Targi pod wąsem

Jeśli uznać, że młoda moda to zmienność i zabawa konwencją, trudno dla niej o lepszy symbol niż wąs. Dla niektórych nadal przaśność i obciach rodem z minionych epok, dla innych – wyznacznik, że coś może być polskie, a zarazem fajne i na czasie.

03.06.2013

Czyta się kilka minut

Spódnica „boho dresiara” marki Risk. Made in Warsaw.  / Fot. MATERIAŁY PRASOWE
Spódnica „boho dresiara” marki Risk. Made in Warsaw. / Fot. MATERIAŁY PRASOWE

Polski wąs w wymiarze mody prezentuje się z europejska – jako Mustache Warsaw. Utrwala to popularne na Zachodzie skojarzenia ze stylem rodaków, lecz mówi też sporo o naszych ambicjach. – Istnieje przekonanie, że najlepsze na świecie są Berlin, Paryż czy Londyn, a Warszawa i w ogóle cała Polska to nuda – mówi Konrad Ozdowy, współzałożyciel Fundacji Mustache Warsaw. – Chcemy zmienić ten obraz, pokazując, że w Polsce realizuje się też masę nowatorskich i atrakcyjnych pomysłów. Zwłaszcza w modzie, grafice czy szeroko pojętym designie, bo te dziedziny najbardziej nas interesują – dopowiada Patryk Dęba, drugi założyciel fundacji.

Pięć lat temu Konrad i Patryk (obaj z wąsami) mieli samo hasło: „mustache”. I mocną, choć jeszcze wolną od konkretów, chęć pomocy młodym artystom, których znali sporo, w wypłynięciu na szersze wody. By ożywić środowisko i dotrzeć z ofertą do większego niż znajomi grona odbiorców, na początek zrobili imprezę. Coś na kształt kiermaszu w dziś już nieistniejącym Obiekcie Znalezionym – sporym klubie w podziemiach warszawskiej Zachęty. – Była muzyka na żywo i tylko dziesięciu wystawców – wspomina Konrad. Kupujących przestali liczyć, gdy stało się jasne, że nie jest ich drugie tyle, jak zakładali ostrożnie, lecz prawdziwy tłum.

– To był początek – mówi Patryk. – Wtedy nikt nie urządzał targowisk z modą i sztuką, dziś towarzyszą otwarciu niemal każdego większego lokalu.

Wąs jako trend chwycił. Równolegle lub chwilę później wypączkowały podobne przedsięwzięcia: Cloudmine Pop Up Shop, latający butik Very Very, gdańskie Bakalie, Ściegi Ręczne (dziś Hush Warsaw). Przez ósmą, ubiegłoroczną edycję Mustache Warsaw Yard Sale przewinęło się 10 tys. osób. To już nie kiermasz, nie jarmark, tylko targi z prawdziwego zdarzenia. Na ostatnie, dziewiąte, które właśnie odbyły się w Pałacu Kultury i Nauki, wpłynęło blisko tysiąc zgłoszeń od twórców. Prawie siedmiuset musiało obejść się smakiem. Nawet Pałac okazał się na młodą modę zbyt mały.

PODCIĘTE SKRZYDŁA

Z nową modą w nowej rzeczywistości długo był kłopot zgoła innego rodzaju. Nawet nie taki, że nisza. Raczej jak w opowieści o Yeti: wszyscy wierzyli, że jest, ale nikt jej nie widział. – Gdy siedem lat temu zaczynałam prowadzić bloga i chciałam pisać o polskich projektantach, nie było żadnych informacji. Mało który dysponował stroną internetową – mówi Ewa Kowalewska-Kondrat, autorka „Harel – o modzie subiektywnie”, jednego z najstarszych i najbardziej cenionych blogów związanych z modą w polskim internecie.

W PRL istniał styl, ale moda jako sztuka i zjawisko związane nieodłącznie z rynkiem – już nie. Spośród kilku projektantów (jak Jadwiga Grabowska, Jerzy Antkowiak, Grażyna Hase czy Barbara Hoff), kojarzonych z Modą Polską, w której salonach mogły się zaopatrywać żony partyjnych przywódców, lecz raczej nie zwyczajne obywatelki, bo był to dla nich luksus poza codziennym zasięgiem, tylko Hoff udało się założyć firmę działającą poza systemem centralnie sterowanego handlu i pracować – jakby to nazwano dziś – na własną markę. – Mody w tamtych czasach nie traktowano jako wartości, nie mówiąc już o tym, żeby uznawać ją za dziedzinę kultury – mówi Marcin Różyc, dziennikarz i kurator, autor wydanej w ubiegłym roku książki „Nowa moda polska”. – Trudno się dziwić, że typowy polski inteligent w starszym wieku podchodzi do niej wciąż z rezerwą. Musimy dopiero to uzupełnić, przechodząc niekiedy bolesne lekcje, na podobnych zasadach, na jakich dopiero uczymy się budować nową architekturę.

