Doświadczenie graniczne

Mae Sot to wieża Babel. Na każdym kroku uchodźcy z Birmy: Karenowie, Szanowie, Hindusi, Sikhowie, Nepalczycy, Bengalczycy. Muzułmanie, buddyści, chrześcijanie. Choć granica tajsko-birmańska jest zamknięta, miasto żyje tym, co dzieje się na drugim brzegu granicznej rzeki Thaung Yinn.

   Czyta się kilka minut

Mnich-opozycjonista King Zero / fot. Andrzej Meller /
Mnich-opozycjonista King Zero / fot. Andrzej Meller /

Jest wieczór. W Mae Sot, ostatnim tajskim mieście tuż przed birmańską granicą, powoli ustaje ruch. Już w lipcu birmańskie władze zamknęły most graniczny na rzece Thaung Yinn - na wszelki wypadek, przed pierwszymi od 20 lat "wolnymi" wyborami.

Właśnie dochodzi dwudziesta pierwsza; pora, o której mieszkańcy zwinęli już stragany, zamykają sklepy i restauracje. Tutaj, na pograniczu, nie ma turystów i nocnych klubów. Mae Sot kładzie się spać wcześnie. Jak w całej Tajlandii, działają całodobowe sklepy "7/11", ale w nich można co najwyżej zjeść hot doga z mikrofalówki.

Na szczęście Mathew - emigrant z delty rzeki Irrawaddy (to tam cyklon "Nargis" dokonał największych zniszczeń) i właściciel baru "Aiya" - pracuje do ostatniego gościa.

To u niego pracownicy licznych organizacji pozarządowych, pomagający uchodźcom z Birmy, mogą kosztować birmańską kuchnię i pić piwo do północy. Rano rozjadą się do pracy w biurach, szpitalach i obozach dla uchodźców. Ale na razie jest wesoło, gra muzyka na żywo: jeden z kelnerów imieniem Thun, z plemienia Karenów, przygrywa na gitarze piosenkę "Imagine" Johna Lennona:

Możesz mnie nazwać marzycielem,

Ale nie jestem jedyny,

Mam nadzieję, że któregoś dnia dołączysz do nas,

A świat będzie żył w jedności.

W restauracji z obrazów birmańskich artystów, z posterów, z pocztówek i z nalepek spogląda na gości Aung San Suu Kyi - noblistka i charyzmatyczna liderka birmańskiej opozycji, niedawno wypuszczona po siedmiu latach z aresztu domowego, parę dni po "wygranych" przez juntę wyborach.

Mathew dosiada się, a na stole lądują tradycyjna birmańska sałatka z liści herbaty i curry z kurczaka. - Jesteśmy bardzo szczęśliwi - mówi filigranowy Mathew, który mimo swoich 48 lat wygląda jak wieczny student. - Może teraz "Lady" (tak Birmańczycy mówią o Suu Kyi) zjednoczy cały naród? Może ustanie wojna domowa? - zastanawia się. - Tylko wczoraj w walkach tuż za rzeką, w miasteczku

Myawaddy, zginęło lub zostało rannych 42 żołnierzy sił rządowych - powtarza wiadomość krążącą po mieście.

- To nic takiego, to Karenowie chcieli na pokaz, przy okazji wyborów i uwolnienia "Lady", przypomnieć o sobie światu - twierdzi Greg, Amerykanin, który od 30 lat mieszka wraz z tajską żoną w Chiang Mai, na północy kraju.

- Zgoda, Karenowie podwoili teraz wysiłki - odpowiada gospodarz. - Ale przecież w armii rządowej służą również na siłę wcielani Karenowie, Szanowie i inne birmańskie mniejszości etniczne. Braterska wojna nie ma sensu, może teraz wszyscy zgodnie posłuchają "Lady"? Przecież ona, jak Ghandi, jest za pokojowym rozwiązaniem konfliktu - dodaje.

