Świat po Trumpie

Bilans dyplomatycznych osiągnięć odchodzącego prezydenta USA jest mizerny, ale i tak odwracanie porządków, jakie próbował zaprowadzać, zajmie jego następcy wiele czasu.
w cyklu Strona Świata

19.01.2021

Czyta się kilka minut

Donald Trump obchodzi Święto Dziękczynienia w bazie żołnierzy amerykańskich w Bagram (Afganistan), listopad 2019 r. / Fot. Olivier Douliery / AFP / EAST NEWS /
Donald Trump obchodzi Święto Dziękczynienia w bazie żołnierzy amerykańskich w Bagram (Afganistan), listopad 2019 r. / Fot. Olivier Douliery / AFP / EAST NEWS /

W ostatnim tygodniu prezydentury Trumpa Pentagon ściągnął kolejnych żołnierzy z Afganistanu i Iraku, gdzie Amerykanie stoczyli kosztowne i przegrane w ostatecznym rachunku wojny, na podobieństwo tej sprzed pół wieku z Wietnamu. W Afganistanie i Iraku nie zostali wprawdzie pokonani, ale i nie zwyciężyli, co w tym przypadku oznacza przegraną.

Pożegnanie z bronią

Z Iraku, gdzie rozpoczęta inwazją w 2003 r. amerykańska wojna została oficjalnie zakończona w 2011 r., w pierwszej połowie stycznia wycofano kolejnych pół tysiąca żołnierzy. Na miejscu zostało ich jeszcze tylko 2,5 tys., a w środku wojny amerykański kontyngent liczył ponad 165 tys. Na irackiej wojnie Amerykanie stracili ponad 4,5 tys. żołnierzy, a ponad 32 tys. zostało rannych.

Z Afganistanu, gdzie wojna – najdłuższa, jaką kiedykolwiek toczyła Ameryka – wciąż trwa, na rozkaz Trumpa wycofano ponad 2 tys. żołnierzy i pod Hindukuszem zostało ich już tylko ok. 2,5 tys. (za prezydentury Baracka Obamy było ponad 100 tys., a na tamtejszej, rozpoczętej inwazją jesienią 2001 r. wojnie, zginęło ponad 2,5 tys. amerykańskich żołnierzy, a ponad 21 tys. zostało rannych).

Wycofanie wojsk i wyplątanie Ameryki z obu krajów, a także ze wszystkich „wiecznych, toczonych gdzieś daleko” wojen obiecał Trump, gdy ubiegał się o prezydenturę i do końca wierzył, że jeśli będzie mógł ogłosić, jak to dzięki niemu „chłopcy wrócili do domu”, Amerykanie wybiorą go na drugą kadencję (nie potrafił ukryć, że marzy mu się także Pokojowa Nagroda Nobla, którą otrzymał Barack Obama, jego poprzednik, na którego punkcie miał obsesję). Żeby zdążyć przed listopadową elekcją, poganiał swoich dyplomatów w kwestii dogadania się z afgańskimi talibami i pozostawania z boku awantur w Iraku.

W Iraku amerykańscy żołnierze nie dali się sprowokować, uniknęli wojny, choć omal ściągnął ją na nich sam Trump, wydając przed rokiem wyrok śmierci na irańskiego generała Kassima Sulejmaniego, zabitego przez Amerykanów przed lotniskiem w Bagdadzie. Z afgańskimi talibami Trump dobił targu już w lutym (w Afganistanie było wtedy jeszcze ponad 13 tys. żołnierzy USA), kiedy w zamian za ich obietnicę, że zerwą z al-Kaidą i wszelkiej maści dżihadystami, obiecał, że do końca kwietnia wycofa spod Hindukuszu wszystkie wojska: amerykańskie i zachodnie. Nie domagał się przy tym, żeby wcześniej talibowie dogadali się z ustanowionym przez Amerykanów rządem w Kabulu albo żeby chociaż przerwali wojnę. Wystarczyła mu obietnica w sprawie al-Kaidy, a także słowo, że od chwili zawarcia umowy talibowie nie będą strzelać do Amerykanów i zachodnich żołnierzy, ale wyłącznie do Afgańczyków.


