Bo nikt inny tego nie ma

Doczekaliśmy czasów, gdy przejawem luksusu zaczyna być posiadanie własnego krawca lub zamawianie szytych na miarę rękawiczek, jak kilka stuleci temu. Historia zatoczyła więc koło.

04.03.2013

Czyta się kilka minut

 / Fot. Grażyna Makara
/ Fot. Grażyna Makara

Migawka sprzed pięciu lat z zalanej deszczem londyńskiej ulicy, pełnej sklepów z towarami popularnych marek. Dziewczyna niesie papierową torbę z logo Primark, odzieżowej sieci słynącej z wyjątkowo niskich cen. Torba rozkleiła się od deszczu, a jej właścicielka, dostrzegłszy, że zawartość wylądowała na mokrym chodniku, macha na to ręką i idzie dalej.

Najwyraźniej uznała, że rzeczy były warte mniej niż rachunek z pralni – stwierdza przerażony reporter obserwujący tę scenę, a jego reakcję opisze koleżanka po fachu, felietonistka „Guardiana” Lucy Siegle, w książce „To Die For. Is Fashion Wearing Out the World?”, której siłę rażenia wśród tak zwanych świadomych konsumentów można porównać do tego, co ponad dekadę wcześniej zdziałała Naomi Klein swoim „No Logo”.

Siegle operuje konkretnymi przykładami na pogarszającą się kondycję przemysłu odzieżowego, którego rosnącą rolę w naszym codziennym życiu trudno zignorować, zważywszy choćby na popularność blogów z modą uliczną – Sartorialistem prowadzonym przez Scotta Schumana fascynują się wszyscy, od intelektualistów po nastolatki. Autorka książki dowodzi m.in., że kurtki, które ochoczo kupujemy we wspomnianych sieciówkach, ciesząc się, że stać nas na wyrób z prawdziwej skóry, impregnowano różnymi chemikaliami w którejś z setek garbarni nad brzegiem Gangesu; że cekiny do lśniącej bluzki za jedyne 35 funtów mogła przyszywać ręcznie emigrantka z Delhi (nazwijmy ją Farida), pracująca dla jednego z chińskich podwykonawców znanej międzynarodowej marki, który płaci jej 21 pensów od sztuki; oraz że kaszmirowy sweter, powiew luksusu dostępny w supermarkecie, którego metka oznajmia z dumą: 100 proc. kaszmiru, w istocie zawiera śladową ilość tej drogiej wełny, zmieszanej z króliczą sierścią – co wykazać mogą dopiero oględziny pod mikroskopem.

Siegle nawołuje, żeby uważać, co kupujemy: „Na modowym rynku zapanowały nowe zasady. Podpatruje się najgorętsze trendy sezonu. Szyje szybko, by ciuchy trafiały do sklepów chwilę po tym, gdy zostaną pokazane na luksusowych wybiegach. I sprzedaje tanio. Tak tanio, że trudno nie spytać: jak to możliwe? A gdy spytasz, w odpowiedzi dostajesz slogany o „indywidualnym modelu redukcji kosztów” i misji polegającej na „dostarczaniu światowej mody za niską cenę zwykłym śmiertelnikom”. Nikt nie zająknie się też ani słowem o kosztach produkcji. A przecież dla wielkich sieci nie szyją jeszcze roboty, tylko ludzie zatrudniani często za głodowe stawki u podwykonawców z krajów Trzeciego Świata.

To tłumaczy, dlaczego w ledwo upchanych na wieszakach koszulach, spódnicach czy żakietach z nowej dostawy rwą się szwy, u mankietów dyndają guziki, a ściegi biegną zygzakiem. Sześćdziesięciu pięciu studentów wydziału mody na brytyjskim Northumbria University w ramach eksperymentu, opisanego w książce, stworzyło własną linię produkcyjną najprostszych podkoszulków. W siedem godzin spod ich palców wyszło 95 sztuk. Byli rozczarowani, gdy usłyszeli, że przeciętna fabryka w Bangladeszu z identyczną liczbą pracowników i wyposażona w taką samą ilość maszyn, zdołałaby wytworzyć w tym czasie 900. Średni czas na przeszycie bluzki z jednej strony: 48 i pół sekundy.

