Boska gonitwa. Gdzie sięgają rytualne korzenie sportu

Gra w piłkę albo bieg na dwieście metrów brzmią jak interesujący sposób na spędzenie popołudnia. Dla naszych przodków mogły być jednak oknem na świat rzeczywistości boskiej. Mogły też skończyć się śmiercią.

28.02.2022

Czyta się kilka minut

Meksykański tancerz Isaac Luna jako Mictlantecuhtli (mitologiczne bóstwo zmarłych) w prekolumbijskiej grze ulama, miasto Meksyk, 21 sierpnia 2019 r. / OMAR TORRES / AFP / EAST NEWS
Meksykański tancerz Isaac Luna jako Mictlantecuhtli (mitologiczne bóstwo zmarłych) w prekolumbijskiej grze ulama, miasto Meksyk, 21 sierpnia 2019 r. / OMAR TORRES / AFP / EAST NEWS

Gry polegające na kopaniu lub rzucaniu piłki znane były wielu dawnym kulturom, by wspomnieć chociażby o greckiej grze episkyros czy rzymskim harpastum, uznawanym za poprzednika dzisiejszej gry w rugby. Grano także w Mezoameryce, i to właśnie tam niewinne dziś dla nas odbijanie piłki miało najbardziej krwawy, rytualny przebieg. Ulama czy też pelota (znana także pod aztecką nazwą ullamaliztli) to jedno z najbardziej fascynujących i jednocześnie niezrozumiałych dla Europejczyków zjawisk kulturowych znanych ludzkości. Bo choć dzisiaj gra w piłkę to najpopularniejszy sport na świecie, to nikt przecież grając w nią nie walczy zaciekle o życie.

Aztecka gra w piłkę

Dla dawnych społeczności mity były czymś absolutnie kluczowym. Pełniły ważne funkcje poznawcze i światopoglądowe, wyjaśniając to, czego nasi przodkowie nie potrafili wytłumaczyć. Nic więc dziwnego, że pierwsze „sportowe” obrzędy związane z grą w piłkę czy – jak w przypadku starożytnego Egiptu – rytualnym biegiem miały silne mitologiczne podłoże. Nie inaczej jest w przypadku gry ulama, której kanwą stał się jeden z mezoamerykańskich mitów.

W tej pradawnej opowieści spotykamy dwóch braci, Huna Hunahpu (czyli boga kukurydzy) oraz jego brata Vucuba Hunahpu, zwabionych w mroczne zaświaty przez surowych bogów podziemnej krainy Xibalba, zdenerwowanych ich hałaśliwą grą w piłkę. Według jednej z wersji mitu bracia zostali poddani szeregowi trudnych testów, m.in. zaproszono ich do rozgrywki przeciwko mieszkańcom Xibalby, podczas której podstępnie podłożono piłkę z wetkniętym w nią ostrzem. Ostatecznie bracia zostali złożeni w ofierze, by następnie na skutek wielu nadprzyrodzonych zdarzeń odrodzić się w swych dzieciach i dokonać bezlitosnej zemsty.

Boisko do gry w ulamę staje się więc polem rozgrywki między siłami dobra i zła, a sama gra symbolem zmagań tych dwóch odwiecznych sił. Jest to także mitologiczny opis narodzin dwóch ciał niebieskich – Słońca i Księżyca, w które finalnie zamienili się dwaj potomkowie zamordowanych przez bogów braci. Ilość zidentyfikowanych przez archeologów boisk do tej rytualnej gry świadczy dobitnie o randze tej opowieści w życiu indiańskich społeczności tego regionu. W całej Mezoameryce zidentyfikowano ich kilka tysięcy, w niektórych miejscowościach znajdowało się nawet kilkanaście tego typu miejsc. Najstarsze z nich wydatowano na 1650 rok p.n.e., co oznacza, że w ulamę gra się od przynajmniej 3600 lat.

Rytualną grę ulama rozgrywano na prostokątnym placu ograniczonym na dłuższych bokach kamiennymi ścianami. Sama gra polegała na odbijaniu piłki wyłącznie przy użyciu ramion, bioder i pośladków, a czasem także kolan i brzucha, otoczonego specjalnym ochraniaczem. Zadaniem graczy było niedopuszczenie do tego, aby piłka dwukrotnie z rzędu odbiła się od ziemi. Obowiązywał też system punktów, które naliczano, gdy piłka znalazła się poza boiskiem, nie odebrano zagrania przeciwnika lub gdy piłka przeleciała przez pionową, kamienną obręcz umieszczaną czasami na ścianach boiska. W niektórych okresach do gry używano także specjalnych kijów i rękawic. Rozgrywka odbywająca się w takich warunkach była niezwykle trudna, a przecież nie powiedzieliśmy jeszcze ani słowa o samej piłce!

