Bóg, honor i niskie ceny

Duży wpływ na to, kto będzie reprezentować Republikanów w bitwie o Biały Dom, mają organizacje baptystów, metodystów, kwakrów i prezbiterian, np. Moralna Większość.

18.02.2008

Czyta się kilka minut

Narodowa dyskusja o tożsamości religijnej Amerykanów rozpala się przy okazji każdych wyborów prezydenckich. Nie inaczej jest i tym razem.

"Kongres nie może stanowić ustaw wprowadzających religię albo zabraniających swobodnego wykonywania praktyk religijnych" - oto fragment Pierwszej Poprawki do amerykańskiej konstytucji, regulujący obecność kultu w sferze publicznej. Ojcowie Założyciele USA nie narzucili żadnego dogmatycznie ustalonego kanonu wartości. Zapewnili pełną wolność sumienia i wiary, ale zabronili też kreowania któregokolwiek z wyznań na religię dominującą czy urzędową.

Obie idee, czyli całkowity rozdział związków wyznaniowych od państwa oraz konfesyjną swobodę, potwierdzało przez ponad 200 lat orzecznictwo Sądu Najwyższego. Wyrokiem w sprawie "Everson v. Board of Education" z 1947 r. (chodziło o pozornie błahy problem dofinansowania przez władze stanowe biletów autobusowych dla dzieci dojeżdżających do szkół parafialnych) sędziowie wznieśli tzw. mur separacji. Każdy współczesny spór o obecność religii w sferze publicznej kończy się na odesłaniu do tegoż werdyktu. Sędziowie orzekli wtedy, że nie można dofinansowywać biletów, jeśli priorytetowym celem szkoły jest katecheza, a można, jeśli taka szkoła parafialna prowadzi normalny program nauczania.

Tymczasem gdyby przyjrzeć się zwyczajom Amerykanów, nietrudno dostrzec, że w tym murze są dziury. Prezydent składa przysięgę na Biblię, świadek w sądzie robi to samo, a każdy banknot zdobi dewiza "In God we trust" ("Bogu ufamy"). Sprawy wyznania ujawniają się też w kampanii wyborczej - także tej obecnej, która właśnie ruszyła, w postaci prawyborów obu wielkich partii, demokratów i republikanów, w kolejnych stanach.

Wiara wolnych ludzi

Skąd ta niekonsekwencja? Z samej natury obu konstytucyjnych zasad: wspomnianej separacji i wolności. Pierwsza z nich wzmocniła wiarę wśród obywateli. Skoro, inaczej niż w tradycji europejskiej, w USA państwo odmówiło wsparcia wspólnotom religijnym, te musiały radzić sobie same. A wierni, pozbawieni instytucjonalnej opieki, z nieporównywalnie większym wysiłkiem zaangażowali się w sprawy swego kultu. Do dziś uznawany za największy autorytet w sprawach Ameryki Alexis de Tocqueville uważał, że u podstaw religijności jej mieszkańców leży ich wolna wola. "Nie ma drugiego takiego kraju, w którym chrześcijaństwo miałoby większy wpływ na ludzkie dusze niż Stany Zjednoczone" - pisał 150 lat temu.

Dziś prawie cztery piąte Amerykanów deklaruje się jako aktywni wierni któregoś z Kościołów, niezależnie od sympatii politycznych. Dane te z roku na rok potwierdzają badania Instytutu Gallupa. To o wiele więcej niż w którymkolwiek z krajów Europy, nawet tych najmniej zsekularyzowanych.

Amerykańskie przywiązanie do religii wynika też z jej egalitaryzmu. Wspólnoty wyznaniowe na Starym Kontynencie - katolickie, a później też protestanckie - przez stulecia utrwalały swą hierarchiczną strukturę. W Ameryce zbudowano je w opozycji do tego mechanizmu, co angielski filozof Edmund Burke nazwał "protestem wobec protestantyzmu".