Mathew jest zdania, że w tej chwili ciężko zrozumieć, o co chodzi liderom kareńskiego ruchu oporu: są rozdrobnieni i ciągle zmieniają pozycję. Jedni, jak generał Htin Maung, przywódca Kareńskiej Rady Pokoju (KPC), szukają porozumienia z birmańskimi Wojskami Ochrony Pogranicza. Z kolei generał Kyaw Than z Demokratycznej Kareńskiej Armii Buddyjskiej (DKBA) nie zamierza składać broni. Kareńskie Zjednoczenie Narodowe (KNU) zaś, organizacja matka ruchu oporu, rozpadło się w ostatnich latach na kilka grup.

King Zero

Mathew narysował w notesie mapę Mae Sot, żeby łatwiej mi było znaleźć czołową postać młodego pokolenia birmańskich uchodźców politycznych: Kinga Zero. Stoję więc pośrodku rynku, kluczę po pobliskich uliczkach. Po rynku przechadza się grupa Birmańczyków, dudniąc w bębny i bambusowe "przeszkadzajki" - trwa buddyjskie święto, które Birmańczycy nazywają "festiwalem dziesięciu tysięcy świec". Każdy zapali dziś w świątyni świeczkę na wiązance kwiatów, aby oczyścić się z grzechów przeszłości.

Wszędzie uchodźcy z Birmy: Karenowie, Szanowie, Hindusi, Sikhowie, Nepalczycy, Bengalczycy. Muzułmanie, buddyści, chrześcijanie. Birmańska wieża Babel.

King Zero ma 35 lat. Jest legendą w Mae Sot, ale też w Birmie. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że przypomina młodego Dalajlamę. Może dlatego, że od dziecka jest buddyjskim mnichem? A może dlatego, że z jego ogolonej głowy, subtelnych ruchów i pogodnej twarzy biją harmonia, opanowanie i spokój?

Swoją działalność rozpoczął w Birmie pod koniec lat 90. Założył sieć centrów edukacyjnych, nazwanych "The Best Friend Library". Wraz z innymi wykształconymi mnichami chciał uczyć młodzież. W ośrodkach prowadzono zajęcia z informatyki, angielskiego, mówiono o prawach człowieka. Biblioteki miały być kuźnią nowych kadr, aktywnych obywatelsko. Kursował po kraju, między Jangunem a Mandalay. Często odwiedzała go bezpieka. Pytała, czym się zajmuje, pokazywała antyrządowe broszury i ulotki. Ale nie miała dowodów, że niepozorny mnich jest jednym z czołowych organizatorów podziemnego "drugiego obiegu", który informuje otumanione propagandą społeczeństwo o realnym położeniu Birmy, o zbrodniach jej reżimu. - Powtarzałem im za każdym razem, że jestem jedynie prostym mnichem, który namawia młodzież do nauki. Co zresztą nie mijało się z prawdą - uśmiecha się.

W końcu przyszedł rok 2007. King stał się jednym z organizatorów i liderów demokratycznej Szafranowej Rewolucji, krwawo stłumionej przez wojsko i bezpiekę. Zaczęły się kłopoty. King zszedł do zupełnego podziemia. Takim jak on groziło 20 lat więzienia, tortury, śmierć. Spał u znajomych, ukrywał się w buddyjskich klasztorach, które po zamieszkach władze zaczęły pacyfikować. Nigdzie nie mógł czuć się bezpiecznie. Przyjaciele namawiali, żeby uciekał, ale on kontynuował działalność. Pętla się zaciskała. W końcu dostał cynk, że bezpieka wpadła na jego trop, że wiedzą już, iż to on koordynuje podziemną prasę. Tajne służby zaczęły polowanie. Nie było czasu na rozterki. Matka błagała: synu, uciekaj, ratuj życie!

Zrzucił szafranowe szaty. Przedzierał się przez pacyfikowany kraj w zwykłym longyi (sukienka dla mężczyzn), które nosi każdy Birmańczyk. Przez dżunglę i rzekę graniczną dotarł do Mae Sot.

