Białoruś na rozdrożu

Władze białoruskie modyfikują politykę tożsamościową, która dotąd miała charakter neosowiecki. Strach przed reakcją Moskwy sprawia jednak, że zmiany są bardzo ostrożne.

12.11.2018

Czyta się kilka minut

Dziewczęta w białoruskich strojach narodowych podczas piątej edycji festiwalu „Zew Polesia”, Białoruś, 22 września 2018 r. / VIKTOR DRACHEV / TASS / GETTY IMAGES
Dziewczęta w białoruskich strojach narodowych podczas piątej edycji festiwalu „Zew Polesia”, Białoruś, 22 września 2018 r. / VIKTOR DRACHEV / TASS / GETTY IMAGES

Na ulicach szarego jesiennego Mińska uwagę zwracają krwistoczerwone emblematy Komsomołu: informują, że ta młodzieżowa organizacja właśnie obchodzi stulecie istnienia.

Tuż po rewolucji październikowej w 1917 r. bolszewicy utworzyli Komunistyczny Związek Młodzieży (w skrócie: Komsomoł), którego zadaniem miało być indoktrynowanie młodego pokolenia. W Rosji rozwiązano go w 1991 r., ale na Białorusi istnieje on nadal – zmieniono jedynie nazwę.

Dzisiaj Białoruski Republikański Związek Młodzieży to prorządowa organizacja, która – jak dawniej – jest instrumentem władz dla propagowania ideologii państwowej. Trudno powiedzieć, jaka część z niemal pół miliona jej członków (jak na niespełna dziesięciomilionowy kraj to niemało) przystąpiła do niej dobrowolnie.

Dwoistość polityki: Komsomoł i Radziwiłłowie

Na urodzinowo-rocznicowych uroczystościach tak ważnej organizacji nie mogło zabraknąć Aleksandra Łukaszenki. Prezydent nie tylko wystosował okolicznościowe życzenia („Historia Komsomołu to historia naszego narodu” – napisał), ale również osobiście wziął udział w obchodach. Telewizja państwowa pokazała, jak stoi wśród tłumu aktywistów i śpiewa wraz z nimi „Pieśń o niepokojącej młodości”, jeden z dawnych komsomolskich szlagierów. Kiedyś podobne zdjęcia miał każdy z sowieckich sekretarzy generalnych, przywódców partii i państwa w Kraju Rad.

Przybywający do Mińska drogą lotniczą zobaczy jednak nie rocznicowe plakaty Komsomołu, lecz zupełnie inny widok. W terminalu rzucają się w oczy wielko­formatowe zdjęcia słynnych zabytków Białorusi, wśród których dominują zamki Radziwiłłów – w Nieświeżu oraz Mirze. Potem okazuje się, że jest ich więcej – zarówno na billboardach na ulicach białoruskiej stolicy, jak też wielu innych miastach.

Co takiego jest w tej architekturze sprzed kilkuset lat, że władze uznały, iż może ona stanowić jeden z narodowych symboli? Może ich niesowieckość i nierosyjskość? Bo na wschód od wschodniej granicy Białorusi podobnych zabytków – stanowiących część dziedzictwa dawnej Rzeczypospolitej – przecież nie ma.

Te dwa przypadki – z jednej strony Komsomoł, z drugiej pałace Radziwiłłów (litewskiego rodu magnackiego, którego korzenie, jak chcą niektórzy historycy białoruscy, miałyby być właśnie białoruskie) – dobrze obrazują dwoistość polityki historycznej kreowanej przez Mińsk.

Miękki zwrot

Tymczasem wcześniej, przez większość już niemal 25-letnich rządów, Aleksandr Łukaszenka ignorował potrzebę prowadzenie działań na rzecz narodowej tożsamości.