Pierwsza dekada wolności nie spełniła pokładanych w niej oczekiwań. Owszem, dała szansę zaistnienia na kapitalistycznym już rynku ówczesnym „młodym zdolnym” projektantom z autorskimi kolekcjami. To w latach 90. pojawiły się nazwiska znane nawet tym, co modą nieszczególnie się interesują – Klimas, Baczyńska, Zień, Osoliński, Woliński, Paprocki i Brzozowski. Trudno jednak nazwać ten czas złotą erą, bo boom na ubrania od krajowych twórców trwał krótko. Raczkującą branżę zmiótł nadciągający finansowy kryzys do spółki z międzynarodowymi sieciami, oferującymi odzież dla wszystkich, na każdą okazję i na każdą kieszeń. Podbijały kraj w ekspresowym tempie, kształtując gusta ulicy, która pożądała konfekcji z zachodnią metką i wpadała w amok wobec nagle dostępnej obfitości, bez zawracania sobie głowy takimi drobiazgami jak jakość. To był jeden biegun.

PRZEKLEŃSTWO CZERWONEGO DYWANU

Polscy projektanci, którzy przetrwali tamtą katastrofę, w większości ulokowali się na biegunie drugim, opisanym w książce Marcina Różyca przez Joannę Klimas: „Silny segment haute couture, ekskluzywnych krawców, którzy zaspokajają marzenia o byciu damą, księżniczką, tworzą wyobrażenie o wielkim świecie. Gdy wracałam w 2009 r., myślałam, że rynek już się tym nasycił, że Polacy potrzebują już czegoś innego”.

Klimas się myliła: zapotrzebowanie na wieczorowe suknie nie wygasło. To tego typu kreacje zdominowały krajowe pokazy. Do tego stopnia, że oderwały się nawet od kalendarza rządzącego podobnymi imprezami na świecie: co najmniej dwa razy w roku, na dwa sezony: wiosnę/lato i jesień/zimę, z półrocznym wyprzedzeniem. A polską modą z najwyższej półki zaczął rządzić czerwony dywan. Prosty mechanizm: jeśli w czymś pokaże się tzw. celebrytka, osoba znana z tego, że jest znana, to znaczy, że warto to kupić. Im więcej celebrytów w ubraniach danego projektanta, tym większa szansa, że znajdą się sponsorzy na pokaz. Brakowało rzeczy na co dzień, interesująco zaprojektowanych, dobrze uszytych, w cenach nieskutkujących wyrwą w przeciętnym budżecie. Nawet jeśli gdzieś powstawały, nie było ich widać.

– Ten zamknięty krąg w polskiej modzie przerwał dopiero Fashion Philosophy Fashion Week w Łodzi, pierwszy polski tydzień mody zorganizowany w 2009 r. – mówi Różyc. – Zdemokratyzował ją, umożliwiając zdolnym debiutantom prezentację swoich kolekcji.

Fashion Week, podobnie jak jego odpowiedniki za granicą, z założenia miał być dla branży, czyli tych, którzy modę oceniają, promują i pomagają sprzedać. Mustache Warsaw Yard Sale i jemu podobne – bezpośrednio dla kupujących. Obie imprezy zbiegły się w czasie z zauważalnym wzrostem zainteresowania modą wśród młodszych pokoleń Polaków. Może nawet były na nie odpowiedzią. Pojawił się fenomen mody ulicznej – zdjęć zwykłych ludzi wyróżniających się stylem, opiniotwórcze blogi, pierwsze portale sprzedające ubrania i dodatki wyrabiane przez drobnych wytwórców – Pakamera, Decobazaar, wtedy zdominowane przez tzw. artystyczne rzemiosło.

– Coraz liczniejsza staje się też grupa osób głodnych czegoś twórczego, wyjątkowego, alternatywy dla ubrań z sieciówek. Dobrej jakości, etycznego pochodzenia (na to też zaczęto zwracać uwagę!) i oczywiście w konkurencyjnej cenie – dodaje Katarzyna Zbrojkiewicz z Poznania, autorka bloga Efekty Uboczne, promującego polską modę.

Dzięki łódzkiej imprezie, relacjonowanej przez tradycyjne media i blogerów, można się było dowiedzieć o istnieniu projektantów nowych lub znanych dotąd nielicznym – Anny Poniewierskiej, Justyny Chrabelskiej, Maldodora, Konrada Parola czy Jakuba Pieczarkowskiego. Młodzi zdolni zyskali w kraju miejsca, gdzie mogli się szkolić, i internetowe platformy, jak Mostrami czy Showroom, oferujące sprzedaż ich kolekcji. Jedno nakręcało drugie.

