Demokracja Pana Boga

Po zwycięstwie Donald Trump spłaca dług wdzięczności związkom wyznaniowym, które go poparły. Wkrótce amerykańskie kościoły mogą stać się sceną politycznej agitacji.

27.02.2017

Czyta się kilka minut

Donald Trump i jego dwie Biblie: własna (na wierzchu) i Abrahama Lincolna, Waszyngton, 20 stycznia 2017 r.  / Fot. Lucy Nicholson / REUTERS / FORUM
Donald Trump i jego dwie Biblie: własna (na wierzchu) i Abrahama Lincolna, Waszyngton, 20 stycznia 2017 r. / Fot. Lucy Nicholson / REUTERS / FORUM

Obecny prezydent USA złożył przysięgę, trzymając lewą dłoń na dwóch Bibliach: jednej, która należała do Abrahama Lincolna, i drugiej, pamiątce rodzinnej. W jednym z programów satyrycznych sparodiowano inaugurację. Owo Pismo Święte ze zbiorów prywatnych było... owinięte w fabryczną folię. Ten żart nie jest daleki od prawdy. Donald Trump odkrył religię dopiero w czerwcu zeszłego roku. Okazało się, że jest mu potrzebna do wygrania wyborów. Oświadczył, że jest lojalnym członkiem Kościoła prezbiteriańskiego i regularnie uczęszcza na niedzielne nabożeństwa. Resztę dopowiedział za niego James Dobson, założyciel ultrakonserwatywnej organizacji Focus on the Family i, według „Time’a”, najbardziej wpływowy kaznodzieja Ameryki: „Donald niedawno zaakceptował to, że Jezus Chrystus jest jego zbawicielem”.
Dziś Trump staje na czele religijnej krucjaty. „Pozbędę się raz na zawsze Poprawki Johnsona! Dopuszczę przedstawicieli Kościołów do głosu i pozwolę im mówić, co myślą” – powiedział podczas National Prayer Breakfast, dorocznego ekumenicznego spotkania z politykami.

Chodzi o uchwalone w 1954 r. z inicjatywy teksańskiego senatora (a potem prezydenta) Lyndona Johnsona prawo zakazujące mieszania się w politykę organizacjom zwolnionym z podatku, czyli przede wszystkim Kościołom i związkom wyznaniowym. Zniesienie tego zakazu może zacząć rewolucję, bo tam, gdzie pojawia się możliwość wpływu na poglądy wyborcy, od razu pojawią się lobbyści. Tymczasem Trump szafuje rozporządzeniami wykonawczymi, nie oglądając się na Kongres, wobec czego obserwatorzy amerykańskiej sceny politycznej spodziewają się, że w najbliższym czasie podpisze dekret anulujący Poprawkę Johnsona.

Wolność wiary i sumienia

– Jego zadaniem jest spłata wyborczego długu wobec radykalnych grup wyznaniowych, ewangelikan i born again christians (nowo nawróconych chrześcijan). Bo to oni zapewnili mu poparcie na ostatniej prostej i w konsekwencji zwycięstwo. Problem jest poważny. Wkrótce świątynie mogą się stać sceną politycznej agitacji. Nietrudno sobie też wyobrazić, że duchowni w zamian za przeróżne korzyści będą popierać składających obietnice kandydatów. Poza tym wielu prawników się zgodzi, że może to być niezgodne z konstytucją – mówi „Tygodnikowi” Barry Lynn, dyrektor Americans United for Separation of State and Church (Zjednoczenia na Rzecz Rozdziału Kościoła od Państwa).

„Kongres nie może stanowić ustaw wprowadzających religię albo zabraniających swobodnego wykonywania praktyk religijnych” – to fragment Pierwszej Poprawki do amerykańskiej konstytucji, regulujący obecność kultu w sferze publicznej. Ojcowie założyciele USA nie narzucili żadnego dogmatycznie ustalonego kanonu wartości. Zapewnili pełną wolność wiary i sumienia, ale zabronili też kreowania któregokolwiek z wyznań na religię dominującą czy urzędową. Wobec tego osoby duchowne nie powinny się zajmować sprawami państwowymi.

Obie idee, czyli całkowity rozdział związków wyznaniowych od państwa oraz konfesyjną swobodę, potwierdzało przez ponad 200 lat orzecznictwo Sądu Najwyższego. Wyrokiem w sprawie „Everson v. Board of Education” z 1947 r. (chodziło o pozornie błahy problem dofinansowania przez władze stanowe biletów autobusowych dla dzieci dojeżdżających do szkół parafialnych) sędziowie wznieśli tzw. mur separacji. Każdy współczesny spór o obecność religii w sferze publicznej kończy się na odesłaniu do tegoż werdyktu. Sędziowie orzekli wtedy, że nie można dofinansowywać biletów, jeśli priorytetowym celem szkoły jest katecheza, a można, jeśli taka szkoła parafialna prowadzi normalny program nauczania. Niewykluczone, że gdyby dekret Trumpa trafił w końcu do Sądu Najwyższego, to można się spodziewać, że na kanwie tego precedensu sędziowie prezydenckie rozporządzenie obalą.