Po objęciu przez niego rządów doszło wręcz do odwrócenia – zapoczątkowanej tuż po upadku komunizmu – polityki wzmacniania białoruskości. Flagę biało-czerwono-białą zastąpił sztandar sowieckiej Białorusi, a rosyjski ponownie uzyskał status języka państwowego i w rezultacie niemal kompletnie zdominował przestrzeń polityczną, informacyjną oraz naukową (i właściwie wszystkie inne przestrzenie). Białoruś stała się chyba jedynym państwem w Europie, które zrezygnowało z prowadzenia polityki tożsamościowej, wybierając kontynuację – z niewielkimi modyfikacjami – narracji sowieckiej.

Jednak w ostatnich latach władze zaczęły dostrzegać, że tak dłużej się nie da. Najpierw w dominującą tradycję sowiecką – tej, która dzieje Białorusi kazała zaczynać od... bolszewickiej rewolucji w 1917 r. – zaczęto ostrożnie wpisywać inne elementy, w tym Wielkie Księstwo Litewskie. Wbrew nazwie było to również państwo białoruskie i dzisiaj obszerne informacje o nim znajdują się już we wszystkich podręcznikach do dziejów ojczystych.

Kolejnym ważnym sygnałem dla Mińska była rosyjska agresja na Ukrainie, rozpoczęta w 2014 r. Podważyła dotychczasowe przekonanie białoruskiej nomenklatury, że zawsze znajdzie z Rosją wspólny język. Bezpieczeństwo reżimu zostało ostatecznie zachwiane. I oto nagle prezydent Łukaszenka, który przez 20 lat utożsamiał język białoruski z nacjonalizmem i opozycją, przypomniał sobie, jak się w tym języku mówi. I to jak! Powiedział: „Jeśli oduczymy się mówić po białorusku, przestaniemy być narodem” – czym wprawił w osłupienie opozycję, bo w gruncie rzeczy ukradł jej hasło.

Rusyfikacja kolejnego pokolenia

Większą wolność działania dostały odtąd najróżniejsze inicjatywy społeczne promujące kulturę i mowę białoruską. Na ulicach pojawiło się więcej niż wcześniej reklam dowodzących atrakcyjności narodowego języka Białorusinów. Niektórzy tutejsi obserwatorzy zaczęli pisać wręcz, że zaczęła się „miękka białorutenizacja” – przyznając wprawdzie, że władze działają powściągliwie, ale kierunek jest słuszny.

Szybko jednak okazało się, że systemowo w kwestii językowej nie zmieniło się prawie nic. Szkolnictwo niemal w całości pozostaje w języku rosyjskim. W istocie trwa więc proces rusyfikacji kolejnego pokolenia.

Z rozmów z Białorusinami trudno jest też odnieść wrażenie, że zachowanie języka białoruskiego uznają za wartość. Gdy pytam młodego taksówkarza w Mińsku, jak u niego ze znajomością języka, wydaje się zdziwiony pytaniem: – Wcześniej to nawet go używałem, ale odkąd mieszkam w Mińsku, mówię już wyłącznie po rosyjsku. To mi zresztą wystarcza.

Zaskakujące, że na Białorusi wciąż pokutuje dawne przeświadczenie, iż białoruski to „język chłopski” i „niekulturalny”. Młoda Białorusinka na podobne pytanie odpowiada zaś: – Białoruski? A po co? Rosyjski jest praktyczniejszy.

Dopóki za propagowanie białoruskiego odpowiadać będzie nie państwo, lecz organizacje społeczne, dopóty nawet ich najlepsze kampanie nie przyniosą szerszego efektu. A władze działają w sposób nierychliwy, pomne regularnego pohukiwania rosyjskiej telewizji państwowej na rzekomy „wzrost nacjonalizmu białoruskiego”. Operacja zastraszania jest skuteczna.

Kościuszko i Kuropaty

Mimo to widoczne są nowe elementy w podejściu władz do kwestii tożsamościowych.

Obok otwartego kilka lat temu wielkiego budynku muzeum Wielkiej Wojny Ojczyźnianej – jak na Białorusi nadal nazywa się II wojnę światową, wzorem sowiecko-rosyjskim – państwo zainwestowało kilkadziesiąt milionów euro w renowację zamku Radziwiłłów w Nieświeżu. Rozpoczął się większy projekt „Zamki Białorusi”, mający na celu konserwację najcenniejszych obiektów.