Czytaj także: Wojciech Jagielski: Boko haram, czyli ten paskudny Zachód


Talibowie dotrzymują słowa i jak na razie do Amerykanów nie strzelają. Wojna trwa jednak w najlepsze, a oni ani myślą układać się z kabulskim rządem prezydenta Aszrafa Ghaniego. Żeby wykaraskać się z afgańskich tarapatów, Waszyngton zaczął ostatnio naciskać na niego, żeby ustąpił ze sprawowanego od 2014 r. urzędu (w 2019 r. wygrał reelekcję) i przekazał władzę rządowi tymczasowemu, który powołaliby przedstawiciele afgańskich władz, kabulskiej opozycji i talibów. Ghani konsekwentnie odmawia, przypominając, że w 1992 r. to właśnie wymusili Rosjanie, Zachód i ONZ na ówczesnym, komunistycznym prezydencie Mohammedzie Nadżibullahu, ustanowionym przez okupującą wówczas Afganistan Armię Radziecką. Wystarczyło, że Nadżibullah złożył władzę, a zamiast porozumieć się z rządzącymi w Kabulu komunistami, afgańscy mudżahedini rzucili się sobie do gardeł i wkrótce wybuchła wojna wszystkich ze wszystkimi. „Chyba nie spodziewacie się, że zrobimy to jeszcze raz” – oburza się Ghani, krajan Nadżibullaha z pasztuńskiego plemienia Ahmadzajów.

Z wojny pod Hindukuszem próbował wyplątać Trumpa i Amerykanów Zalmay Khalilzad, afgański Pasztun z amerykańskim paszportem, który za prezydentury George’a Busha był już jego „wicekrólem” zarówno w Kabulu, jak w Bagdadzie. Talibowie mu zaufali, ale prezydent Ghani, oburzony żądaniami, by podał się do dymisji, na początku stycznia odmówił Khalilzadowi audiencji. Wątpliwe, by Khalilzad utrzymał się u Joego Bidena na posadzie specjalnego wysłannika od spraw afgańskich. Nie wiadomo, kto go zastąpi, ani czy talibowie obdarzą go zaufaniem takim jak Khalilzada.

Afgański wiceprezydent Amrullah Saleh w niedawnym wywiadzie dla BBC zarzucił Trumpowi, że myśląc wyłącznie o własnej reelekcji, ustąpił talibom we wszystkim i dziś, poza niechcianą wojną, trudno przymusić ich do czegokolwiek. Biden nie sprzeciwiał się wycofaniu Ameryki z afgańskiej wojny, ale w czasie kampanii powtarzał, że wolałby utrzymać pod Hindukuszem kilkutysięczny oddział na wypadek, gdyby znów mieli się tam zagnieździć dżihadyści („Talibowie i al-Kaida to jedno i to samo” – zapewnia Amrullah Saleh). Talibowie ostrzegają jednak, że jeśli po 1 maja choć jeden zachodni żołnierz pozostanie w Afganistanie, uznają to za złamanie umowy i wrócą do wojny przeciwko zachodnim wojskom.

Pożegnanie z Mogadiszu

Na rozkaz Trumpa amerykańscy żołnierze (700-800) zostali wycofani także z Somalii. Wylądowali tam w 2007 r., pilnować, by dżihadyści spod Hindukuszu i znad Eufratu nie przedostali się do Rogu Afryki i nie stworzyli tam nowego, partyzanckiego królestwa. Amerykanie szkolili i zbroili somalijskich komandosów do walki z miejscowymi talibami z ugrupowania al-Szabab, a z samolotów bezzałogowych tropili i niszczyli ich obozowiska, kryjówki przywódców i magazyny broni.