Wolna wola i kontestacja, wspierane przez państwo w myśl drugiej ze wspomnianych konstytucyjnych zasad (czyli pielęgnowania swobody wyznania), wychowały obywateli Stanów w przeświadczeniu o ich moralnej przewadze. Ponad połowa pytanych przez Gallupa uważa, że siła amerykańskiej demokracji pochodzi od Boga. Podszyty wiarą etyczny absolutyzm tłumaczy zatem, czemu uchowały się takie symbole jak invocatio Dei na banknotach i przysięga na Biblię. Wyjaśnia też dlaczego, mimo "muru separacji", religia odgrywa tak ważną rolę we współczesnej polityce.

Chrześcijanie fundamentalni

Problemów związanych z religią nie mogą lekceważyć ani demokratyczni, ani republikańscy kandydaci na urząd prezydenta kraju, choć ci drudzy z pewnością bardziej liczą na religijny elektorat, który identyfikuje się z prawicą. Od końca II wojny światowej liczba wyborców deklarujących się jako "fundamentalni chrześcijanie" wzrosła siedmiokrotnie.

Ich wpływ na doktrynę Partii Republikańskiej stał się znaczący, zwłaszcza od czasów prezydentury Ronalda Reagana. Zrzeszające baptystów, metodystów, kwakrów i prezbiterian organizacje - takie jak Moralna Większość (założona w 1979 r. przez zmarłego niedawno Jerry’ego Falwella) czy Koalicja Chrześcijańska Pata Robertsona - mają istotny wpływ na to, kto będzie reprezentować Grand Old Party (zwyczajowa nazwa stronnictwa konserwatystów) w wyborach prezydenckich.

Gdy George W. Bush senior przedstawiał się w 1992 r. jako centrysta, fundamentaliści namaścili własnego kandydata, Pata Buchanana, który wygrał z Bushem prawybory w New Hempshire. Rozbicie na prawicy otworzyło wtedy drzwi do Białego Domu przed Billem Clintonem. Bush junior ustrzegł się błędu ojca i zawczasu zbratał się z wyznaniowymi radykałami.

Bohaterem fundamentalistów w kampanii 2008 r. chciał zostać Mitt Romney, były gubernator Massachusetts. Od dawna lansował swe konserwatywne poglądy: sprzeciw wobec praw gejów, odrazę do pornografii, niechęć do rozwodów itd. Wydawałoby się, że idealnie pasuje do roli gospodarza i wychowawcy, szanującego ekumeniczne wartości chrześcijańskie. Ale doktrynerskim liderom nie spodobało się, że Romney jest członkiem Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich, czyli - popularnie mówiąc - mormonem. A koalicja przedstawicieli starych Kościołów protestanckich uważa mormonów, a także świadków Jehowy za sekty.

Moralny absolutyzm fundamentalistów zmusił Romneya do uderzenia się w piersi. Na miesiąc przed inaugurującym sezon prawyborów konwentyklem w stanie Iowa wystąpił z histeryczną odezwą do prawicowych wyborców. Przemówienie, nazwane z patosem "Wiarą w Amerykę", odwoływało się do Pierwszej Poprawki do konstytucji. Podkreślał w nim konieczność wiary w ogóle, przy zachowaniu swobody obrządku. "Wolność potrzebuje religii, tak jak religia wolności" - wołał Romney i opiewał chrześcijańskie źródła Ruchu Praw Obywatelskich z lat 60. Przede wszystkim jednak obiecał, że jeśli zostanie prezydentem, uszanuje "mur separacji", wszystkie wyznania będzie traktować jednakowo i nigdy nie posłucha rady kościelnych hierarchów. Komunikat był jasny: Romney jest przede wszystkim chrześcijaninem, a dopiero w drugiej kolejności mormonem.