Wiosną tego roku w wiosce Mereczowszczyzna odsłonięto pierwszy na Białorusi pomnik Tadeusza Kościuszki, którego świadomi narodowo Białorusini uważają za swojego wielkiego rodaka (przyszły bohater Rzeczypospolitej i Ameryki tu się urodził). Stało się to jednak nie dzięki inicjatywie państwa, lecz – ponownie – społecznej.

Z drugiej strony władze, choć mogły, to jednak nie zablokowały pomysłu. Tymczasem w każdym większym białoruskim mieście nadal są ulice, a gdzieniegdzie też pomniki Aleksandra Suworowa – generała i współtwórcy nowoczesnej armii carskiej pod koniec XVIII w., który zasłynął także krwawym zdławieniem powstania kościuszkowskiego (m.in. rzeź Pragi).

Może największym wyłomem w dotychczasowej prosowieckiej narracji władz jest zgoda na pomnik w Kuropatach. W tamtejszym lesie, położonym na przedmieściu Mińska, w latach 1937-41 miejscowe NKWD rozstrzelało może nawet ćwierć miliona ludzi. Prawdopodobnie właśnie tam spoczywa niemal 4 tys. obywateli polskich z tzw. białoruskiej listy katyńskiej, których państwo polskie poszukuje od dawna.

Od końca lat 80. XX w. Białorusini ustawiali w Kuropatach drewniane krzyże, czemu władze nie przeszkadzały. Nie było jednak mowy o żadnym oficjalnym upamiętnieniu. Tymczasem w ostatnich miesiącach białoruskie Ministerstwo Kultury niespodziewanie przeprowadziło konkurs na projekt pomnika. Jego odsłonięcie zaplanowano na połowę listopada.

Zakazana tablica na stulecie

Czy to, co już zmieniło się w białoruskiej polityce pamięci, to dużo czy mało?

Mało, jeśli przyjmiemy, że w ciągu pierwszych dwóch dekad rządów Łukaszenki nie działo się prawie nic. Zbyt mało, jeśli uświadomimy sobie, ile jest jeszcze do zrobienia. Ale w opinii wielu obserwatorów zrobiono już sporo, jeśli uwzględnić wcześniejszą neosowiecką narrację władz.

Należy jednak pamiętać, że wspomniana dwoistość podejścia pozostaje. Bo z jednej strony będzie wreszcie pomnik w Kuropatach, jednym z najstraszniejszych miejsc Europy Wschodniej. Ale z drugiej strony szef białoruskiego MSW w rocznicę zakończenia II wojny światowej paraduje w mundurze enkawudzisty. A w sercu białoruskiej stolicy wciąż stoi pomnik Feliksa Dzierżyńskiego, twórcy sowieckiego aparatu terroru i jednego z symboli tegoż terroru. Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek.

Tym bardziej że nawet te ostrożne modyfikacje w oficjalnej narracji mają swoje ograniczenia. Przykładem choćby stosunek władz do Białoruskiej Republiki Ludowej (BRL), czyli próby stworzenia przez Białorusinów w 1918 r. samodzielnej państwowości o orientacji anty­sowieckiej i prodemokratycznej. Przed przypadającą 25 marca 2018 r. setną rocznicą ogłoszenia przez BRL niepodległości grupa aktywistów otrzymała – po długoletnich staraniach – zgodę na zawieszenie na budynku w centrum Mińska tablicy pamiątkowej.

Komitet społeczny w ciągu trzech godzin zebrał środki potrzebne na ufundowanie niemal dwumetrowej wysokości tablicy. Byłem wówczas w Mińsku i pamiętam znajomego aktywistę białoruskiego, który w przededniu jej odsłonięcia w entuzjastycznym nastroju zapraszał mnie do udziału, mówiąc o „historycznym dniu”. Pikanterii sprawy dodawał fakt, że budynek znajdował się w bezpośrednim sąsiedztwie białoruskiego KGB.