Poprzednia amerykańska interwencja wojskowa w tym kraju zakończyła się katastrofą. Pod koniec 1992 r. kilkadziesiąt tysięcy żołnierzy USA wylądowało w Mogadiszu, żeby ratować Somalię przed klęską głodu i wojną domową, prowadzoną przez miejscowych watażków. Amerykanie szybko wplątali się w somalijską wojnę, a jesienią 1993 r., po krwawej bitwie w z partyzantami Mohammeda Faraha Aidida (opowiada o niej słynny „Helikopter w ogniu”), w której zginęło 18 żołnierzy USA, a ponad 70 zostało rannych (zginęło też ponad tysiąc Somalijczyków), prezydent Bill Clinton postanowił wycofać wojska z Afryki.

Druga misja przyniosła  zdecydowanie lepsze skutki. Pod komendą amerykańskich instruktorów w 2013 r. powstał oddział somalijskich komandosów „Danab – Błyskawica”, postrach miejscowych talibów, a amerykańskie samoloty bezzałogowe zdziesiątkowały partyzanckich komendantów (w zeszłym roku dokonały ponad 50 nalotów, w 2019 – 63, w 2018 – 47).

Za sprawą Amerykanów i prawie 20-tysięcznych wojsk Unii Afrykańskiej somalijscy talibowie, którzy 10 lat temu władali połową Mogadiszu i większością kraju, zostali zepchnięci na południe, do doliny nad rzeką Jubba, w pobliżu granicy z Kenią. Wciąż mają jednak pod bronią około 10 tys. ludzi i uważani są za najpotężniejszą, obok nigeryjskiego ugrupowania Boko Haram, armię dżihadystów w Afryce. Znawcy Somalii obawiają się więc, że wycofanie amerykańskich wojsk, a także 4 tys. żołnierzy etiopskich z armii Unii Afrykańskiej (zostali ściągnięci do kraju z powodu tamtejszej wojny domowej) ułatwi ekspansję talibom z al-Szabab, którzy rejteradę Jankesów ogłoszą swoim zwycięstwem.

Także przywódcy Somalii lękają się, że bez Amerykanów państwo, które próbują odbudowywać (w tym roku chcą przeprowadzić wybory parlamentarne i prezydenckie), znów popadnie w kłopoty, a doborowy, liczący tysiąc żołnierzy oddział „Błyskawica”, który Amerykanie mieli rozbudować do co najmniej trzech tysięcy, po ich wyjeździe rozpadnie się, a komandosi przejdą na służbę do prywatnych armii możnowładców i dygnitarzy. Dziesięć lat temu, kiedy talibowie z al-Szabab zostali wygnani z Mogadiszu, mówiło się, że gdyby nie Amerykanie i wojska Unii Afrykańskiej, odbiliby stolicę w godzinę. Dziś mówi się, że zajęłoby to im pół dnia.

Amerykanie zapewniają, że choć wycofują z Somalii wojska, to nie zapominają o niej, a ich samoloty z baz w Kenii i Dżibuti wciąż będą patrolować somalijskie niebo, tropiąc i bombardując talibów. Somalijczycy mają jednak nadzieję, że Biden, kiedy już wprowadzi się do Białego Domu, unieważni rozkaz poprzednika i każe amerykańskim wojskom wracać do Mogadiszu.

Żale Afryki

Afryka zapamięta Trumpa jako prezydenta, od którego – jak od żadnego innego przywódcy – usłyszała wiele obraźliwych i pogardliwych słów. Zapamięta frazę o „gówno wartych” państwach i przywódcach, zapamięta zakazy wjazdu do USA dla muzułmanów z afrykańskich krajów, a także wyzwiska i oskarżenia, jakimi obrzucał imigrantów z Afryki, oraz uprzedzenia wobec czarnoskórych i nieskrywaną sympatię dla białej, skrajnej prawicy. 