Kandydat pastor

"Wiara w Amerykę" ostudziła nieco atmosferę wokół spraw religii w Partii Republikańskiej. Z mniejszą lub większą ostrożnością kontrkandydaci Romneya pochwalili go za przemówienie. Oględnie wypowiedzieli się Rudy Giuliani i John McCain, obaj dalecy od religijnych uniesień i apelujący raczej do umiarkowanego elektoratu. Za to ostatni z "wielkiej czwórki" republikańskich pretendentów do Białego Domu - były gubernator Arkansas Mike Huckabee - rozpłynął się z zachwytu, aby przy okazji przypomnieć, że nikt tak dobrze jak on nie jednoczy chrześcijan ponad podziałami.

Bo Huckabee to aktywny pastor Kongregacji Południowych Baptystów (SBC), który 14 lat temu zasłynął wymyśleniem nowego pojęcia: "chrześcijaństwofobia". "Jeśli niektórzy dyskutują o homofobii jako zagrożeniu dla amerykańskich wartości, to dlaczego ja nie mogę mówić o szkodliwości fobii wobec religii?" - pytał.

Dziś Mike Huckabee wyrósł na idola chrześcijańskich fundamentalistów w niecały miesiąc, odbierając sporo poparcia Romneyowi. Pozwoliło mu to wygrać w Iowa. Paradoksalnie, jak na prominenta amerykańskiej prawicy (zwykle bardzo konserwatywnej w sprawach polityki fiskalnej) pastor z Arkansas deklaruje etatystyczne poglądy na gospodarkę. - Na sercu leżą mu sprawy wielodzietnych rodzin i tych, którzy mieli w życiu mniej szczęścia - mówi Jerry Cox, lider wyznaniowej organizacji Family Council.

Sondaż przeprowadzony wśród religijnych wyborców przez ośrodek Onsite Straw daje Mike’owi Huckabee poparcie ponad połowy tego elektoratu. Reszta rozproszyła się między pozostałymi kandydatami. Na drugim miejscu jest Romney z 10 proc., Giuliani na piątym z 6 proc., zaś McCain na siódmym z ledwie 3 proc.

Warto dodać, że w tej ankiecie zapytano o wszystkich pretendentów do Białego Domu, także tych z Partii Demokratycznej. Barack Obama dostał pół procenta, John Edwards nieco ponad dwie dziesiąte, a Hillary Clinton nie otrzymała ani jednego głosu!

Kłopot Obamy

Choć, jak widać, religijni fundamentaliści nie bardzo interesują się demokratami, to jedna sprawa wywołała w ich obozie pewną rozterkę. Na początku grudnia po internecie zaczęły krążyć plotki, że senator Barack Obama, demokrata i członek tradycyjnego protestanckiego Zjednoczonego Kościoła Chrystusa (UCC), został wychowany w środowisku muzułmańskim.

Chodziło o to, że ojczym czarnoskórego polityka wyznawał islam, a sam Obama spędził kilka lat dzieciństwa w Indonezji. Oliwy do ognia dolał fakt, że senator ma na drugie imię Husejn, co budzi w Stanach Zjednoczonych jednoznaczne skojarzenia.

Mimo że plotki o nim były najpewniej tylko aktem brudnej kampanii - zainspirowanym przez obóz jego głównej rywalki Hillary Clinton - chrześcijańskim radykałom wystarczyło to, aby postraszyć wyborców muzułmańskim spiskiem. Odgrażali się, że wybór Obamy to zamiana Biblii na Koran.

Strach i przemoc - to najciemniejsze ze stron moralnego absolutyzmu odwołującego się do chrześcijańskich wartości. Natomiast konfekcyjne traktowanie wiary i sprowadzanie jej do widowiskowych obrzędów nie powinno wzbudzać niczego więcej niż pobłażanie.

Skutków braku hierarchii w amerykańskich wspólnotach wyznaniowych obawiał się już Alexis de Tocqueville. "Religia, która mając do czynienia z ludźmi równymi, stałaby się drobiazgowa, nieugięta i pedantyczna, sprowadziłaby się niebawem do praktyk grupy fanatyków, zagubionej wśród niewierzących mas" - trafnie przewidywał.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zajmuje się polityką zagraniczną, głównie amerykańską oraz relacjami transatlantyckimi. Autor korespondencji i reportaży z USA.      więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 03/2008