POWRÓT DO ŹRÓDEŁ

Jeszcze nasi dziadkowie, ba, nawet rodzice, traktowali ubrania, podobnie jak inne sprzęty codziennego użytku, jako inwestycję: miały służyć długo, niekiedy przekazywane z pokolenia na pokolenie, więc dbało się o nie i reperowało, gdy wymagały naprawy, nawet wielokrotnie. Skoro dziś warte są niewiele więcej niż wspomniana torba na zakupy, którą można bez żalu wyrzucić, gdy tylko zamoknie, jakie wyjście mają ci, którzy nie zgadzają się na dyktat jednorazówek i chcieliby nacieszyć się jednak czymś trwalszym?

Odpowiedź nasuwa się naturalnie: w takim razie, zamiast kupować wiele byle jakich rzeczy, lepiej zaoszczędzić na dobra bardziej luksusowe, zgodnie ze znaną od kilku dekad, ale zyskującą na nowo popularność „francuską szkołą” stylu, która przekonuje, że mimo dyktatu zmieniających się często mód, do szczęścia potrzebujemy ograniczonego zestawu ubrań, za to dobrze dobranych i wysokogatunkowych, które można łączyć w wielu kombinacjach, a urozmaicać dodatkami. To samo tyczy się wyposażenia domów i wszystkiego, czym się otaczamy.

Tyle że sprawa nie jest już taka prosta, jak przekonuje Dana Thomas, również dziennikarka (stale współpracująca z francuskim „Newsweekiem” i „New York Timesem”), autorka innej książki, wydanej także w Polsce – „Luksus. Dlaczego stracił blask”. Marki uchodzące jeszcze do niedawna za luksusowe, jak Chanel, Gucci, Dior i inne, nie dość że stały się dostępne praktycznie dla wszystkich dzięki sklepom outletowym sprzedającym część ich oferty po niższych cenach, a do tego spowszedniały na skutek masowo produkowanych podróbek, to jeszcze wytwarzane są w tych samych miejscach, gdzie ich tańsze kopie z sieciowych sklepów, jak Zara, H&M czy C&A. I w podobnych warunkach.

Innymi słowy: luksus po trzech tysiącach lat wrócił do tego samego miejsca na naszym globie, skąd niegdyś wyszedł. Czyli do Chin, gdzie po czterdziestu latach komunizmu i rewolucji Mao już prawie zapomniano o jego istnieniu. „Torba z luksusowego domu mody może dziś posłużyć do prawdziwego studium globalizacji: części metalowe pochodzą z Włoch czy Japonii, podszewki z Korei; hafty wykonuje się we Włoszech, Indiach bądź północnych Chinach, skóry pochodzą z Korei albo Włoch, a całą torbę szyje się częściowo w Chinach, a częściowo we Włoszech – pisze Thomas. – Pochodzenie materiałów jest równie niepewne jak proweniencja całej torby: pewien producent powiedział mi, że jego dostawca upiera się, iż jego jedwabie są angielskie, a w rzeczywistości kupuje je w Chinach, składuje w Anglii, po czym sprzedaje materiał po cenach europejskich”.

Oczywiście producenci dóbr luksusowych skrzętnie maskują chińskie pochodzenie swoich towarów; mało które mają metki „Made in China”, a jeśli, to dobrze ukryte. Zwykle sprawę załatwia jakiś element wykonany w Europie, na przykład rączka od torby albo podeszwa, który zgodnie z prawem pozwala twierdzić, że całość jest wykonana właśnie na naszym kontynencie. To, co zwykliśmy utożsamiać z luksusem, w istocie przestało nim być – nawet średnio zarabiający może odłożyć na zakupy towarów z najwyższej półki podczas sezonowych przecen organizowanych dwa razy do roku i nie poczuje się przy tym wyjątkowo, bo jest tylko jednym z wielu, którzy zdążyli kliknąć przycisk „kupuj” w wirtualnym domu towarowym, jak choćby Net-A-Porter.