Polecamy: Strona świata - specjalny serwis z reportażami i analizami Wojciecha Jagielskiego


Trump publicznie kpił z nigeryjskiego prezydenta, którego gościł w Białym Domu, rozpowiadał usłyszane w telewizji plotki o Południowej Afryce, a podejmując się misji pogodzenia Egiptu, Sudanu i Etiopii w konflikcie o wody Nilu, groził wojną etiopskiemu premierowi Abiyowi Ahmedowi, któremu pozazdrościł Pokojowego Nobla za 2019 rok. „Kiedy ma się takiego mediatora, jak Trump, niepotrzebny już żaden podżegacz” – skomentował nigeryjski komentator Mahmoud Jego, szef nigeryjskiego koncernu wydawniczego „Daily Trust” z Abudży. A nigeryjski pisarz i dramaturg Wole Soyinka, laureat Literackiej Nagrody Nobla z 1986 r.i niekwestionowany autorytet moralny w Afryce, oddał amerykańską „zieloną kartę” i obwieścił, że jego noga nie postanie w USA, dopóki prezydentem będzie Trump.

Wstrząs i rozczarowanie, jakim dla Afryki była prezydentura Trumpa, okazały się tym większe, że jego poprzednicy – Bill Clinton, George W. Bush i Barack Obama – jako pierwsi amerykańscy prezydenci traktowali Czarny Ląd bardzo poważnie, nie szczędzili pomocy i zabiegali o współpracę. „Trump nawet nie udawał” – uważa prof. Babafemi Badejo, pochodzący z Nigerii pisarz, prawnik i politolog.

Głodni z Jemenu

Dzień przed inauguracją Bidena, na polecenie Mike’a Pompeo, szefa dyplomacji u Trumpa, jemeńscy powstańcy Huthi i ich przywódcy, a także Kuba, zostali wpisani na amerykańską „czarną listę” państw i organizacji terrorystycznych i wspierających terroryzm. Amerykański nakaz ostracyzmu oznacza sankcje wobec wszystkich, którzy z wpisanymi na „czarną listę” będą mieli cokolwiek do czynienia.

Pompeo nie posłuchał błagań ani przekonywań przedstawicieli ONZ i organizacji dobroczynnych, którzy przekonywali, że wpisanie na „czarną listę” Huthich im samym w niczym nie zaszkodzi, za to skończy się klęską głodu dla połowy z około 30 milionów mieszkańców Jemenu, wstrząsanego od dziesięciu lat wewnętrznym konfliktem.

Wojna, tląca się od dawna, wybuchła pełnym ogniem Arabską Wiosną 2011 r., gdy walczący od lat szyici, Huthi z północy kraju, połączyli siły z ulicznymi rewolucjonistami ze stołecznej Sany i Adenu, a potem obalili prezydenta, w obronie którego wystąpiła Arabia Saudyjska z jej arabskimi i zachodnimi sojusznikami. W 2015 r. arabska koalicja dokonała zbrojnej inwazji na Jemen, by rozgromić Huthich, będących według Saudyjczyków awangardą irańskiej ekspansji na półwyspie Arabskim. Inwazja ta zakończyła się jednak militarnym fiaskiem i przerodziła się w przewlekłą wojnę pozycyjną. Huthi wciąż kontrolują północną część kraju ze stolicą, większością miast i częścią najważniejszego portu w al-Hudajdzie. Wskutek wojny i nalotów saudyjskiego lotnictwa zginęło ponad 100 tys. ludzi, a w Jemenie, najbiedniejszym z arabskich państw, regularnie dochodzi do klęsk głodu.

ONZ ze Światowym Programem Żywnościowym na czele (tegorocznym laureatem Pokojowej Nagrody Nobla) oraz organizacje dobroczynne i humanitarne przekonują, że ponieważ pod panowaniem Huthich znajduje się połowa kraju i połowa jego ludności, to nie sposób ustalić, z kim wolno, a z kim nie wolno prowadzić interesy. Alarmują, że w obawie przed amerykańskimi sankcjami zagraniczne firmy będą unikać jakichkolwiek kontaktów z Jemenem, spadnie import, od którego całkowicie zależny jest kraj, zdrożeje żywność, a głód zajrzy w oczy trzem czwartym ludności.


