Bramkarz w sutannie

Wprowadzili mnie do sali, gdzie zobaczyłem średniowieczne narzędzia tortur - wspomina Gyula Grosics, bramkarz legendarnej węgierskiej "złotej jedenastki". Tak wyglądał schyłek burzliwej piłkarskiej kariery.

03.01.2012

Czyta się kilka minut

Gyla Grosics w bramce reprezentacji Węgier w lipcu 1954 r. / fot. DPA,PAP /
Gyla Grosics w bramce reprezentacji Węgier w lipcu 1954 r. / fot. DPA,PAP /

Jego pasja zaczęła się wcześnie: już jako dziecko większość wolnego czasu spędzał na boisku. - Zbierałem piłki, oglądałem treningi i mecze dorosłych. Do głowy mi nie przyszło, że kiedyś będę grał. Ale Bóg powołał mnie do tego sportu - wspomina 85-latek.

Matka

Gdy rozmawiamy o początkach jego przygody z futbolem, Grosics zaczyna nie od piłki, ale od matki. - Miała wylew, przez rok leżała sparaliżowana, po czym nagle wyzdrowiała. Byłem w domu, gdy podniosła się z łóżka. Wstała i zachowywała się tak, jak gdyby nigdy nic jej nie dolegało. To był cud - mówi.

Dlaczego ten cud wiąże z piłką? Bo matka życzyła sobie, aby został księdzem. A on, jak przystało na grzeczne dziecko, się nie buntował.

Tyle że wkrótce znów zdarzyło się coś niezwykłego.

Miał 14 lat. Była niedziela 1940 r. Drugoligowa drużyna z jego rodzinnego miasta jechała zagrać mecz ligowy. Grosics jak zwykle kręcił się obok i obserwował, co robią dorośli. Wyjazd zaplanowany był na dziewiątą, minęło pół godziny, a drużyna nie wyruszała.

Grosics: - Usłyszałem, jak jeden z piłkarzy mówi do trenera: "Panie Sanyi, jeśli nie ma księdza, to i ministrant się nada". Wtedy nie rozumiałem znaczenia tych słów. Tymczasem bramkarz drużyny nazywał się Ksiądz, a ja byłem ministrantem, akurat o dziesiątej miałem służyć do mszy. I oto nagle trener mówi do mnie: "Chodź, jedziesz z nami". A potem, już na boisku: "Nie denerwuj się mały, dziś bronisz na moją odpowiedzialność".

Zadebiutował. Emocje były tak wielkie, że zapamiętał tylko wynik - wygrali 2:1. Jeden z rywali tak zrecenzował jego występ: "Trenerze, nie woźcie tego chłopaka, bo gryzie, kopie i szczypie".

Mówi, że tamto spotkanie określiło całe jego życie.

Złota jedenastka

Dziś uważa, że najlepsze mecze rozgrywał nie z reprezentacją Węgier na mistrzostwach świata - w roku 1954, 1958, 1962 - ale w klubach. Szczególnie w mało znanej Tatabanyi.

Ale historia widzi to inaczej: Gyula Grosics największe sukcesy osiągnął, grając w kadrze narodowej, w której był główną gwiazdą obok Ferenca Puskasa.

"Czarna Pantera": taki miał przydomek, gdyż jako pierwszy w świecie występował w czarnym stroju. Wspomina: - Nawet gdy byłem znanym piłkarzem, matka żałowała, że nie jestem duchownym. To z szacunku dla niej ubrałem czarny strój, miał być namiastką sutanny.

W 1952 r. na olimpiadzie w Helsinkach zdobył złoty medal. Był to pierwszy tak duży sukces węgierskiego futbolu. Zaczęła się era "złotej jedenastki". Grosics miał udział we wszystkich jej sukcesach. Dwie wygrane z Anglikami (6:3 i 7:1). Wicemistrzostwo świata. Przez cztery lata (1950-54) nikt nie był w stanie ich pokonać.

"Złota jedenastka" była drużyną stworzoną przez system i dla systemu. Miała przynosić dumę komunistycznemu państwu. - Węgierski Urząd Bezpieczeństwa, w osobie Michaja Farkasza, roztoczył nad nią parasol. Władze robiły wszystko, aby była wizytówką Węgier - mówi Imre Okwat z węgierskiego odpowiednika IPN-u (Archiwum Historycznego ds. Służb Bezpieczeństwa; ABTL).