Radość okazała się przedwczesna. Kilkanaście godzin przed długo oczekiwaną chwilą uroczystość została przesunięta o tydzień. A potem – na nieokreślony termin. Wszystko dlatego, że podobno właściwe instytucje nie wydały wszystkich niezbędnych zezwoleń. Stało się jasne, że tablica pamiątkowa byłaby zbyt śmiałym krokiem.

Wreszcie po kilku miesiącach władze znalazły pretekst, aby sprawę zakończyć. Do urzędu spłynęło bowiem „szereg skarg ze strony obywateli, negatywnie ustosunkowanych do kwestii ustanowienia tablicy pamiątkowej” – jak głosi oficjalny komunikat. Bardziej prawdopodobne jest, że zadzwonił telefon z Moskwy z wymówką: „Co wy tam za antyrosyjską działalność uprawiacie?!”. Ewentualnie ktoś w Mińsku uznał, że taki telefon może zadzwonić.

Przyszłość tej tablicy, dziś spoczywającej w magazynie, będzie ważnym papierkiem lakmusowym, pokazującym ewentualne zmiany w polityce pamięci Białorusi.

Spory pod warstwą pudru

Kwestia rozwoju białoruskiej tożsamości narodowej jest bowiem ściśle związana ze stosunkami z Rosją.

Skala uzależnienia w sferze politycznej, ekonomicznej i wojskowej Białorusi od wschodniego sąsiada jest na tyle duża, że mocno ogranicza to pole do prowadzenia przez Mińsk samodzielnej gry na arenie międzynarodowej. Przekłada się to również na taką politykę historyczną i tożsamościową, która w większym stopniu kładłaby akcent na rozwój białoruskości kosztem redukowania sowieckości.

Oczywiście, w oficjalnej retoryce stosunki między „bratnimi narodami” są świetne. Ale pod grubą warstwą pudru kryją się poważne napięcia. W obliczu wojny z Ukrainą i konfliktu politycznego z Zachodem Kreml domaga się od Mińska bezwarunkowej lojalności. Ten jednak, choć przestraszony agresją rosyjską na Krymie i w Donbasie, odrzuca zabiegi Moskwy zmierzające do zwiększania kontroli nad Białorusią. Aby nie drażnić wschodniego sąsiada, Mińsk musi bardzo uważać na swoje działania w sferze historycznej.

Białoruski przywódca znany jest z barwnego języka i mało dyplomatycznych wypowiedzi. W szczególności pozwala sobie na szczere słowa w czasie mniej formalnych spotkań, kiedy nie ma przed sobą spisanego wystąpienia. W czerwcu tego roku, podczas narady w rodzinnym powiecie szkłowskim, zaskoczył po raz kolejny, gdy w emocjonalny sposób oznajmił: „Jesteśmy na froncie. Jeśli nie przetrwamy najbliższych lat, załamiemy się; będzie to oznaczało konieczność wejścia w skład jakiegoś państwa lub zwyczajnie zaczną sobie o nas wycierać nogi. A nie daj Boże wywołają jeszcze wojnę jak na Ukrainie”. Kropki nad „i” nie postawił, ale wszyscy wiedzieli, o jakie państwo chodzi.

Współczesny obraz w kościele franciszkańskim w Iwieńcu koło Mińska przedstawia anioła walczącego z diabłem, który ma twarz Feliksa Dzierżyńskiego. Iwieniec, 2018 r. / FOT. WOJCIECH KONOŃCZUK

Do tematu Łukaszenka powrócił podczas pierwszego oficjalnego spotkania z Michaiłem Babiczem, nowym ambasadorem Rosji na Białorusi. Jego nominacja została odebrana jako wysłanie przez Kreml człowieka „do zadań specjalnych”, który miałby zdyscyplinować Białorusinów. W tej części spotkania, która była otwarta dla mediów białoruskich, prezydent na wszelki wypadek podkreślił, że w relacjach dwustronnych „niezmienne jest jedno – jesteśmy suwerennym i niepodległym krajem”. I dodał, że „pisanie o inkorporacji, włączeniu Białorusi w skład Rosji jest po prostu śmieszne”.

