Bez narodu ani rusz

Barack Obama poprosił Kongres, a więc pośrednio cały amerykański naród, o zgodę na przeprowadzenie ataku na Syrię. Czy w ten sposób odwrócił, czy tylko spowolnił bieg wypadków?

02.09.2013

Czyta się kilka minut

Barack Obama z doradcami ds. bezpieczeństwa. Biały Dom, 31 sierpnia 2013 r.  / Fot. The White House / GETTY IMAGES / FPM
Barack Obama z doradcami ds. bezpieczeństwa. Biały Dom, 31 sierpnia 2013 r. / Fot. The White House / GETTY IMAGES / FPM

Jeszcze w sobotę 31 sierpnia wojna wisiała na włosku. Pięć amerykańskich niszczycieli wyposażonych w rakiety Tomahawk czekało w gotowości na Morzu Śródziemnym. Okręty wysłała tam Rosja. Syryjscy wojskowi mówili, że trzymają rękę na spuście. Po zaprezentowaniu (dzień wcześniej) przez sekretarza stanu USA dowodów, jego zdaniem jednoznacznie świadczących o użyciu 21 sierpnia przez armię Baszira Assada broni chemicznej, rozpoczęcie nalotów wydawało się kwestią godzin.

To dlatego deklaracja prezydenta Obamy, który z jednej strony zapowiedział, że Amerykanie są gotowi do ataku w dowolnym momencie („jutro, za tydzień lub za miesiąc”), z drugiej zaś uchylił się od ostatecznej decyzji, wydawała się niespodziewana. Czy rzeczywiście taka była?

OBAMA: ZA, ALE...

31 sierpnia prezydent, który wcześniej zwlekał z decyzją, pierwszy raz opowiedział się za użyciem siły. „Zaatakowanie cywilów gazami bojowymi – mówił – to najdrastyczniejszy przykład użycia broni chemicznej w XXI w.; był to zamach na godność ludzką, który stanowił również zagrożenie dla bezpieczeństwa Ameryki i jej sojuszników: Izraela, Jordanii, Turcji, Libanu i Iraku”.

Obama przekonywał też, że brak reakcji może rozzuchwalić Assada i sprawić, że broń chemiczna dostanie się w ręce terrorystów. „Po głębokim namyśle doszedłem do wniosku, że Stany Zjednoczone powinny podjąć akcję zbrojną”. Zapewnił jednocześnie, że w krótkej operacji nie wezmą udziału wojska lądowe, a jej cele będą ograniczone. Nie chodzi o zmianę reżimu, a jedynie o wysłanie wyraźnego sygnału i ukaranie Assada, który przekroczył „czerwoną linię”.

Na decyzję Obamy o wstrzymaniu akcji wpłynęło głosowanie w brytyjskiej Izbie Gmin, która dwa dni wcześniej zawetowała plany premiera Davida Camerona i nie zgodziła się na udział w syryjskiej interwencji. Robiąc dobrą minę do złej gry, przedstawiciele Białego Domu bagatelizowali to posunięcie, zapewniając, że Ameryka poradzi sobie sama. Decyzja podjęta przez prezydenta niemal w ostatniej chwili (w piątek wieczorem miał się udać na godzinny spacer z jednym z bliskich współpracowników) wywołała w Gabinecie Owalnym burzliwą dyskusję.

KONGRES WAŻNIEJSZY OD ONZ

Przemawiając nazajutrz do Amerykanów, Obama przekonywał, że racja moralna jest po ich stronie. I dlatego nie muszą zważać na brak poparcia wspólnoty międzynarodowej; chodzi o poszanowanie powszechnie przyjętych norm i udaremnienie ewentualnych ataków w przyszłości. „Nie możemy żyć w świecie, w którym nie dotrzymuje się słowa i nie przestrzega podpisanych paktów. (...) Stworzyliśmy nowy porządek światowy na ruinach II wojny światowej, bo wierzyliśmy, że każdy ma prawo żyć w pokoju i godności”.

Obama dodał jednak, że o ile może nie oglądać się na NATO czy „sparaliżowaną” Radę Bezpieczeństwa ONZ, to, jako przywódca „najstarszej demokracji konstytucyjnej na świecie”, decyzję w tak ważnej sprawie chce podjąć wspólnie z reprezentującym wszystkich Amerykanów Kongresem. „Zawsze wierzyłem, że nasza siła nie polega li tylko na potędze militarnej, ale na tym, że posiadamy rząd reprezentujący naród, wybrany przez naród i służący narodowi” – deklarował prezydent.

Amerykańska konstytucja upoważnia prezydentów do samodzielnego działania, ale tylko w sytuacjach zagrożenia. Od czasów wojny wietnamskiej reguła ta wielokrotnie była łamana lub poddawana rozmaitym „interpretacjom”. I tym razem wielu współpracowników Obamy miało mu odradzać konsultacje z Kongresem. Nie skorzystał z tych rad, bo, jak twierdził, „kraj będzie silniejszy, a działania [Ameryki] skuteczniejsze, jeśli odbędziemy publiczną debatę”.

KTO CHCE WOJNY

Trudno jednak przesądzić, jaki będzie jej wynik. W sondażu przeprowadzonym na zlecenie telewizji NBC 28 i 29 sierpnia połowa badanych była przeciwna interwencji w Syrii; popierało ją zaledwie 44 proc. To najniższe poparcie w historii dla jakiejkolwiek interwencji od czasów wojny w Wietnamie. Aż 80 proc. badanych było zdania, że prezydent powinien skonsultować się w tej sprawie z Kongresem.