Dziś zarządza siecią bibliotek, z których mogą korzystać birmańscy uchodźcy na całym świecie. Nadal wykłada, radzi, organizuje. Chce pomóc młodym uchodźcom w zdobywaniu wykształcenia, tak aby stali się zalążkiem nowej, demokratycznej Birmy. Czytał dużo o polskiej Solidarności. Marzy mu się pokojowa, bezkrwawa i zwycięska rewolucja, jak w Polsce. Jako mnich-opozycjonista wierzy w stopniową demokratyzację kraju po uwolnieniu noblistki.

- Przecież część zwykłych żołnierzy, służących juncie ma rodziny, z których pochodzą także mnisi. Oni skrycie podzielają ich poglądy i jak wszyscy ludzie chcą normalnie żyć. Problem w tym, że normalnego życia w demokracji nie znają. Trzeba ich uczyć, a to długi proces - kończy rozmowę King Zero.

U Mojżesza

Pod "The Best Friend Library" czeka już na motorze 45-letni Aung Din, przysłany przez Kinga. Ma mnie zawieźć do człowieka, który wie wszystko o kareńskim ruchu oporu.

22 lata temu Aung Din jako żołnierz sił specjalnych stanął w kordonie naprzeciw studentów. Wtedy, w 1988 r., studenci powiedzieli juncie "dość!" i tłumnie wylegli w proteście na ulice stołecznego Rangunu. Władza otworzyła ogień, od kul mogło zginąć nawet trzy tysiące osób.

Aung Din mówi, że nie mógł strzelać do braci. Nie wykonał rozkazu i zdezerterował. Groził mu sąd wojskowy i pluton egzekucyjny. Tego samego dnia zrzucił mundur i z kilkoma kolegami uciekł z jednostki. Przedzierali się przez kraj. A potem wsiadł na łódź i przez Morze Andamańskie dotarł do Tajlandii. A potem - do Mae Sot.

Przedmieścia Mae Sot. To tutaj znajduje się większość z prawie dwustu fabryczek, w których pracują na czarno zwykli birmańscy uchodźcy. Do ucieczki z kraju zmusiła ich nędza. Aung Din odradza mi robienie zdjęć w fabrykach. Należą do tajskich bossów, a ci nie chcą, żeby świat dowiedział się, w jak skandalicznych warunkach pracują birmańscy niewolnicy. Mogą poszczuć psami, nasłać ochronę, dać cynk tajskiej policji, którą opłacają.

Podjeżdżamy pod wysoką bramę willi. Nie bardzo wiem, kogo się spodziewać. Gospodarza nie ma w domu. Na ścianach krucyfiks i zdjęcia kareńskich dowódców, zwykłych bojowników. A także kalendarz Karen National Union na rok 2010. Na jednym ze zdjęć Aung Din wskazuje mi gospodarza: w kamuflażu, z karabinem maszynowym.

Na biurku komputer i krótkofalówka. W drugim pokoju, w balii, owinięta w longyi, kąpie się pani domu wraz z dziećmi, ale absolutnie nie zwraca na mnie uwagi. Palimy z Aung Dinem birmańskie cygara i czekamy w milczeniu, bo mój towarzysz wyczerpał swój zasób angielskich słów. Powtarza tylko: "good, good, soon, soon".

Wreszcie, może po kwadransie pojawia się on: Mojżesz. Ostrzyżony na Bogusława Lindę w filmie "Psy". Dobrze zbudowany, wiecznie uśmiechnięty. Na rękach tatuaże - co tutaj świadczy, że jest wojownikiem.