W efekcie, całkiem niepostrzeżenie, polski rynek mody zaczął nieco przypominać piramidę. U samej góry – jak mówi Marcin Różyc: twórcy celebryccy, komunikujący o swoim istnieniu powszechnie, za pośrednictwem mediów i sponsorowanych pokazów: Zień, Klimas, Baczyńska. Niżej – projektanci w rodzaju Ani Kuczyńskiej, też uznani, lecz kierujący ofertę do „nowego inteligenta”, wielkomiejskiego odbiorcy, który gardzi otoczką czerwonego dywanu, ale chce wysokiej jakości i ceni ciekawy projekt. Oraz awangardowi, jak Maldodor, ale też akceptowalni dla wspomnianych klientów z dużych miast. Na samym dole – wielu nowych, często nierozpoznawalnych na większą skalę twórców, działających głównie w internecie i rozwijających się dzięki targom takim jak Mustache.

To zjawisko tak liczne, że nawet znający się na rzeczy mają kłopot z klasyfikacją. Katarzyna Zbrojkiewicz: – Jedyny podział, jaki stosuję, to wyróżnienie na projektantów i marki. Projektanci często tworzą pod własnym nazwiskiem, zwykle prezentują dwie kolekcje w roku z określoną liczbą sylwetek, więcej tu twórczych rozwiązań, ciekawych materiałów. Marki to autorzy, którzy decydują się na wypuszczanie mniejszych linii, często nieodpowiadających porom roku, prostszych, ale i tańszych. Wielu z nich nie używa nawet słowa „projektant” – mówi blogerka.

Młoda polska moda jest młoda przede wszystkim z metryki. Przy jej różnorodności trudno o wspólny mianownik, lecz wśród najbardziej rozpoznawalnych autorów można znaleźć sporą grupę reprezentantów szkół projektowania – z łódzkiej ASP czy Międzynarodowej Szkoły Kostiumografii i Projektowania Ubioru w Warszawie. Choć są i tacy, którzy nie byli nigdy związani z tym środowiskiem i radzą sobie niezgorzej. Odkrywając, ilu ich wszystkich działa, człowiek dotąd przekonany, że żyje w kraju „modowej” pustki, może poczuć się wręcz przytłoczony.

OD ZERA

25 maja, Pałac Kultury, kilka minut po jedenastej. Na godzinę przed oficjalnym otwarciem na wąsatych targach już całkiem tłoczno. Wystawcy rozkładają stoiska. Część narzeka, że przypadło im kiepskie miejsce i klienci mogą do nich nie dotrzeć. Szybko robi się ciasno. Po salach krążą pierwsi odwiedzający. To najprawdopodobniej ci, którzy wiedzieli, czego szukać, i polują na z góry upatrzone rzeczy. Mieli nosa – jeszcze chwila i tłum zgęstnieje tak, że w przejściach powstaną zatory i do najbardziej obleganych stanowisk trzeba będzie się przepychać. Kilka rundek dookoła i garść pierwszych spostrzeżeń: hitem sezonu jest szary dres. Ubrania szyte z dresowych tkanin, styl luźny, nazywany „street fashion”, kroje unisex. Prym wiedzie tu marka Risk. Made in Warsaw – wariacje w temacie dresów, tworzą z dresowego materiału sukienki, kurtki, spodnie zaprojektowane i uszyte tak, by nadawały się na każdą okazję. To odkrycie jednej z wcześniejszych edycji. Zaprojektowali m.in. kolekcję dresową dla JOINT-u wykorzystującą żydowskie symbole i jest o nich coraz głośniej nie tylko w Polsce.

Kolory – prawie wszędzie te podstawowe, szarość we wszystkich odcieniach, czerń, biel. Jeśli gdzieś mignie coś barwniejszego, to niemal na pewno u wystawcy z wyselekcjonowanymi strojami retro. Furorę robią niezmiennie podkoszulki z hasłami w stylistyce PRL-u: łódzkiej firmy Pan Tu Nie Stał czy wykorzystującej śląski folklor marki Gryfnie. Sporo ciekawej biżuterii, szytych ręcznie toreb z dobrej jakości skóry.

Kolejka ustawia się przy stoisku nowej marki Pola&Frank – adresowanej równocześnie do kobiet i ich dzieci. Stworzyły ją dwie matki – Paulina Zalewska-Dziedzic, architekt i projektantka wnętrz, oraz Judyta Wajszczak, nota bene właścicielka sklepu z ubraniami od polskich projektantów Teskoblog Store. Zauważyły, że ich dzieci chcą zawsze nosić to samo, co one, i oparły pomysł na projektach podobnych do siebie.

Przy okazji trudno nie zadać pytania: jeśli młoda moda ma kształtować zmysł estetyczny młodej polskiej ulicy (o ile na nią w pełni trafi, bo na razie widoczna jest głównie w Warszawie i kilku innych większych miastach), jak w tym zalewie ofert odróżnić rzeczy słabe od tych sporej wartości?