Wśród kongresmenów brak jednak jednomyślności. Republikański senator Ron Johnson, zapoznawszy się z pełną wersją raportu w sprawie wydarzeń w Syrii (Biały Dom podał do publicznej wiadomości jego skróconą wersję; członkowie Kongresu dostali dokument zawierający tajne dane), powiedział, że choć jest przekonany o winie Assada, pozostaje nadal zbyt wiele wątpliwości. Przewidywał, że Kongres odrzuci rezolucję Obamy. „Czerwona linia i chęć utrzymania przez Obamę wiarygodności to dla mnie za mało” – powiedział portalowi Politico.com. Wątpliwości zgłaszali też Demokraci i co bardziej konserwatywni Republikanie – m.in senator John McCain, którego zdaniem ograniczona interwencja nie przyniesie pożądanych rezultatów.

Wielu komentatorów mówi, że decydując się na konsultację z Kongresem, Obama podjął ryzykowną decyzję, tym bardziej że debata będzie się mogła rozpocząć dopiero po 9 września, kiedy obie Izby wznowią obrady po letniej przerwie.

NIE TYLKO SYRIA

Obama zapewnia, że nie ma powodu do pośpiechu. Szefowie sztabu mówią, że mogą przeprowadzić akcję w dowolnym momencie. Dziś trudno jednak przewidzieć, jakie mogą być konsekwencje opóźnienia ataku.

Czy czas nie gra jednak na korzyść Assada? Co się stanie, jeśli wkrótce dojdzie do kolejnych ataków z użyciem broni chemicznej? Co zmieni raport inspektorów ONZ, którzy co najwyżej potwierdzą, że 21 sierpnia doszło do ataku chemicznego, ale (co zapowiadają już teraz) nie będą orzekać, kto mógł być jego sprawcą? Co się stanie, jeśli Kongres nie zgodzi się na wojnę?

Z drugiej strony trudno zawyrokować, czy przegrana podczas głosowania w Kongresie byłaby rzeczywiście porażką Obamy. Trwający od kilkunastu miesięcy konflikt w Syrii nie jest przecież tak naprawdę wojną domową, lecz zastępczą. Walkę o wpływy prowadzą tam ze sobą Iran (wspierany przez Rosję i Hezbollah) oraz Izrael (uzależniony od amerykańskiej pomocy). Oba kraje – choć z zupełnie innych powodów – chciałyby wciągnąć Waszyngton do gry.

Mimo solennych zapewnień o szybkim i ograniczonym ataku, prezydent Obama ma świadomość, że wojna byłaby ryzykowna. Nieudany atak tylko wzmocniłby Assada; duża liczba ofiar wśród cywilów mogłaby doprowadzić do wzrostu nastrojów antyamerykańskich.

Obalenie syryjskiego reżimu nie leży dziś w interesie Stanów Zjednoczonych. O ile jeszcze kilkanaście miesięcy temu Waszyngton wspierał przedstawicieli umiarkowanej opozycji – w nadziei, że będą stanowili jakąś alternatywę dla Assada – w tej chwili nie ma już na to szans. Konflikt w Syrii doprowadził do podziałów i radykalizacji ugrupowań islamskich. Na znaczeniu zyskali ekstremiści, którzy po ewentualnym dojściu do władzy mogliby zdestabilizować sytuację w całym regionie.

WOJOWNIK MIMO WOLI

Wojny mają to do siebie, że łatwiej je rozpocząć, niż zakończyć. Wielu ekspertów sceptycznie odnosi się do zapewnień, że interwencja będzie krótka. Czy Waszyngton byłby przygotowany na ewentualną eskalację działań? Rosja, która amerykańskie oskarżenia pod adresem Assada określiła jako „bzdurne”, dała jasno do zrozumienia, że w przypadku nalotów nie pozostanie bezczynna. Również prezydent Iranu Hassan Rouhani oświadczył, że atak na Syrię byłby „jawnym pogwałceniem” prawa międzynarodowego i że gdyby do niego doszło, jego kraj podejmie współpracę z Rosją. Groził także atakami odwetowymi na Izrael.

Zmęczona i upokorzona konfliktami w Iraku i Afganistanie Ameryka za wszelką cenę chciałaby uniknąć angażowania się w kolejny. Rok temu, gdy syryjska wojna dopiero się rozkręcała, Obama użył sformułowania o czerwonej linii. Wtedy najprawdopodobniej nie przypuszczał, że tak szybko przyjdzie mu tę pogróżkę zrealizować. Może zakrawać na ironię losu, że prezydent, który rozpoczynając pierwszą kadencję obiecywał zakończenie wojen i wspieranie procesu pokojowego na Bliskim Wschodzie, zacznie jeszcze jedną. Fakt, że nie chce tej decyzji podejmować samotnie, nie powinien zatem budzić zaskoczenia.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. 1969. Reperterka, fotografka, była korespondentka Tygodnika w USA. Autorka książki „Nowy Jork. Od Mannahaty do Ground Zero” (2013). Od 2014 mieszka w Tokio. Prowadzi dziennik japoński na stronie magdarittenhouse.com. Instagram: @magdarittenhouse.

Artykuł pochodzi z numeru TP 36/2013