Dodatkowo rangę niegdyś luksusowych marek obniżają niezbyt pożądani klienci, jak subkultura brytyjskich chavsów, która upodobała sobie kraciaste akcesoria Burberry. W efekcie wszystkie wyroby tej marki zaczęły kojarzyć się z fanami Viktorii Beckham w dresach, szaliczkach Burberry i obwieszonych złotą biżuterią, a dyrektorzy kreatywni bezskutecznie głowili się, jak odwrócić ten trend.

„NIE” DLA MASOWOŚCI

Skoro i luksus przez duże „L” się spauperyzował, co pozostaje tym, którzy uparcie upominają się o jakość w świecie, w którym nawet relacje międzyludzkie – jak pisała dwa tygodnie temu w „Tygodniku” Paulina Wilk – stają się coraz bardziej jednorazowe? Jakby, zmęczeni wszechobecną tymczasowością, upatrywali szans na zmianę akurat w przedmiotach. Większość z nich, produkowana taśmowo, z dużym prawdopodobieństwem nie przeżyje swoich właścicieli, bo po kilku użyciach zmieni się w szmatę i wyląduje w koszu. Stąd tęsknota za czymś indywidualnym, wykonanym w jednym egzemplarzu, specjalnie dla konkretnego użytkownika. Świadczyłaby o tym choćby popularność Etsy.com, założonego w 2004 r. w Stanach Zjednoczonych portalu, który handluje rękodziełem, sztuką i używanymi towarami, a jego roczne przychody sięgają nawet kilkuset milionów dolarów. Założyciel tego wirtualnego pchlego targu, Rob Kalin, który sam sklejał kiedyś awangardowe meble z kawałków starych krzeseł z IKEA, chciał stworzyć miejsce, gdzie można byłoby dostać takie rzeczy jak pewien nieodżałowany pluszowy królik z jego własnego dzieciństwa, pozszywany byle jak, ale jedyny w swoim rodzaju, obdarzony magią, której brakuje dzisiejszym zabawkom. Pierwsze przykazanie Etsy, organizującego również warsztaty dla współpracujących z nim twórców, brzmi: zero masowo wytwarzanych dóbr.

Podobną filozofią kierują się jego odpowiedniki w poszczególnych krajach (niemal w każdym powstało coś podobnego). Założyciel polskiej Pakamery, która pojawiła się na rynku miesiąc po Etsy, Mateusz Wojczakowski, przyznaje, że choć o istnieniu amerykańskiej firmy dowiedział się po ponad roku działalności, to pomysł przyszedł mu do głowy właśnie w Stanach, gdzie przez pewien czas mieszkał. Wspólnie z żoną zauważyli prawdziwy głód rzeczy wyjątkowych, spersonalizowanych.

– Zaczęło się od nowojorskiej bohemy, zataczając coraz szersze kręgi – mówi Wojciechowski. – Trochę przyczyniła się też do tego recesja, na skutek której wiele osób przestało pracować na etacie i mając nagle wiele wolnego czasu, zajęło się rozwojem hobby, na przykład rękodzieła, które z czasem przekształciło się w ich główne źródło utrzymania.

Zmiana nadchodzi więc z sieci, tej samej, którą zwykliśmy obwiniać za rozpowszechnianie tandety. Oczywiście sama moda na vintage jest równie stara, jak zasady „stylu francuskiego”, opiewane teraz w poradnikach w rodzaju „All You Need To Be Impossibly French” czy „Entre Nous: A Woman’s Guide To Finding Her Inner French Girl”, pisanych głównie przez przytłoczone rozmiarami swych szaf Amerykanki.