Nie był to nadmuchiwany „worek”, lecz lita kula, wykonywana z elastycznego kauczuku, ważąca nawet pięć kilogramów. Już samo uderzenie taką piłką – przypominającą raczej nasze ciężkie „piłki lekarskie” – w głowę lub brzuch mogło trwale zwalić człowieka z nóg. Jeśli dodamy do tego opisu informację, że przegrana drużyna bywała składana w ofierze bogom zaświatów, to łatwo wyobrazić sobie, jaki był poziom brutalności i agresji między zawodnikami.

Gdy w XVI w. dominikanin Diego Durán opisywał kulturę Azteków, był pod wielkim wrażeniem gry w piłkę. W jego „Historii Indian z Nowej Hiszpanii” znajduje się m.in. taki urywek: „Niektórych mężczyzn ściągano z boiska martwych, a to z następującego powodu. Zmęczeni i bez chwili na odpoczynek, biegali za piłką po całym boisku, widząc jak nadciąga z góry, śpiesząc się, aby dobiec do niej jako pierwsi, jednak odbijająca się piłka trafiała ich w usta lub żołądek lub jelita, tak że w jednej chwili padali na ziemię. Niektórzy umierali od uderzenia na miejscu, ponieważ byli zbyt chętni, by dotknąć piłki jako pierwsi. Inni byli bardzo dumni ze swojej gry i wykonywali wiele prawdziwie wspaniałych sztuczek”. W porównaniu z tym, co działo się na boisku do ulamy, dzisiejsze faule i stadionowe sprzeczki między futbolowymi drużynami to niewinny i niegroźny wyraz emocji czy zwykły efekt zmęczenia.

Według jednego z niewielu polskich badaczy prowadzących prace archeologiczne na obszarze Jukatanu, profesora Jarosława Źrałki z UJ, zwyczaj ten praktykowany był przez wszystkie największe grupy kulturowe zamieszkujące Mezoamerykę – Olmeków, Majów i Azteków, a wiązano z nim nie tylko opisany powyżej mit o dwóch braciach, ale także wiele innych opowieści o walce dobra ze złem. Boiska do ulamy symbolizowały nie tylko arenę tych zmagań, ale także wędrówkę Słońca i gwiazd czy mityczną bramę do krainy zaświatów. Zalane wodą, stawały się z kolei żyznym polem dla odradzającej się przyrody, odwzorowując jej niezmienny i jakże oczekiwany cykl.

Gdy na tereny Ameryki Środkowej przybyli pierwsi Europejczycy, nie mogli pojąć, jak ważną rolę w funkcjonowaniu tamtejszych społeczności odgrywa ich religijno-mitologiczne rozumienie świata. W tym samym czasie, gdy w Europie krwawe żniwo w postaci tortur i egzekucji zbierała działalność inkwizytorów, na obszarze tzw. Nowego Świata dokonywała się kulturowa rzeź tradycji, zwyczajów i obrzędowości indiańskiej ludności. Do naszych czasów zachowały się jedynie pojedyncze opisy rytualnych gier i związanych z nimi wierzeń, jak choćby wspomniane urywki z dzieła Diega Durána, i nie zawsze można im całkowicie ufać. Opisywany w fascynujący sposób przez bułgarsko-francuskiego badacza kultury Tzvetana Todorova „problem innego”, czyli trudne spotkanie dwóch kompletnie odmiennych światów, musiał skończyć się konfliktem i pogrzebaniem dawnych kultów.

Niektórych elementów dawnej tradycji nie udało się jednak zniszczyć całkowicie. Taki właśnie los spotkał piłkarskie rozgrywki, które zostały pozbawione religijno-rytualnego, krwawego znaczenia, ale przetrwały w palimpseście pamięci potomków rdzennych mieszkańców. Najpierw stały się na wiele lat areną hazardu i brutalnej rozrywki, by w końcu pozostać w kulturze jako wydarzenie sportowe, praktykowane dziś często jako budząca dreszczyk emocji atrakcja dla turystów.

Biegnący władca

Na długo przed tym, gdy majańscy i azteccy gracze rozpoczęli swe brutalne piłkarskie rozgrywki, w odległym o tysiące kilometrów Egipcie, uznawanym często za ojczyznę rozbudowanej obrzędowości, pierwsi faraonowie odbywali swój rytualny bieg. To sportowe – z naszego punktu widzenia – wydarzenie miało głęboko mitologiczne i rytualne podłoże.