Wszystko szło zgodnie z założeniami aż do lipca 1954 r., gdy Węgry przegrały 2:3 z Niemcami Zachodnimi finał mistrzostw świata w Bernie. Nic tego nie zapowiadało. - W dziejach futbolu nie było większego faworyta niż wtedy Węgrzy - uważa Tomasz Wołek, dziennikarz piszący także o futbolu. - Po przegranym finale ludzie wyszli na ulice, obwiniając władzę za porażkę. Po raz pierwszy jawnie przeciwstawiono się komunistycznemu reżimowi. Było to preludium do wydarzeń z 1956 r. - opowiada Jeno Buzanszky, prawy obrońca "złotej drużyny".

Oskarżony

Jesień 1956 r. Na Węgrzech wybucha powstanie; trwa kilkanaście dni, po czym zostaje krwawo stłumione przez armię sowiecką. Zaczyna się czas represji.

Także zegar odliczający czas "złotej jedenastki" się zatrzymuje.

Gyula Grosics: - W 1956 r. węgierski futbol legł w gruzach. Mieliśmy uzdolnioną młodzieżówkę, która latem wygrała mistrzostwa Europy bez jednego straconego gola. W tym zespole byli świetni piłkarze, którzy mogli zostać następcami Puskasa. Wszyscy zostali w 1956 r. za granicą, nie wrócili do kraju.

Zegar Grosicsa zatrzymał się już wcześniej.

W drużynie narodowej zagrał łącznie 86 razy. Jeden mecz więcej niż Puskas, ikona światowego futbolu. Do setki nie dobił. Na drodze stanął system.

Oto bowiem w 1954 r., po przegranym finale w Bernie, Grosics został oskarżony o szpiegostwo. Uznany za zdrajcę, wyrzucony z macierzystego klubu Honved, po wielomiesięcznym śledztwie trafił przed sąd. Uniewinniony "z braku dowodów", musiał jednak opuścić stolicę. Osiadł na prowincji, w miasteczku Tatabanya. W ramach odpowiedzialności zbiorowej pracę stracił jego ojciec.

- Przez ten proces i wszystkie jego skutki ominęło mnie 40 meczów w reprezentacji - wspomina Grosics. Ale żyjąc na banicji, zaczął ponownie grać, a w drugiej połowie lat 50. wrócił też do reprezentacji: po tym, jak w kadrze sprawdzono po kolei umiejętności siedmiu bramkarzy, uznano, że mimo wszystko Grosics jest najlepszy. Komentując ten fakt dla węgierskiej prasy, powiedział po latach: "może właśnie to uratowało mi życie".

Ale to już była inna drużyna. Duch "złotej jedenastki" nie wrócił.

Śledztwo

Jest ciepły dzień, siedzimy w restauracji hotelu "Flamenco" w Budapeszcie.

Grosics nerwowo poprawia leżącą na stole prawicową gazetę "Węgierski Naród". Chwilę milczy, w końcu zaczyna opowieść. Wraca pamięcią do, jak mówi, najstraszliwszych chwil życia, jakie przeżył w 1954 r. w gmachu przy ul. Andrassy (siedzibie Urzędu Bezpieczeństwa): - W sali, do której mnie wprowadzono, były przygotowane średniowieczne narzędzia tortur. Kiedy je zobaczyłem, pomyślałem: to koniec. Usłyszałem: "O, przepraszamy, przez przypadek przyprowadziliśmy pana do tej sali".

- Wtedy co tydzień przyjeżdżali po mnie czarną wołgą. Wsadzali mnie do windy i Bóg jeden wie przez ile godzin wozili: góra-dół, góra-dół. Po pewnym czasie nie wiedziałem, czy jestem na dole, czy na górze - opowiada dalej. - Co prawda fizycznie nie maltretowali. Ale mogę sobie wyobrazić, jak likwidowali innych więźniów. W piwnicy było pomieszczenie, które wychodziło bezpośrednio na Dunaj. Stała tam maszyna do mielenia. Wkładali do niej pobitych ludzi, z którymi nie mieli co zrobić, i mielili, prosto do Dunaju. Mnie tylko pokazali, że mają coś takiego.