Podkreślanie podobnych słów na spotkaniu z dyplomatą obcego państwa wiele mówi i potwierdza, że rośnie rosyjska presja na Białoruś. Nawet jeśli znacznej jej części nie widać w przekazach publicznych.

Między dwoma sąsiadami

Dotychczasowe próby zmiany białoruskiej narracji historycznej i tożsamościowej są niemrawe i pełne wahania. Szczególnie widoczne jest to na tle procesu desowietyzacji, jaki na szeroką skalę trwa od czasu Rewolucji Godności na Ukrainie. Tymczasem w Rosji odbywa się coś dokładnie odwrotnego – widoczna w wielu sferach resowietyzacja.

Na tym tle Białoruś jawi się jako państwo zawieszone między dwoma sąsiadami. Łukaszenko już nie walczy z ideą narodową i chyba rozumie, że jego państwo potrzebuje własnej tożsamości, innej niż rosyjska. Zarazem zdaje sobie sprawę, jakie to niesie ryzyko.

Inna sprawa, że nie w samej tylko Rosji leży problem. Jest mocno wątpliwe, by ktoś o mentalności Łukaszenki był w ogóle zdolny do realnego zwrotu pronarodowego. Jeśli kiedyś dojdzie do odrodzenia białoruskości, to jej budzicielem z pewnością nie będzie urzędujący prezydent.

Jeden z niezależnych białoruskich wydawców tłumaczy mi, że zasadnicza zmiana, jaka zaszła na Ukrainie po 2014 r., polega na tym, że przestała być ona kulturowym peryferium Rosji. Wcześniej ukraińskie księgarnie, rynek muzyczny i stacje telewizyjne były zdominowane produkcją importowaną z Moskwy. Dziś proporcje się odwróciły. Ukazuje się rekordowo dużo książek po ukraińsku, rosyjskie seriale zniknęły z ukraińskich kanałów, znacząco spadł udział rosyjskiej muzyki popularnej w ukraińskich stacjach radiowych. Ukraina wybiła się na kulturalną niepodległość.

Za blisko od Moskwy

Sytuacja na Białorusi jest inna. Przykładem jedna z większych księgarń w centrum Mińska: ogromna większość oferowanych tu książek wydana została w Moskwie lub innych rosyjskich miastach. Książki po białorusku znajdują się na wydzielonych półkach, co mimowolnie przywodzi na myśl słowo „getto”.

Dalej: białoruska telewizja jest nieporównanie mniej atrakcyjna niż dominująca rosyjska. A o rodzimym rynku muzycznym trudno jest nawet mówić. – W sferze kultury to Rosja pozostaje jedynym punktem odniesienia dla Białorusi. Dopóki to się nie zmieni, możemy zapomnieć o prawdziwej suwerenności – kończy wydawca, mój rozmówca.

Na ponad 200-letnie uzależnienie kulturalne od Rosji nakłada się obawa władz, że zbyt odważne działania w sferze tożsamościowej mogą niepotrzebnie prowokować nieprzewidywalnego sąsiada. W efekcie głęboki cień Rosji pozostaje kluczowym czynnikiem wpływającym nie tylko na politykę historyczną Białorusi, ale na wszystkie najważniejsze wymiary funkcjonowania tego państwa.

Czy bowiem małymi kroczkami, jak te widoczne w ostatnich kilku latach, można cokolwiek większego osiągnąć? ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dyrektor Ośrodka Studiów Wschodnich im. Marka Karpia w Warszawie. Specjalizuje się głównie w problematyce politycznej i gospodarczej państw Europy Wschodniej oraz ich politykach historycznych. Od 2014 r. stale współpracuje z "Tygodnikiem Powszechnym". Autor… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 47/2018