Boska gorączka

W opisywaniu hawańskiego spotkania papieża Franciszka z patriarchą Cyrylem jako „najważniejszego wydarzenia w relacjach katolicko-prawosławnych od schizmy w 1054 r.” jest dużo przesady.

14.02.2016

Czyta się kilka minut

Szymon Hołownia /  / Fot. Marek Szczepański dla „TP”
Szymon Hołownia / / Fot. Marek Szczepański dla „TP”

Niemal dokładnie pół wieku temu błogosławiony papież Paweł VI z patriarchą Konstantynopola Atenagorasem (który był nawet gościem Soboru Watykańskiego II) wydali wspólną deklarację: zdejmujemy z siebie rzucone tysiąc lat wcześniej ekskomuniki, uznając, że obkładały nimi siebie nawzajem nie Kościoły, lecz osoby. Te osoby nie zdawały sobie sprawy ze skutków swoich działań. I to jest straszny wstyd przed Panem, który wyraźnie mówi, że jeśli jest „kwas” między tobą a bratem, masz zawrócić sprzed ołtarza, iść i pogodzić się, a dopiero później wracać na liturgię, składać dary, prośby i ofiary.

Ten jasny nakaz samego Jezusa odfajkowujemy zwykle podaniem ręki „na znak pokoju” paru stojącym najbliżej podczas mszy osobom. Zupełnie – mam wrażenie – nie czując obciachu z powodu sytuacji, w której dwóch następców apostołów tego samego Pana potrzebuje dwóch lat tajnych negocjacji prowadzonych przez zastępy współpracowników, by spotkać się na parę minut w lotniskowej poczekalni, chwilę porozmawiać i wymienić podarki.

W 2014 r. papież Franciszek podczas wizyty u patriarchy Bartłomieja pochylił się przed nim, prosząc o błogosławieństwo jak starszego brata (patriarchowie Konstantynopola to następcy świętego Andrzeja, „pierwszego powołanego” i starszego brata pierwszego papieża), a ten ucałował Franciszka w głowę. Piękny symboliczny gest. Wystarczy jednak lektura chętnie wydawanych przez innych przedstawicieli tzw. prawosławia greckiego broszurek o katolikach – heretykach (mam kilka w swojej biblioteczce), by przekonać się, że droga do realnego pojednania jest bardzo daleka.

Jeszcze trudniej rzecz ma się z tzw. prawosławiem rosyjskim, bo tu na kwestie religijne nakłada się polityka. To właśnie w rosyjskim prawosławiu przetrwała i rozwinęła się bizantyjska idea „symfonii” władzy świeckiej z kościelną. Słychać ją dziś wyraźnie w relacjach dwóch ostatnich moskiewskich patriarchów z duetem Putin-Miedwiediew (o czym symbolicznie przypomina tron dla prezydenta Federacji w ważnym miejscu moskiewskiego Soboru Chrystusa Zbawiciela). Ścisłe utożsamienie religii z narodem, a narodu z władcą i jego polityką skutkuje nie tylko słyszanymi przeze mnie czasem w Rosji kazaniami o tym, że na Ukrainie toczy się dziś wojna zaborczego zachodniego chrześcijaństwa z prawosławiem (według tego myślenia sankcjami z Brukseli obkładana jest nie Federacja Rosyjska, lecz Święta Ruś, ulubiony kraj Pana Boga), ale i tym, że pielgrzymując parę razy w roku z potrzeby serca do jednego z najświętszych miejsc Rosji, Ławry Troicko-Siergijewskiej, czuję to, co musi czuć Szwed odwiedzający Jasną Górę: na każdym kroku przypomina się tu Polakom, że choć w XVII wieku próbowali zdobyć klasztor, Matka Boża łaskawie pozwoliła obrońcom ich wybić, ocalić Ojczyznę i Wiarę.

