Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Siódmy już rok trwa ta wojna, konflikt długo toczony w cieniu syryjskiego, a od 2015 r., po zaangażowaniu się Arabii Saudyjskiej, będący próbą sił między Rijadem a Teheranem (Iran wspiera tu Hutich, szyickie ugrupowanie społeczno-polityczne; Saudowie kierują walczącą z nimi koalicją). Niewiele jest miejsc, gdzie przez wojnę, głód i skutki epidemii cholery ludzie cierpią tak bardzo i tak długo jak w Jemenie. W ogłaszanych co kilka tygodni raportach humanitarnych ONZ zmieniają się tylko liczby – według ostatniego, ponad połowa Jemeńczyków ma kłopot z zaopatrzeniem w żywność, a do końca roku ostre niedożywienie zagrozi tu 2,3 mln dzieci poniżej 5. roku życia.
Umiarkowaną nadzieję na koniec konfliktu przynosi nowa władza w USA. W pierwszym miesiącu swojej prezydentury Joe Biden zrobił już sporo: wykreślił Hutich z listy grup terrorystycznych, wyznaczył specjalnego wysłannika ds. Jemenu i zapowiedział koniec aktywnego wsparcia dla Saudów (które zainicjował jeszcze Barack Obama). W Białym Domu rośnie przekonanie, że wycofanie się z tej wojny to argument w rozmowach z Iranem: wróćcie do negocjacji o swoim programie nuklearnym, a w zamian USA będą dążyć do pokoju w Jemenie, de facto osłabiając wpływy Arabii Saudyjskiej.
Tyle polityczna kalkulacja. Jednak sytuacja wojskowa nie sprzyja Bidenowi. Huti są bliscy zdobycia ważnego miasta Marib, a uznawany przez Zachód rząd Jemenu obawia się, że negocjacje mogą przynieść uznanie ich zdobyczy terytorialnych. W dodatku koalicja przeciw Hutim gromadzi też mniejsze grupy, w których interesie nie leży koniec walk. Poprzednie rozmowy o pokoju, toczone pod koniec 2019 r. w Szwecji, doprowadziły tylko do wymiany jeńców. ©℗
Czytaj także: Wojciech Jagielski: Świat po Trumpie