Mojżesz, trzydziestoparolatek, jest dziś przewodniczącym Organizacji Kareńskiej Młodzieży. Cieszy się posłuchem wśród tutej-

szych Karenów i innych uchodźców. Współpracuje z tajską policją i pomaga jej rozwiązywać problemy Birmańczyków, kiedy ta okazuje się bezradna. Mimo młodego wieku rozstrzyga spory, pomaga policjantom rozwiązać tajemnice przestępstw, do jakich dochodzi także w społeczności uchodźców: morderstw, kradzieży, gwałtów. Wygląda jak zwykły młody mężczyzna. Ale im dłużej go słucham, tym bardziej zdaję sobie sprawę, czemu zawdzięcza tak duży autorytet.

Mojżesz był komendantem polowym 7. Brygady Kareńskiej Narodowej Armii Wyzwoleńczej (to głównie katolicy i baptyści). Czyli jednej z 10 kareńskich brygad, które od 60 lat walczą o niepodległość tej największej, bo siedmiomilionowej mniejszości etnicznej w Birmie. Mniejszości, która od 60 lat jest pacyfikowana przez juntę.

Mojżesz śmieje się, że dziś jest już, owszem, na emeryturze, ale co parę miesięcy przechodzi dżunglą do ziomków jako "oficer łącznikowy". Doradza, przywozi rozkazy, dokonuje przeglądów oddziałów, przywozi "pomoc". Nie, nie jest już tak aktywny jak dawniej.

Do partyzantki wstąpił w wieku 14 lat. Walczył, zdobywał bądź kupował broń, najczęściej od Tajów (starą, amerykańską, jeszcze z wojny wietnamskiej), a czasami też od Chińczyków. Z funduszami nie było problemów, bo Karenowie, uważając, że są gospodarzami na swej ziemi, pobierali od podróżujących po ich terytorium handlarzy "podatki" za przejazd.

Pokazuje mi ślady po ranach postrzałowych: dwa na ręce i jeden na goleni. W 1994 r. jego oddział wpadł w zasadzkę. 19-letni Mojżesz dostał się do niewoli i na 11 lat trafił do celi, w której z trudem mógł rozprostować kości. - Ale mogłem chociaż robić pompki - śmieje się, gdy mówię mu, że wygląda zdrowo jak na ekswięźnia. - Nas, politycznych, trzymano cały czas pod kluczem. W przeciwieństwie do kryminalistów nie musieliśmy pracować.

Wyszedł na wolność w 2005 r., a rok później prześlizgnął się do Mae Sot. Ożenił się, ma dwójkę dzieci.

Pytam, dlaczego nie ma ochrony, czy nie boi się zemsty birmańskich służb? Twierdzi, że wszyscy, którzy chcieliby o nim wiedzieć więcej, to wiedzą. On się nie ukrywa. W ostatnim roku, dzięki czujności uchodźców, Karenowie wyłapali pięciu birmańskich szpiegów. Zabrano im notatki, dyktafony, aparaty i przekazano tajskiej policji, która w takich przypadkach w ciągu jednej doby deportuje agentów z powrotem do "kraju raju".

Jako Karen, komendant cieszy się z uwolnienia Aung San Suu Kyi. Ale zaznacza, że noblistka zawsze była za pokojowym rozwiązaniem problemów Birmy, już po uwolnieniu zapowiedziała chęć rozmów z juntą. - A my mamy trochę inny punkt widzenia - tłumaczy. - Rozmowy owszem, ale dopóki nasze rodziny są zabijane i nasze wioski równane z ziemią, musimy myśleć o drugim wariancie: o walce.

Mojżesz zabiera mnie nad rzeczkę za domem. W szałasach skleconych z bambusa żyją tu biedacy, którzy za 1800 batów (180 złotych) pracują w fabrykach; wychodne mają tylko w tajskie święta państwowe i religijne.

Kobiety myją się w mętnej rzeczce, ale na nasz widok szybko wracają do szałasów. Cała 10-osobowa rodzina, która gnieździ się w pobliskim szałasie, przybyła tu rok temu, zostawiając po drugiej stronie granicy cały dobytek. - Lepiej biedę klepać tu niż w Birmie, tu możemy chociaż otwarcie rozmawiać - tłumaczy ich decyzję Mojżesz. W chacie podają nam obiad. Makaron ryżowy z kiełkami sojowymi i pastą z soczewicy; do tego mocna herbata.