W 30 lat od objęcia tronu władca musiał poddać się ceremonii zwanej Heb Sed. To jedno z ważniejszych egipskich świąt, praktykowane w celu odrodzenia i odnowienia władzy królewskiej, obchodzone według tradycji w rocznicę koronacji. Podobnie jak w przypadku rytualnej ulamy, także u podstaw tego rytuału leżał mit. I tym razem była to opowieść o walce dobra, uosabianego przez Ozyrysa, ze złem, którego sprawcą miał być jego brat Set. Zamordowany przez brata Ozyrys został przywrócony do życia przez swoją żonę Izydę, by nieść nadzieję na wieczne życie wszystkim Egipcjanom. Rytuał był realizacją mitu o odrodzeniu Ozyrysa i reliktem zamierzchłej przeszłości, kiedy władca sprawował urząd przez określony czas, a następnie był pozbawiany życia.

Święto Heb Sed miało zatem wymiar religijny, faraon zaś, „zawieszony” między dwoma światami, poprzez realizację rytuału odnawiał swoją władzę i zapewniał krajowi dobrobyt, odradzając się dzięki wypełnieniu ceremoniału. Według niektórych wierzeń fizyczna sprawność władcy miała także wpływ na wzrost roślin i żyzność pól. Mit odrodzenia Ozyrysa ilustrował bowiem i tłumaczył także naturalne procesy zachodzące w przyrodzie.

Przebieg samego rytuału znamy dość dobrze dzięki temu, że był on praktykowany przez niemal trzy tysiące lat i pozostało po nim wiele śladów, odnajdywanych dziś przez archeologów na ścianach świątyń lub w egipskich papirusach. Rozbudowana ceremonia rozpoczynała się od składania ofiar bogom i uroczystej koronacji władcy – najpierw białą koroną Górnego Egiptu, a potem czerwoną koroną Dolnego Egiptu.

Następnie odbywała się „sportowa” część obrzędu. Na specjalnie przygotowanym placu lub dziedzińcu król, ubrany w krótki kilt z ogonem zwierzęcia z tyłu, czterokrotnie odbywał rytualny bieg pomiędzy specjalnymi znacznikami. Sądząc po rozmiarach zachowanego w kompleksie faraona Dżosera w Sakkara dziedzińca, przeznaczonego do odprawiania tego rytuału, odległość między tymi punktami wynosiła około 50 metrów. Być może jednak nie była to liczba stała i jednakowa dla wszystkich ceremonii tego typu. Na tym jednak ceremonia się nie kończyła. W dalszej kolejności faraon wstępował na poczwórny tron i strzelał z łuku w cztery kardynalne kierunki. Był to widoczny i czytelny dla wszystkich symbol jego władzy nad całym państwem, a także jego niezawodnej zdolności do poddania innych narodów wpływom Egiptu oraz powiększania bogactwa i potęgi tej krainy.

Po wykonaniu tych czynności król był niesiony w wielkiej procesji do kolejnych kaplic bogów Górnego i Dolnego Egiptu, gdzie odbywały się końcowe rytuały świątynne, obejmujące liczne ofiary i akty oddania. To wszystko miało oczywiście na celu wzmocnienie i odmłodzenie faraona oraz jego sił witalnych i zapewnienie mu przychylności bogów, jakże potrzebnej do dalszego skutecznego panowania. Festiwal kończyło publiczne ukazanie się władcy wraz z rodziną, co po raz kolejny symbolizowało jego wstąpienie na tron. Źródła egipskie wskazują, że święto to znajdowało swe ludowe odbicie w całym Egipcie, a mieszkańcy okolicznych osad byli zachęcani do zabawy, ucztowania i radowania się. Stało się przecież coś dobrego – król odnowił swe siły i może nadal prowadzić lud Egiptu do dobrobytu, bezpieczeństwa i wiecznej szczęśliwości. Podobnie jak podczas wszystkich wielkich egipskich festiwali i świąt oficjalnych, państwo zapewniało ludziom jedzenie i piwo na czas trwania wydarzenia.

Wielu badaczy doszukuje się źródeł tego „niegroźnego” rytuału w krwawych obrzędach, których ślady odkrywają archeolodzy badający cmentarzysko pierwszych władców Egiptu, znajdujące się w górnoegipskim Abydos. To właśnie tam obok grobowców faraonów pierwszej i drugiej dynastii znaleziono liczne pochówki osób uśmiercanych po to, by udały się wraz z władcą w zaświaty. Z badań etnograficznych prowadzonych w XIX i XX w. wiemy także, że wśród plemion zamieszkujących górny bieg Nilu praktykowany był zwyczaj zabijania starzejącego się władcy lub skłaniania go do rytualnego samobójstwa. Tradycje te znane są m.in. z plemienia Szylluków, żyjącego do dziś na lewym brzegu Nilu Białego, w rejonie Sudanu Południowego.