Widać też inne symptomy przesytu bylejakością i powtarzalnością, jak wykwit blogów, których założycielki (zazwyczaj są to kobiety) bezlitośnie piętnują niedociągnięcia odzieżowych firm, nie oszczędzając zwłaszcza tych z wyższej półki, bo im więcej się płaci, tym więcej należałoby wymagać. Wywracają na drugą stronę marynarki, zaglądają pod podszewki, sprawdzają sposób przeszycia szwów. Jess, studentka neuronauki poznawczej i autorka bloga o znamiennym tytule „Empty Emptor”, analizuje bardzo fachowo, z akademickim wręcz zacięciem, poszczególne cechy, które decydują o jakości konkretnych wyrobów, rozprawiając się przy okazji z rozmaitymi mitami, nawet popularyzowanym przez „frankofilów” mitem garderoby w pigułce. Zaś Tuan-Khanh Nguyen, 21-letnia mieszkanka Oslo, prowadząca bloga „Dead Fleurette” udowadnia, że będąc wyczulonym nie tyle na luksusowe marki, co na gatunek materiału, z jakiego wykonany jest dany przedmiot, staranność wykonania i estetykę projektu, i nie stawiając na ilość, można pozwolić sobie na zakup porządnych i co za tym idzie drogich rzeczy nawet w ramach studenckiego budżetu. – Wtedy można traktować je jako inwestycję – zapewnia.

Może więc za współczesny luksus należy uznać to, czego akurat w naszym kraju o mały włos nie zabrakło, jak wytwory ręcznej pracy rzemieślników, które z racji związanych z nią ograniczeń nigdy masowe się nie staną?

NADZIEJA W NISZY

– Przyszłość należy do rzemieślników – mówi Agata Napiórska, współzałożycielka magazynu „Zwykłe Życie” (właśnie ukazał się jego drugi numer). – Niestety ubywa ich z roku na rok, a ograniczona dostępność niektórych materiałów powoduje ciągły wzrost kosztów – weźmy choćby skóry do produkcji rękawiczek, które trzeba sprowadzać z Czech, bo u nas już nie ma białoskórników, czyli garbarzu oprawiających delikatne skóry. Jednak obserwujemy rodzące się zainteresowanie tego typu działalnością wśród młodych ludzi, którzy albo przejmują fach po rodzinie, albo uczą się go od zera. Rzemiosło nie umrze, ale zmieni oblicze – rzemieślników będzie dużo mniej, a co za tym idzie – ich produkty będą coraz droższe.

Przykładem może być działalność Izy Sojki, właścicielki jedynej w Polsce manufaktury kafli cementowych, która odbudowała w naszym kraju podstawy rzemiosła kaflarskiego po stu latach jego nieistnienia, szkoląc młodych wytwórców według wzorców nabytych u kaflarskiego mistrza.

Stworzone przez Agatę wspólnie z Martą Mach „Zwykłe Życie” powstało właśnie z zainteresowania ginącym w Polsce rzemiosłem i też wywodzi się z internetu. Dziewczyny po przeprowadzce do Warszawy odwiedzały tutejsze zakłady przemysłowe, rozmawiając z ich właścicielami. Relacje z tych wypraw umieszczały najpierw na blogu, który niespodziewanie nawet dla nich samych zyskał dużą popularność. Postanowiły więc pokazać to samo w tradycyjnej, papierowej formie.

– Rzemiosło jest punktem wyjścia. Patrząc na sprawę bardziej kompleksowo, magazyn pokazuje uroki zwyczajnego, spokojnego życia, które pozwala koncentrować się na prostych przyjemnościach: posiłku z bliskimi, przyrządzonego z naturalnych produktów, wyprawy nad rzekę czy do lasu, a nawet czytania książki we własnym domu – mówi Marta Mach. – To dziś prawdziwy luksus. Ci, którzy umieją tak spędzać czas, to szczęściarze, mniejszość w społeczeństwie, gdzie pracuje się po godzinach. Może zachęcimy do zmiany podejścia tych, którzy trochę zapomnieli się w pogoni za sukcesem i pieniędzmi, popadli w rutynę, pracując po 12 godzin na dobę, żeby móc zapłacić innym za gotowe produkty i czynności, których sami nie mają kiedy wykonać. W USA można otworzyć małą manufakturę wyrabiającą czekoladę, pakowaną w ręcznie wyrabiany papier, i z tego żyć. U nas wciąż większość społeczeństwa odreagowuje niedosyt pustych półek. Patrzymy przez polski filtr, nie kopiujemy rozwiązań z innych krajów, choć wiemy, że istnieją tam podobne wydawnictwa.

