 lat zmniejszyła się ona: w Kanadzie z 74 do 55 proc., w USA z 62 do 50 proc., w Wielkiej Brytanii z 84 do 62 proc., w Japonii z 83 do 61 proc. Także w Polsce jest to zjawisko nienowe.

Trudno też ukrywać, że to właśnie malejąca frekwencja wyborcza jest przyczyną zaskakujących błędów, jakie pojawiają się w przewidywaniach wyniku wyborczego. Ta prawidłowość odnosi się przede wszystkim do "młodych demokracji". Tym bardziej że badacze już dawno stwierdzili, iż łatwiej jest ustalić, jak wyborcy zagłosują, niż kto ostatecznie znajdzie się przy urnie. Słowacki politolog Marian Leszko, komentując wynik wyborów prezydenckich w swoim kraju w kwietniu 2004 r., przekonał się o tym na własnej skórze: "Porażka Kukana to grom z jasnego nieba. Wszystkie sondaże i analizy politologów zakładały jego sukces. Okazało się, że apatia wyborców przekroczyła najbardziej pesymistyczne prognozy. Nikt nie przewidywał frekwencji mniejszej niż 50 proc.".

Deklarowany przez ośrodki badawcze maksymalny błąd wyników, wynoszący 3 proc., nie uwzględnia ani frekwencji, ani struktury rzeczywiście głosujących wyborców. Opracowanie wiarygodnej prognozy wyborczej jest więc zadaniem znacznie trudniejszym od realizacji (także niełatwej) typowego badania sondażowego, dlatego też nie wszystkie instytuty badawcze podejmują się tego zadania. Wkrótce jednak i polskie renomowane ośrodki badawcze, dotychczas raczej niechętne formułowaniu prognoz wyborczych, podejmą wyzwanie.

***

George Gallup uważał, że zainteresowanie wynikami sondaży jest równoznaczne z dążeniem do poznania opinii i postaw społeczeństwa. Jednym z efektów przyjęcia takiego założenia jest zachowanie polityków, którzy, choć niechętnie się do tego przyznają, formułują programy i kreują wizerunki zgodnie z tym, co pokazują sondażowe opinie i procenty. I, zdaje się, nie ma od tego odwrotu. Gdy w kampanii wyborczej w 2000 r. George W. Bush zapewniał elektorat, że wie jak rządzić, a sondaże nie muszą mu podpowiadać, jak ma myśleć i działać, dziennik "Time Magazine" zapytał sarkastycznie: czy tak sugerowały mu twierdzić przedwyborcze sondaże?

Prof. MIROSŁAW SZREDER (ur. 1957) jest statystykiem, wykładowcą Uniwersytetu Gdańskiego, dziekanem Wydziału Zarządzania tej uczelni.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 38/2007