Tymczasem, gdyby przyjrzeć się zwyczajom Amerykanów, nietrudno dostrzec, że w murze separacji Kościoła od państwa są dziury. Prezydent składa przysięgę na Biblię, świadek w sądzie robi to samo, a każdy banknot zdobi dewiza „In God we trust” („Bogu ufamy”).

Skąd ta niekonsekwencja? Z samej natury obu konstytucyjnych zasad: wspomnianej separacji i wolności. Pierwsza z nich wzmocniła wiarę wśród obywateli. Skoro, inaczej niż w tradycji europejskiej, w USA państwo odmówiło wsparcia wspólnotom religijnym, te musiały radzić sobie same. A wierni, pozbawieni instytucjonalnej opieki, z nieporównywalnie większym wysiłkiem zaangażowali się w sprawy swego kultu. Do dziś uznawany za największy autorytet w sprawach Ameryki Alexis de Tocqueville uważał, że u podstaw religijności jej mieszkańców leży ich wolna wola. „Nie ma drugiego takiego kraju, w którym chrześcijaństwo miałoby większy wpływ na ludzkie dusze niż Stany Zjednoczone” – pisał 150 lat temu.

Moralna przewaga

Dziś prawie cztery piąte Amerykanów deklaruje się jako aktywni wierni któregoś z Kościołów, niezależnie od sympatii politycznych. Dane te co roku potwierdzają badania Instytutu Gallupa. To o wiele więcej niż w którymkolwiek z krajów Europy.

Amerykańskie przywiązanie do religii wynika też z jej egalitaryzmu. Wspólnoty wyznaniowe na Starym Kontynencie – katolickie, prawosławne, a później też protestanckie – przez stulecia utrwalały swą hierarchiczną strukturę. W Ameryce zbudowano je w opozycji do tego mechanizmu, co angielski filozof Edmund Burke nazwał „protestem wobec protestantyzmu”.

Wolna wola i kontestacja, wspierane przez państwo w myśl drugiej ze wspomnianych konstytucyjnych zasad (czyli pielęgnowania swobody wyznania), wychowały obywateli Stanów w przeświadczeniu o ich moralnej przewadze. Ponad połowa pytanych przez Gallupa uważa, że siła amerykańskiej demokracji pochodzi od Boga. Podszyty wiarą etyczny absolutyzm tłumaczy zatem, czemu uchowały się takie symbole jak invocatio Dei na banknotach i przysięga na Biblię. Wyjaśnia też, dlaczego, mimo „muru separacji”, religia odgrywa tak ważną rolę we współczesnej polityce.

Problemów związanych z religią nie mogą lekceważyć ani Demokraci, ani Republikanie. Ale to ci drudzy z pewnością bardziej liczą na religijny elektorat, który raczej identyfikuje się z prawicą. Od końca II wojny światowej liczba wyborców deklarujących się jako „fundamentalni chrześcijanie” wzrosła siedmiokrotnie. I to do nich teraz puszcza oko Donald Trump.

Ich wpływ na doktrynę Partii Republikańskiej stał się znaczący, zwłaszcza od czasów prezydentury Ronalda Reagana. Zrzeszające baptystów, metodystów, kwakrów i prezbiterian organizacje – takie jak Moralna Większość (założona w 1979 r. przez Jerry’ego Falwella) czy Koalicja Chrześcijańska Pata Robertsona – mają istotny wpływ na to, kto reprezentuje Republikanów w wyborach, nie tylko prezydenckich. Gdy George Bush senior przedstawiał się w 1992 r. jako centrysta, fundamentaliści namaścili własnego kandydata, Pata Buchanana, który wygrał z Bushem prawybory w New Hampshire.

Rozbicie na prawicy otworzyło wtedy drzwi do Białego Domu przed Billem Clintonem. Bush junior ustrzegł się błędu ojca i zawczasu zbratał się z wyznaniowymi radykałami.

Trump, któremu trudno było ukryć, że jest libertynem, bardzo długo zabiegał o ich poparcie i uzyskał je dopiero, kiedy skończyły się prawybory, i na placu boju pozostała już tylko mocno lewicowa Hillary Clinton. Ale anulowanie Poprawki Johnsona to nie jedyny prezent dla religijnej wyborczej bazy. Dziennikarze „Washington Post” dotarli do szkicu kolejnego dekretu, który ma „rozszerzać wolność religijną”, co w praktyce sprowadza się do wprowadzenia klauzuli sumienia.

– Chodzi o to, że właściciele firm będą mogli zasłaniać się nią, gdy z powodów wyznaniowych odmówią obsługi klientowi. Np. cukiernik, który nie będzie chciał sprzedać tortu na gejowskie wesele, bo małżeństwa jednopłciowe są sprzeczne z jego moralnym kanonem. Niektóre stany eksperymentowały z takimi przepisami, ale dekret Trumpa uczyniłby klauzulę sumienia obowiązującym prawem na terenie całego kraju – mówi Peter Montgomery z organizacji zajmującej się prawami obywatelskimi People For American Way.

Konferencja Episkopatu USA na początku lutego zwróciła się do prezydenta, by wydał rozporządzenie o takiej właśnie treści. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zajmuje się polityką zagraniczną, głównie amerykańską oraz relacjami transatlantyckimi. Autor korespondencji i reportaży z USA.      więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 10/2017