Biję pokłon

Dwa tysiące rocznie – tyle razy wielkie statki wycieczkowe dokonują „pokłonu” przed placem św. Marka w Wenecji.

03.06.2019

Czyta się kilka minut

 / JOANNA RUDNIAŃSKA
/ JOANNA RUDNIAŃSKA

Walkę tamtejszych mieszkańców o zakazanie tym mastodontom wpychania się wprost pod zabytkowe nabrzeża, śledzę od dawna, ale dopiero teraz – przy okazji agencyjnych depesz o wypadku z udziałem jednego z tych intruzów – dowiedziałem się, że w języku organizatorów rejsów po ciepłych morzach tak się to właśnie nazywa. Wpływam na twoje wąskie kanały, rozpycham się w twoim zgrabnym basenie portowym goszczącym rybackie łódki i jachciki, wzbudzam falę, która podmywa średniowieczne fundamenty, robię masakrę w ekosystemie – i to wszystko jest mój wielki pokłon dla twojego piękna. Słowo na lewą stronę wywrócone, coś jak pokój i braterstwo w przemówieniu Leonida Breżniewa czy „darmowa” dziesiąta kawa w zamian za stempelki (nolens volens już za nią przecież zapłaciliśmy w dziewięciu ratach).

Wyobraźcie sobie sunące krakowską, wąską Wisłą siedmiopiętrowe bloki, wyższe od Wawelu, widoczne ponad dachami w perspektywie ulicy Grodzkiej. Mało im tego, pokłoniwszy się cieniom królów oraz gazowemu smokowi, dopływają pod Jubilat, po czym ryzykownym manewrem skręcają w Aleje Trzech Wieszczów, które na potrzeby tej wizji wypełnimy na moment mętną wodą. Prują dalej w stronę Muzeum Narodowego, które przerobiono na punkt przesiadkowy do meleksów dla kilkunastu tysięcy bogatych niemieckich emerytów, chińskich rentierów i nowych Rosjan; niech idą wydawać swoje krocie, nie samymi wieczorami kawalerskimi lwów Albionu żyje wszak to miasto. Były nawet plany, żeby wepchnąć statki dalej ulicą/kanałem Piłsudskiego aż po same Planty. I tak by to się kręciło okrągły rok, gwałt na mieście wykrzyczany w niebo buchającymi dieslem kominami.

Wenecja jest tylko najbardziej efektowną z ofiar, ale przecież historia powtarza się w tuzinach innych „pereł” Śródziemnomorza. Ostatnio Dubrownik gorzko żałuje, że posłużył za plan zdjęciowy do „Gry o tron”, bo to tylko zwiększyło i tak niemożliwie intensywny ruch – nawet w najgorszy upał stragany z pamiątkowym szmelcem muszą ogłaszać przechodniom, iż nadchodzi zima. Ale przecież to nie ma znaczenia, bo jak w każdym Disneylandzie rzeczywistość jest pojęciem pustym, odnosi się mgliście do czegoś, co zostało daleko w domu. Tutaj im bardziej coś zmyślone, tym silniej działa, istota jarmarcznej budy jest wciąż ta sama, nawet kiedy buda osiąga rozmiary sporej dzielnicy lub miasta.

Idąc na wieczorną łazęgę po swoim kazimierskim kwartale mam niekiedy wrażenie, że pół Polaka we mnie to ostatni ślad tej grupy etnicznej w dzielnicy. Nieważna zresztą narodowość, to rzecz w dużej mierze nabyta i potencjalnie toksyczna, liczy się inne wyobcowanie, ta świadomość, że się jest tu samemu szukając jajek, cebuli i skrawka słoninki na śniadanie, krążąc w poszukiwaniu zwykłego spożywczego na rogu i straganu z jarzyną. Czytałem w internecie, że są gruntowe truskawki, czyli takie, przy których można sobie wyobrazić, że smakują słońcem. Może jutro specjalnie pojadę je znaleźć na jakiś daleki targ.

Jeśli jest jedna rzecz, która mnie w tej kazimierskiej nibylandii trzyma grubą pępowiną i która budzi zazdrość gości, to Piekarnia Mojego Taty. Nie, mój tata nie jest piekarzem, on piekł dla mnie inny, bardzo posilny chleb słów, fraz i rytmów – tylko ta firma przy Meiselsa tak się po prostu nazywa. Raczej wolę nie ufać opowieściom o „starych recepturach” i „stuletnim zakwasie” – ale wierzę w ciemno swojemu ciału. Żołądkowi i całej reszcie, która po wchłonięciu „tatowego” pytlowego rozkwita. Podobnie chałki, tamtejsza jest dla mnie wzorcem tego pieczywa, skoro nie mam wokół siebie przyjaciół robiących je w domu. Od zawsze miejsce mnie fascynowało tym, że jest czynne aż do drugiej w nocy – co jest przecież logiczne, piekarnia wtedy pracuje, a poza tym jest wielu takich, którzy wolą po poranną drożdżówkę wyjść przed zaśnięciem na koniec dnia, niż wlec się potem o poranku, ze snem poprzylepianym do ścierpniętej skóry.

Chodzę po nią regularnie, niekiedy tylko dla podtrzymania więzi z tym miejscem, w którym pachnie lekko kwaśno chlebem i normalnością. A jeśli los niekiedy mi ofiarowuje parę oczu i dłoni, z którymi mogę się rano tą drożdżówką i żytnią kromką podzielić, to z radości biję pokłon poranionym, zadeptanym brukom Kazimierza. ©℗

A czy wy wiecie, że dobra, nienachalnie słodzona i perfumowana chałka jest prawie tak uniwersalna, to znaczy łączy się dobrze ze wszystkim, jak szampan? Chyba że ktoś nie lubi łączenia słodkiego pieczywa np. z serem czy pasztetem, wtedy jednak i tak zostają różne sposoby, by tak rzec, deserowe. O jednym wspominałem kilka lat temu i przez ten czas miałem okazję przekonać się, jak bardzo to dalej robi wrażenie na kolejnych gościach: kromki świeżej chałki podpiekamy w opiekaczu lub tosterze tak, by były porządnie rumiane, smarujemy od razu szczodrą warstwą mascarpone i kładziemy na wierzch gęsto połówki truskawek (skoro już są gruntowe). Jeśli chałka nam się zeschnie, to można z niej zrobić zaawansowaną wersję francuskiego tosta: rozkręcamy 2 jajka ze szklanką mleka, dodajemy szczyptę soli i cukru waniliowego, i dalej cynamon/kardamon albo np. gałkę muszkatołową, moczymy w tym bardzo porządnie kromki i smażymy na złoto na patelni z masłem. Zwykle nie czuję potrzeby podkręcania tego hedonizmu niczym, ale jeśli to się połączy na talerzu z odrobiną świeżo ubitej, ale nie bardzo słodzonej śmietany... w wersji grzecznej niech wystarczą świeże owoce.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 23/2019