W tej nilotyckiej społeczności odejście starego władcy miało bowiem z reguły charakter rytualny. Fakt ten jednak ogłaszano zawsze z pewnym opóźnieniem, dopiero po ponownym objęciu tronu przez nowego króla. Obawiano się chaosu wywołanego przez brak władcy i panującą z tego powodu żałobę. Sam pogrzeb władcy łączono z uroczystymi, a niekiedy i przerażającymi obrzędami. Z tej okazji składano liczne ofiary z ludzi. Zabijano żony króla, jego służbę i niewolników, a także bydło, by cały ten tłum i dobytek towarzyszyły zmarłemu w czasie jego dalszej, niebiańskiej wędrówki.

Dziś wiemy, że na kulturę starożytnej egipskiej cywilizacji złożyły się liczne elementy tradycji ludów zamieszkujących dolinę Nilu i okoliczne tereny. Być może więc festiwal Heb Sed był symboliczną, pozbawioną przemocy wersją dawnych, krwawych rytuałów? Nie byłoby w tym nic dziwnego, wszak to właśnie Egipcjanie doprowadzili do perfekcji język znaków i symboli, które odzwierciedlały rzeczywiste przedmioty lub czynności i miały dla nich taką samą rangę i moc jak materialne, namacalne i widzialne zjawiska.

Ceremonia na boisku

Nie ulega wątpliwości, że dla naszych przodków gry czy aktywności, które dziś nazwalibyśmy sportowymi, miały swój aspekt mityczny i rytualny, stanowiły kanalizację ich emocji i napięć, ilustrację ich wiedzy o świecie, były wreszcie odbiciem relacji społecznych. Wiemy, że greckie agony i olimpiady – protoplaści dzisiejszych igrzysk – odbywały się zawsze w otoczeniu rytuałów, a ich mitologicznym zapleczem były wyczyny bogów i herosów. W zhierarchizowanych i zróżnicowanych etnicznie społecznościach dawały upust niebezpiecznym frustracjom i stanowiły odpowiedź na lęki związane choćby ze śmiercią czy zagrożeniami zewnętrznymi. Rytualne gry odwzorowywały mityczny porządek świata i oswajały ludzi z działaniem bogów, którzy pozostawali przecież poza ich fizycznym zasięgiem. Zabiegi pokazujące siłę władcy miały na celu legitymizację jego władzy i pokazanie ludowi, że jest on zdolny do dalszego panowania, były także zapewne symbolem i substytutem dawnych krwawych ofiar, które z biegiem lat przestały być przez społeczność akceptowane. Obrzędowe gry i ceremonie z elementami zawodów były w końcu rodzajem odskoczni od realnego życia i pozwalały dotknąć niedostępnego boskiego świata. Spełnienie rytuału dawało ludziom poczucie bezpieczeństwa i opieki bogów na kolejne miesiące czy lata.

To wszystko skłania nas także do refleksji nad współczesnym postrzeganiem gier i wydarzeń sportowych, które niepozbawione jest mitologizacji i rytualizacji. Fanatyzm, skrajne emocje wstrząsające sportowcami i kibicami czy rola wydarzeń tego typu w budowaniu murów lub mostów między społecznościami są naszym dniem codziennym. Historia tzw. wojny futbolowej między Salwadorem a Hondurasem, opisana przez Ryszarda Kapuścińskiego, jest jednym z wielu dowodów na to, że znane naszym odległym przodkom emocje i motywacje buzują w nas do dziś.

Wielu socjologów uważa, że sport jest dla dzisiejszych społeczeństw jedyną legalną i akceptowalną możliwością uczestniczenia w walce lub jej obserwowania. To także płaszczyzna, na której realizuje się społeczna gra, nieustannie tocząca się między biednymi i bogatymi, silnymi i słabymi, marginalizowanymi i wynoszonymi na piedestał statusu społecznego. Bo przecież, jak zwykliśmy uważać, w sporcie wszystko jest możliwe, a każdą barierę da się pokonać. W tym sensie jest on, podobnie jak dla naszych majańskich czy egipskich przodków, odbiciem boskiego porządku i bramą prowadzącą do lepszego świata. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 10/2022

W druku ukazał się pod tytułem: Boska gonitwa