– Wystawców selekcjonujemy w najprostszy sposób: wedle własnego gustu i widzimisię – mówi Konrad Ozdowy. – Jako organizatorzy wybieramy to, co się nam podoba i co naszym zdaniem może zaciekawić innych. Pierwsza weryfikacja polega na tym, żeby była to moda, nie rękodzieło. Zależy nam też, żeby w projektach, które do nas trafiają, był element autorski – coś więcej niż koszulka z prostym nadrukiem. Odrzucamy rzeczy ewidentnie słabe, kiepsko wykonane.

Kryterium jakości, zyskujące na znaczeniu w dobie masowej konfekcji wytwarzanej w Chinach nawet przez luksusowe marki, ma szansę stać się jednym z atutów projektantów krajowych. – Szyją głównie w Polsce, np. w jednej ze szwalni pod Łodzią, gdzie produkcję zlecają także Acne, Kenzo czy Burberry – mówi Patryk Dęba.

Ewa Kowalewska-Kondrat, w której szafie jest coraz więcej ubrań krajowych projektantów, mówi, że po zachwytach wszystkim, co zagraniczne, przyszedł wreszcie czas na świadomość, że w Polsce wcale nie jest tak źle, jak nam się wydaje. – Modę i wzornictwo mamy dobre od dawna, tylko z dotarciem do informacji o nich było trochę gorzej – dodaje, podkreślając, że przede wszystkim stał się rozpoznawalny styl niektórych młodych projektantów, a to jeden z najważniejszych elementów w drodze do sukcesu. – Bez większych problemów daje się rozpoznać rękę Michała Szulca, Ani Kuczyńskiej czy Maldorora. Mozcau, Wearso, Risk. Made In Warsaw – nie da się ich pomylić – zaznacza. – Oczywiście każdy kij ma dwa końce: ponieważ moda zrobiła się modna, sporo mamy samozwańczych kreatorów, którzy zarzucają nas pracami o skandalicznym poziomie. Ale klienci też są coraz bardziej świadomi.

– Powiedziałbym raczej, że polska moda zatoczyła koło: wróciła do lat 90. i ponownie buduje swoją pozycję – twierdzi Marcin Różyc. – Tym razem, na fali przesytu konsumpcją i poszukiwania czegoś oryginalnego, może się udać. No i przede wszystkim dzięki targom mody zaczyna tworzyć się prawdziwy rynek, nie skierowany do elitarnego klienta, tylko do wszystkich. Zwłaszcza że targom towarzyszą koncerty, wernisaże, wykłady... Moda i sztuka w jednym: to naturalny związek, którego dotąd nie było.

Brak mu jedynie stabilizacji, za którą idzie większa dostępność mody. – Wciąż paradoksalnie łatwiej kupić mi w Polsce spodnie, powiedzmy, Balmain, niż polskiego projektanta. Niewielu z nich ma sklepy, sprzedaż odbywa się głównie przez internet albo cyklicznie – za pośrednictwem targów. Projektanci z konieczności tworzą krótkie serie, jest kłopot z doborem rozmiarów – mówi.

Katarzyna Zbrojkiewicz przyznaje, że nowej polskiej modzie brak przede wszystkim pieniędzy. – Wielu twórców chciałoby stawiać poprzeczkę wyżej, ale musi pamiętać o tym, że ich produkty mają się sprzedać – mówi. – Gdyby zapewniono im większą niezależność finansową, na pewno byłoby łatwiej eksperymentować, decydować się na inne rozwiązania, lepsze tkaniny. Na sieć sklepów, regularne zasilanie butików ubraniami, być może promocję zagraniczną.

Dlatego twórcy Mustache Warsaw myślą już o kolejnym przedsięwzięciu. To ma być rodzaj inkubatora dla młodych twórców mody, działającego na podobnych zasadach jak inkubatory przedsiębiorczości.

– Wiele osób robi fajne rzeczy, ale nie zna się na jakości, nie do końca opanowało technikę albo nie wie, jak trafić ze swoją propozycją do klientów – mówi Konrad Ozdowy. – Chcielibyśmy ich reprezentować m.in. na targach Bread and Butter w Berlinie, żeby mogli sprzedawać swoje ubrania za pośrednictwem tamtejszych showroomów. Jedziemy w lipcu. Może staniemy się warszawskim odpowiednikiem? Już w tym roku mieliśmy pierwsze zgłoszenia z zagranicy. Z Czech, ale to dopiero początek.

Polski wąs rusza na podbój Europy.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarka i dziennikarka. Absolwentka religioznawstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim i europeistyki na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie. Autorka ośmiu książek, w tym m.in. reportaży „Stacja Muranów” i „Betonia" (za którą była nominowana do Nagrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 23/2013