Europejczykowi zawsze ciężko pojąć, jak ci biedacy, których nie stać na posłanie dzieci do szkół, którzy żywią się dwa razy dziennie wyłącznie warzywami - są w stanie cały czas serdecznie się uśmiechać.

Klinika doktor Cynthii

Tajscy kierowcy żądają kosmicznych pieniędzy za kurs rikszą. Na szczęście gwiżdże do mnie młody mężczyzna: siedzi na starym motocyklu z dospawaną paką; to tzw. riksza towarowa.

Pokazuje ręką, że poczeka za rogiem, gdzie nie sięga wzrok skorumpowanych policjantów z drogówki.

Rikszarz, Aungnai Soe, ma 29 lat i mieszka tu od rewolty z 1988 r. Urodził się z matki Karenki (buddystki) i ojca Szana (muzułmanina). Jako uchodźca nie ma żadnych papierów: ani paszportu, ani dowodu osobistego, ani prawa jazdy, dzięki któremu mógłby prowadzić rikszę. Te należą wyłącznie do Tajów. Wozi towar po cichu, a co miesiąc płaci policji "podatek": 500 batów. Do tego 1000 batów wydaje na wynajmowaną klitkę w slumsie i 600 batów na szkołę dla córki. Żali się, że córeczka chodzi z plastikową torebką z supermarketu, bo nie stać go na tornister.

Siadam na pace tyłem do kierunku jazdy - tak mogę rozmawiać z kierowcą. Odpowiadam przecząco na pytanie, czy mam żonę. On, jak mówi, też cieszył się stanem kawalerskim, ale ma dobre serce i "się złamał". Trzy lata temu usłyszał o 15-latce, którą tajska mafia chciała sprzedać do domu publicznego w Bangkoku. Spodobała mu się, więc spytał po prostu: dziewczyno, może lepiej, jakbyś została moją żoną? Zgodziła się. Ślub wzięli w meczecie, bo Leila jest muzułmanką.

Aungnai mruży zielone oczy, żuje betel i mówi, że do kliniki doktor Cynthii pojedziemy powoli, bo wczoraj z kolegami z sąsiedztwa wzniósł parę toastów za narodziny syna sąsiada i ma "chiangovera" (chiang to popularne, mocne piwo tajskie; gra słów z ang. hangover, kac). Po drodze zabieramy młodą matkę, która idzie piechotą już 10 km do szpitala. Nie chce wsiadać, bo nie ma pieniędzy. Aungnai w końcu ją przekonuje, że nie ma problemu, bo reporter z Europy i tak musi się tam dostać. Wsiada, rozpromieniona, bo dojedzie za darmo i za darmo dostanie także lekarstwa dla dziecka.

Szpital znajduje się pod miastem, na drodze do przejścia granicznego. Na dziedzińcu dziesiątki pacjentów leżą na matach, czekając na pomoc. Wszyscy w okolicy, z Birmy i Tajlandii, wiedzą, że do tej kliniki mogą się zgłosić bez grosza przy duszy.

Doktor Cynthia urodziła się w Rangunie w 1959 r. Gdy wybuchła rewolta ’88 roku, pracowała w kareńskiej wiosce, w której istniał szpital, ale lekarstw nie dostarczano czasami przez kilka miesięcy. Gwałty, rabunki, zaciąganie siłą wieśniaków do wojska były na porządku dziennym. Żołnierze rekwirowali też towary, które wieśniacy przemycali z Tajlandii, a "mrówki" wtrącali do więzień. Jako lekarzowi brakowało jej wszystkiego. W czasie prześladowań uciekła więc do Mae Sot - i rok później otworzyła tu klinikę, dziś nazywaną po prostu "kliniką dr Cynthii". Mogą tu się zgłaszać uchodźcy, a także Birmańczycy z Birmy, którzy przekraczają granicę tylko po darmową opiekę medyczną. - 60 procent pieniędzy z naszego budżetu dają nam rządy państw z całego świata, a reszta to darowizny od prywatnych osób - tłumaczy dr Cynthia. - Z całego świata trafiają też do nas lekarze-wolontariusze.