Spotkanie z katem

30 lat później na ulicy Budapesztu stanął twarzą w twarz z ubekiem, który go przesłuchiwał. Wspomina: - On nazywał się dr Zoltan Karpati i był pułkownikiem. Po 1960 r. przewodniczył węgierskiej palestrze. Pełnił tę funkcję przez 30 lat.

Grosics: - Wtedy, na ulicy, był w cywilu. Ubrany elegancko, jasnoszary garnitur w prążki, brązowe buty. Podszedł, popatrzył i powiedział mniej więcej tak: "No co, nie poznajesz mnie?". Odparłem: "Niech się pan nie gniewa, ale nie pamiętam, może na jakimś meczu się spotkaliśmy?". Akurat staliśmy niedaleko dawnej siedziby bezpieki. "Nie pamiętasz? To tam się spotkaliśmy" - powiedział, wskazując na budynek. Rozmawiał ze mną jak z ostatnim kryminalistą.

Po latach udało mu się przeczytać zachowaną część swoich akt. Obserwowało go czterech agentów, składali systematycznie raporty. W śledztwie jednak nie mogli posunąć się zbyt daleko: - Powiedzieli mi, że mam szczęście i nie będą mnie bić, bo odbiłoby się to echem na Zachodzie. Byłem jednak w takich sytuacjach, że wolałbym już, żeby mnie bili. Bo katowali mnie psychicznie.

Koszmar, który przeżył, nie miałby miejsca, gdyby finał z 1954 r. został wygrany.

Trener, sklepikarz, polityk...

Karierę piłkarską skończył w 1964 r. po tym, jak władza zablokowała jego transfer do Ferencvarosu, najbardziej utytułowanego węgierskiego klubu.

Dlatego w 2009 r. ta stołeczna drużyna zatrudniła go symbolicznie, rekompensując krzywdę sprzed lat: w wieku 82 lat zagrał przez kilka minut w ligowym meczu.

Gdy rozstał się z zawodowym futbolem, próbował szczęścia jako trener. Później został prezesem klubu Volan S.C., gdzie pracował przez 15 lat. Odszedł na emeryturę, nie kryjąc rozgoryczenia korupcją, która zdominowała węgierską piłkę. Otworzył sklep z odzieżą w centrum Budapesztu; prowadził go kilka lat.

Gdy upadł komunizm, zaangażował się w życie polityczne. Kilkakrotnie startował do parlamentu z ramienia prawicowego Forum Wolnych Demokratów, partii utworzonej z byłej opozycji. W końcu uznał, że polityka to nie jego działka. Dziś wyznaje:

- Wszystko, co wydarzyło się w moim życiu, działo się jakby poza mną. To Bóg, ingerując w moje życie, ratował mnie od śmierci. Ostatni raz kilka lat temu, gdy w ciągu trzech dni dostałem trzech zawałów serca. Byłem nad Balatonem, tam doszło do dwóch. Pierwszy był najpoważniejszy. Upadając, złamałem trzy żebra, które przebiły płuca. Nie mogłem się podnieść. Czołgając się, ledwie wróciłem do domu. Dopiero wieczorem, gdy zebrałem resztki energii, wdrapałem się na łóżko. Zasnąłem. Na drugi dzień, wstając z łóżka, padłem jak ścięty, miałem drugi atak. W końcu udało mi się zadzwonić do żony. Następnego dnia miałem kolejny zawał, po czym w szpitalu zapadłem w śpiączkę. Nie umiem wytłumaczyć, co trzymało mnie przy życiu - wspomina.

***

Opinie społeczne na temat Grosicsa są dziś podzielone - podobnie jak podzielone jest, wzdłuż osi prawica-lewica, węgierskie społeczeństwo. Jedni widzą w nim bohatera narodowego, inni zgorzkniałego starca, który pielęgnuje swą martyrologię. Niewątpliwie jego życie jest odzwierciedleniem historii węgierskiego futbolu: nagłego, niczym niezapowiedzianego początku, światowych sukcesów, dramatycznego końca, spowodowanego splotem historii i polityki. A przede wszystkim romantycznej legendy "złotej jedenastki", która trwa do dziś.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 02/2012