Wydawców zaskoczyło spore zainteresowanie magazynem. Jak pokazują statystyki ze strony, na której przyjmują zamówienia, czytają go głównie ludzie w wieku 18–45 lat, wykonujący kreatywne zawody, i co istotne – nie tylko z dużych miast.

– Od początku staramy się zresztą nie ograniczać tylko do Warszawy, pokazujemy inicjatywy z całej Polski – mówi Marta.

Zdaniem Agaty Napiórskiej rzemieślnicy, którzy umieją dotrzeć do współczesnego klienta, nie powinni bać się o przyszłość. Jako przykład podaje warszawskiego szewca Kielmana i pracownię krawiecką Zaremby. Obuwie „od Kielmana” i garnitury „od Zaremby” uchodzą za towar ekskluzywny, zamówienia składają tu zamożni i sławni, w tym ci, których określa się mianem „celebrytów”. Firmy działają od lat, nie udało się ich zniszczyć ani w czasach upaństwowionej gospodarki, ani w kapitalizmie.

– To, co nas najbardziej martwi, to groźba zaniknięcia fachowej wiedzy przekazywanej dotąd w rzemieślniczych zawodach przez mistrza kolejnym pokoleniom uczniów: dziś niewielu już na to stać, a są to umiejętności, których nie można nauczyć się z podręczników. Jeśli zabraknie tych, którzy mogą wprowadzić w jej tajniki następców, będzie praktycznie nie do odtworzenia – mówi Agata.

Doczekaliśmy czasów, gdy przejawem luksusu jest posiadanie własnego krawca lub zamawianie szytych na miarę rękawiczek, jak kilka stuleci temu. Historia zatoczyła koło.

Podobnie myśli zresztą sama Dana Thomas, niestrudzona tropicielka wyblakłego już blichtru, za który trzeba wciąż słono zapłacić. Kiedy zapytałam mailowo, z czym będzie kojarzyć się w przyszłości pojęcie „luksus” w odniesieniu do mody, odpisała mi: – Podobnie jak przemysł spożywczy odradza się teraz poprzez targi rolnicze, żywność organiczną i małe, rodzinne knajpki, które stały się odpowiedzią na dominację sieciowych restauracji i wysoko przetworzone produkty oferowane w hipermarketach, tak i branża odzieżowa przechodzi teraz swoisty kryzys tożsamości. W reakcji nań powstają mniejsze firmy, wytwarzające znacznie mniej, które postawiły sobie za cel jakość i spójność oferty. Wielu z tych, którzy wybrali podobną drogę, to – jak ich nazywam – Uciekinierzy z Krainy Luksusu, czyli byli pracownicy globalnych firm, odpowiadających za znane marki, którzy w pewnym momencie postanowili stamtąd odejść, rozczarowani i zniesmaczeni kierunkiem, w jakim zmierzała branża, i wrócili do źródeł: twórczych pomysłów i wysoko kwalifikowanego rzemiosła. Sądzę, że w przyszłości luksus podążać będzie dwiema ścieżkami: małe, niszowe zakłady, w których powstają piękne rzeczy, i wielkie konglomeraty, które tworzą piękne zyski.

Czym jest zaś dla niej samej luksus?

– To coś wyjątkowego, wykonanego zgodnie ze świadomą, przemyślaną koncepcją, do której nie zaszkodzi dorzucić szczypty miłości i dumy. Te zasady nie odnoszą się zresztą wyłącznie do mody, ale do wszystkich dziedzin: architektury, kuchni, sztuki, przemysłu motoryzacyjnego. Wszystko, co powstaje na masową skalę, jest adresowane do mas, w odróżnieniu od wyrobu luksusowego, który jest jedyny w swoim rodzaju – podsumowuje Thomas.

Bo – jak mówi cytowana w jej książce Françoise Montenay, prezes rady nadzorczej Chanel – „luksus jest ekskluzywny z definicji – coś zrobiono tylko dla ciebie i nikt inny tego nie ma”.  

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarka i dziennikarka. Absolwentka religioznawstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim i europeistyki na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie. Autorka ośmiu książek, w tym m.in. reportaży „Stacja Muranów” i „Betonia" (za którą była nominowana do Nagrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 10/2013