Mimo że pani doktor dysponuje tylko 200 łóżkami, jej szpital pomaga rocznie stu tysiącom uchodźców z około miliona przebywających nielegalnie w strefie przygranicznej (nie wliczając ok. 130 tys. uchodźców zamkniętych w tajskich obozach). Trudno wyobrazić sobie ich los bez Cynthii, gdyż Tajlandia nie podpisała Konwencji Genewskich. Nie obowiązują jej międzynarodowe przepisy o ofiarach reżimów. Ludzie nie mogą więc liczyć na oficjalne przyznanie "statusu uchodźcy", dającego prawo do pracy, nauki, leczenia czy swobodnego poruszania się po kraju.

- Główne choroby, jakie leczymy na miejscu, to malaria. W tym roku zgłosiło się 6 tys. pacjentów. Trzysta osób to nosiciele HIV. Zdarza się, że przywożeni są też ranni bojownicy, ale tych z braku sprzętu musimy odsyłać do szpitala rządowego w mieście - mówi lekarka i już biegnie na konsylium.

Granica

"Most Przyjaźni Tajsko-Birmańskiej" na granicznej rzece Thaung Yinn jest zamknięty od lipca. Birmański rząd chciał odciąć się od świata przed wyborami. Ale to "odcięcie" jest tak samo rzeczywiste, jak "wolne" były wybory z początku listopada. Dość rzec, że w pierwszych dniach po wyborach, gdy kareńscy powstańcy zaatakowali Myawaddy - mieścinę po birmańskiej stronie rzeki - do Tajlandii w dwa dni napłynęło kolejne 30 tys. uchodźców.

Jak to możliwe? Przecież pod mostem i wzdłuż rzeki przechadzają się tajscy wopiści, dumnie nazywani rangersami. No tak, ale oni nic nie widzą i nie słyszą - oczywiście jeśli dostaną swoją "dolę" od przewoźników. A ci przewożą Birmańczyków na wielkich dętkach od traktorów, brodząc po pas w wodzie. Skończył się monsun, rzeka jest płytka.

Stoję naprzeciw jednej z "przepraw". Przewoźnik wrzeszczy, żeby nie robić zdjęć. Zabiera z powrotem do Myawaddy kilka osób na dętce. Może wracają od rodziny w Mae Sot albo od doktor Cynthii, a może ze zwykłych zakupów? "Kierowca" dętki jest już daleko i może mi jedynie pogrozić. Od miejsca, gdzie stoję w krzakach, do pierwszego zabudowania jest 30 metrów, ale nurt silny, musi więc ciągnąć dętkę.

Wzdłuż rzeki, za zakolem, widać sklecone chatki uchodźców, bambusowy slums w wilgotnych krzakach. Wszędzie małe stragany i chóralne nawoływanie sprzedawców: tania viagra, whisky, papierosy! Innych towarów, takich jak znana w całym regionie birmańska metamfetamina, na głos się nie reklamuje. Birmańczycy, którzy w większości żują betel, owijają tabletki w folię, zawijają w liść i udając, że żują swoją tradycyjną używkę, przewożą na tajską stronę. W ten sposób metamfetamina już dawno zalała Bangkok.

Robi się ciemno, a towarzyszący mi 20-letni Thun, który jest tu po raz pierwszy, boi się rangersów i chce wracać. - Tobie mogą zabrać kartę pamięci z aparatu, ale ze mną mogą zrobić wszystko, co zechcą. Nie mam żadnych dokumentów - mówi chłopak, który do tego miasta uchodźców dotarł dopiero rok temu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 48/2010