Mnie to jednak nie przeszkadza. Widzę bowiem, że zarówno w katolicyzmie, jak i w prawosławiu (to kolejny dowód tego, żeśmy z jednej rodziny) idealnie wciela się myśl papieża Franciszka, że owce miewają czasem więcej intuicji od swoich pasterzy. Spotykam coraz więcej „szeregowych” katolików, dla których prawosławie to od dawna nie obiekt wyższościowej pogardy, tylko szkoła wiary, żywe źródło, dzięki któremu przywrócić możemy Zachodowi choćby ocalały na Wschodzie zmysł piękna i sacrum. Dziesiątki moich znajomych śpiewają dziś akatysty, palą świece, piszą ikony. Wspólnie ze wschodnimi przyjaciółmi często żartujemy ze wspomnianych wyżej broszur czy kazań.

Ja sam jem obiady i piję nalewki w gościnnych monastyrach, z cerkiewnymi babuszkami pogodnie ustalam, jak w czasie trzygodzinnego nabożeństwa podzielić się nielicznymi miejscami do siedzenia, opowiadam, gdzie się da, o Sergiuszu z Radoneża (prawosławnym świętym wpisanym również do katolickiego kalendarza) – próbuję przezwyciężyć ohydę rozłamu Kościoła, realizując dziedzictwo wyniesione z mojego rodzinnego Podlasia. Gdzie kurialiści obkładali się czasem dąsami, nacjonaliści z obu stron robili szatańską robotę, a ludzie obu wyznań i tak zawsze składali sobie nawzajem życzenia na Boże Narodzenie, nie trzepali dywanów, gdy druga strona miała Wielkanoc, razem płakali, jedli, razem żyli.

Za dużo głupot słyszałem już z katolickich ambon, by miały odstraszać mnie bzdury padające z ambon prawosławnych. Od ambony ważniejszy jest wszak ołtarz, a ten z prawosławnymi nas łączy. W normalnych warunkach nie możemy u siebie nawzajem przyjmować komunii, ale w niebezpieczeństwie śmierci – już tak. Obecność Pana Jezusa w Panu Jezusie nie zależy zaś przecież od tego, jak wysoką mam gorączkę. Wniosek: On tam stale jest. Ja czczę więc Pana realnie obecnego w cerkwiach, a moi prawosławni przyjaciele kłaniają się przed Nim w katolickich świątyniach. Cała reszta to teologiczne formalności (spór o istnienie czyśćca, pochodzenie Ducha od Ojca i Syna).

Zróbmy tak, jak kilkadziesiąt lat temu proponował Joseph Ratzinger: jesteśmy jednym Kościołem, choć mamy dwa obrządki i dwie eklezjologie, inspirujące się nawzajem, a nie zwalczające. Dla prawosławnych zwierzchnictwo papieża jest czysto honorowe, dla nas – realne. Zmieścimy się przy Jezusie wszyscy: i ci, którzy żegnają się z prawa na lewo, i liturgiczne grupy rekonstrukcyjne kard. Burke’a, i o. Rydzyk, i patriarcha Cyryl, i ks. Boniecki. Czy to naprawdę tak trudne do zrobienia?

Bardzo trudne. Za dużo ran, za dużo rzucanych w imieniu Boga obelg. Wykrwawiliśmy się naprawdę solidnie. Ale teraz przed nami wybór: albo będziemy przez następnych tysiąc lat rozwiązywać supełek po supełku, pilnując, by skoro ja się przyznaję, to brat też się do czegoś przyznał, albo załatwimy to wielkodusznie, w szalonym, ewangelicznym stylu papieża Franciszka.

Który zdaje sobie sprawę z prawdziwości starego przysłowia: „Jest później, niż myślisz”. Ma przed oczami kolejny, dobitny nakaz Pana: jeśli masz na pieńku z bratem – pogódź się z nim, dopóki jesteście w drodze, bo wiecznie tej szansy mieć nie będziecie. Jestem ciekaw, kiedy to wreszcie do nas (do obu stron) dotrze: broniąc „stanu posiadania” naszej części Jezusowego Kościoła, depczemy Jego Ewangelię. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Polski dziennikarz, publicysta, pisarz, dwukrotny laureat nagrody Grand Press. Po raz pierwszy w 2006 roku w kategorii wywiad i w 2007 w kategorii dziennikarstwo specjalistyczne. Na koncie ma również nagrodę „Ślad”, MediaTory, Wiktora Publiczności. Pracował m… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 08/2016