Czytaj także: Wojciech Jagielski: Jesień patriarchów


Pompeo twierdzi, że wpisanie Huthich na „czarną listę” terrorystów – jego ostatnia decyzja w roli sekretarza stanu – ma zmusić powstańców do rokowań z prezydentem, powstrzymać ekspansję Iranu i wesprzeć Saudyjczyków, najważniejszych poza Izraelem i Egiptem bliskowschodnich sprzymierzeńców Ameryki. „To dyplomatyczny wandalizm” – twierdzi jednak David Miliband, szef założonego przez Alberta Einsteina Międzynarodowego Komitetu Ratunkowego. „Po latach wojny, nieudanych próbach mediacji i katastrofie humanitarnej ostatnią rzeczą, jakiej spodziewaliby się Jemeńczycy, jest pozbawienie ich pomocy żywnościowej”.

Miliband, były szef brytyjskiej dyplomacji w laburzystowskim rządzie Gordona Browna (2007-2010), liczy, że Biden unieważni decyzję Pompeo i każe usunąć Huthich z „czarnej listy”, mając na względzie nie ich samych, ale nieszczęsnych Jemeńczyków.

Marzenia Mike’a Pompeo

Na to, że Biden odwoła decyzje Trumpa albo przynajmniej osłabi ich skutki, liczą też mieszkańcy Sahary Zachodniej, którą Trump podarował Maroku w zamian za uznanie przez to królestwo państwa Izrael, a także Palestyńczycy, których Trump całkowicie pominął, budując wraz z zięciem Jaredem Kushnerem bliskowschodnią układankę. W Europie zachodniej nie brak takich, którzy liczą, że Biden odwoła również decyzję Trumpa o wycofaniu z Niemiec 12 tys. amerykańskich żołnierzy, a Dowództwo Afrykańskie US Army, któremu Trump, bez wyznaczania nowej kwatery, kazał się wynosić ze Stuttgartu, liczy, że Biden znajdzie dla niego nowe miejsce.

Po czterech latach rządów Trumpa i Pompeo Biden będzie musiał udobruchać wielu poobrażanych sojuszników i sprzymierzeńców. Jak głębokie są te urazy, może świadczyć klapa, jaką zakończyły się plany pożegnalnej podróży szefa amerykańskiej dyplomacji po Europie. Pompeo musiał ją odwołać, gdy powiedziano mu, że ani szef dyplomacji Luksemburga Jean Asselborn, ani szefowa dyplomacji Belgii Sophie Wilmes, ani przedstawiciele Unii Europejskiej nie mają czasu i ochoty, żeby się z nim spotykać. Nigdy jeszcze się nie zdarzyło, żeby szefa amerykańskiej dyplomacji potraktowano w ten sposób.

W brytyjskich i amerykańskich gazetach coraz częściej pojawiają się przepowiednie, że Mike’owi Pompeo, byłemu kongresmanowi ze stanu Kansas i byłemu szefowi CIA (u Trumpa), marzy się prezydentura i że już dziś, jako ustępujący szef dyplomacji rozstawia dyplomatyczne pole minowe, na którym mają wylecieć w powietrze lub wykrwawić się Biden i jego zastępczyni Kamala Harris, zanim w listopadzie 2024 r. jako 60-latek zmierzy się z którymś z nich w walce o klucze do Białego Domu. „Washington Post” i „Guardian” piszą, że nieprzytomne pozornie marzenia Pompeo mają szansę się ziścić. Nie jest może doskonałym kandydatem na prezydenta, ale Trump obniżył poprzeczkę tak bardzo, że każdy chyba jest w stanie do niej doskoczyć. Będzie więc mógł poważyć się na więcej niż Dick Cheney, który na początku stulecia zrobił wszystko, by doprowadzić przeciętnego George’a W. Busha do prezydentury, a sam zadowolił się skromnym stanowiskiem wiceprezydenta, rolą „szarej eminencji” i dostępem do nieograniczonej niemal władzy.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter, pisarz, były korespondent wojenny. Specjalista od spraw Afryki, Kaukazu i Azji Środkowej. Ponad 20 lat pracował w GW, przez dziesięć - w PAP. Razem z wybitnym fotografem Krzysztofem Millerem tworzyli tandem reporterski, jeżdżąc wiele lat w rejony… więcej