Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Żydzi jednak oburzali się na Niego, że powiedział: »Ja jestem chlebem, który zstąpił z nieba«. I pytali: »Czy to nie jest Jezus, syn Józefa? Czyż nie znamy Jego ojca i matki? Jakim więc prawem mówi teraz: ‘Zstąpiłem z nieba’«?”.
Jakim prawem? Prawem do prawdy. Skoro jesteśmy dziećmi Boga, to tym samym wszyscy jesteśmy z nieba, co nie znaczy, że spoza światów. Nasz Bóg nie spadł z nieba, jak tego oczekiwano. Przyszedł do nas w człowieku, Jezusie z Nazaretu, którego ojca, matkę, siostry i braci jego dyskutanci znali. Jeśli jednak chcielibyśmy zarzucić im złą wolę, musimy uważać, żeby nie popełnić, jak mówi Jan od Krzyża, grzechu pychy religijnej. Rzecz bowiem nie w tym, że nie dowierzają oni Jezusowi i podejrzliwie na Niego patrzą, ale że nie chcą z Nim rozmawiać. Nie chcą, gdyż to, co Jezus mówi, nie pasuje do ich poglądów na Boga i świat. Czują się bezradni wobec tej Jezusowej nowości, dlatego chcą się Go pozbyć. Nie pierwsi i nie ostatni.
W momencie, kiedy Bóg staje się problemem, mamy dwa wyjścia. Delikatnie mówiąc, zostawić Boga w spokoju – lub przyjrzeć Mu się dokładniej. Może się wtedy okazać, że oczekiwaliśmy od Niego rzeczy niemożliwych do spełnienia, gdyż zapomnieliśmy, że „to ludzie źli i wiarołomni domagają się znaku, ale będzie im dany jedynie znak proroka Jonasza”. Znaku, czyli cudu. Znak Jonasza już otrzymaliśmy: Jezus żyje. Problem zatem nie leży po stronie Boga. Wątpliwości względem Boga, Kościoła, wiary stwarzają doskonałą okazję do refleksji. Pod warunkiem, że nie potraktujemy ich jako przejawu osłabienia, utraty wiary, ale jako szansę na jej rozwój.
Obawa przed utratą wiary sprawia, że popadamy w grzech pychy religijnej: moja wiara jest najprawdziwsza. Taka wiara ma jednak krótkie nogi. Gdy zdarzy się nieszczęście, zaraz padnie pytanie: gdzwzie byłeś, Boże, kiedy w słoneczny dzień tonął mój syn?
Odpowiedź, proszę wybaczyć, zabrzmi banalnie: Bóg siedział na wieżyczce obserwacyjnej i ostrzegał przez megafon, żeby nie wchodzić do wody. Jeździł na skudzie i bezskutecznie przepędzał „skaczących na falach”. Kiedy indziej stał w mundurze policjanta i wyłapywał pijanych kierowców. A po północy telefonował do restauracji z prośbą o ściszenie muzyki.
Apoloniusz Kurylczyk, prezes WOPR województwa zachodniopomorskiego, mówi: „Nieżywy człowiek leży na piasku, jeszcze nie zabrano ciała, obok płacze rodzina, a już kolejni plażowicze wchodzą poskakać na falach, jakby byli wodoodporni. Czasami rzucą ratownikowi: »ja dam radę« i idą do wody (...). Chciałbym podkreślić, że ratując te osoby, jednocześnie narażamy własne życie”. Jest nas, katolików, 32,5 miliona, ale niektórym wystarczy po swojemu kochać Boga – ludzi już nie muszą.©