Będzie inaczej, serio

Polityka przyszłości, którą ustanawiają protesty kobiet, domaga się całkowitej zmiany modelu życia publicznego. Jaki ma on być – tego jeszcze sobie nie możemy wyobrazić. Choć już tworzymy go na co dzień.

23.11.2020

Czyta się kilka minut

Protest Strajku Kobiet 18 listopada w Warszawie został – w odróżnieniu od poprzednich – stłumiony przez znaczne siły policyjne / SŁAWOMIR KAMIŃSKI / AGENCJA GAZETA
Protest Strajku Kobiet 18 listopada w Warszawie został – w odróżnieniu od poprzednich – stłumiony przez znaczne siły policyjne / SŁAWOMIR KAMIŃSKI / AGENCJA GAZETA

Po październikowej eksplozji, która dla wielu była szokiem, wraz z listopadem protesty kobiet jakby przycichły, chociaż daleko im do wygaśnięcia. Sądzę, że to strategiczna cisza przed kolejną burzą. Więc zanim błyskawice zapłoną z nową energią, trzeba sobie przepowiedzieć, jakie to będzie miało dla Polski znaczenie.

Wielki Mechanizm

Ogólnopolski Strajk Kobiet pokazuje nam znów, że życie polityczne tylko częściowo toczy się w miejscach, które zajmują zawodowi politycy – w gabinetach, kancelariach, pałacach i salach sejmowych. Większy wpływ mają na nie wydarzenia na ulicach. Jeśli władza i opozycja wzbudzają jeszcze jakieś zainteresowanie, to nie tym, co proponują jako „politykę”, ale tym, jak reagują na wydarzenia, nad którymi nie mają kontroli – choć niekiedy je prowokują.


STRAJK KOBIET – CZYTAJ WIĘCEJ W SERWISIE SPECJALNYM >>>


Oczywiście są też tacy, którzy nadal wierzą, że wszystko, co dzieje się ostatnio w Polsce, to elementy makiawelicznego planu geniusza z Nowogrodzkiej. Obawiam się jednak, że ta wiara wyraża jedynie nieuświadomioną potrzebę jakiejś linearnej fabuły i jedności dramatu w sytuacji, w której scenę zajmują rozproszone akcje, nijak niechcące nabrać „szekspirowskiego rozmachu”. Wystarczy spokojnie i bez uprzedzeń posłuchać kolejnych wystąpień premiera Morawieckiego, by zobaczyć, że nie ma ani żadnego Ryszarda III, ani Wielkiego Mechanizmu: jest nerwowa reakcja coraz bardziej spanikowanych dziarskich niegdyś chłopców, których tak długo uczono, że to oni rządzą światem, aż naprawdę w to uwierzyli.

Tymczasem wydarzeniami politycznymi o rzeczywistej mocy i wpływie nie są śmieszne dyskusje o rekonstrukcji rządu ani konferencje prasowe przypominające szkolne akademie. Są nimi za to demonstracje i manifestacje zbiorowe, ustanawiające nie tylko nowe układy sił, ale wręcz tematy, wokół których orbitują polityczni profesjonaliści. Co ważne, te tematy nie dają się oddzielić od tego, co tradycyjnie rozumie się jako style czy „środki wyrazu”.

Manifestacje – a protesty kobiet w swojej spontaniczności i wielości pokazują to szczególnie jasno – nie są, jak się często mówi, „wyrazem czegoś”. Są aktami ustanawiania rzeczywistości w kształcie i sensie, jaki wytwarza się wraz z rozwojem sytuacji. Większość ważnych społecznych zjawisk przedstawia się w taki a nie inny sposób poza wolą swoich sprawczyń. A jeśli coś się już ustanowi, niełatwo będzie się z tego wycofać.

Niecenzurowalne

Najlepszym tego przykładem jest hasło, pod którym szedł pierwszy wielki protest warszawski, a które rozprzestrzeniło się błyskawicznie, przyjmując niezliczoną wielość wariantów. Prosty okrzyk, wymalowany na banerze niesionym przez maszerujące ulicami kobiety, a potem doprecyzowany i powtarzany przez tłumy w wersji „***** ***”. Oburza on wielu, także tych, którzy choć krytycznie nastawieni są do PiS i prawicy, to postulują zachowanie decorum i przyznają, że owszem – kobiety mają słuszne prawo do gniewu i w ogóle wolność wypowiedzi jest ważna, ale przecież trzeba dbać o jakieś cywilizowane standardy. Co gorsza, wulgarny język sprawia, że w roli obrońców owych standardów bez trudu mogą się obsadzić nawet organizatorzy Marszu Niepodległości, którzy niespodziewanie wysunęli roszczenia do jakiejś własnej cywilizacji.

Nie sądzę, by uczestniczki protestów nie zdawały sobie sprawy, że dają przeciwnikom argument do rąk. Ale błyskawiczna i bardzo szeroka akceptacja dla takiej właśnie wulgarności jako znaku rozpoznawczego wystąpień pokazuje, że to w niej ich uczestniczki natychmiast odnalazły nieistniejący dotychczas, a niezbędny im sposób pojawienia się w przestrzeni publicznej.

To właśnie dlatego, że „tak się nie mówi”, one tak mówić zaczęły – wytwarzając i od razu zajmując nowe, mocne miejsce na scenie społecznej. Oczywiście, stało się tak w znacznej mierze dlatego, że protestuje pokolenie żyjące w sieci, gdzie „wulgarność” jest powszechna i osiąga poziom, przy którym proste hasła Strajku brzmią jak grzeczne pozdrowienie znajomego. Oczywiście, ważną rolę odgrywa też kontrast między realnością protestujących kobiet a propagowanym przez tradycyjny patriarchat obrazeczkiem „grzecznej dziewczynki”, w której ustach takie słowa nigdy nie zagoszczą. Przede wszystkim jednak swobodne i powszechne posługiwanie się wulgarnością znaczy, iż uczestniczki październikowych protestów w momencie wyjścia na ulice odkryły, że niczego innego ani mniej dosadnego nie mają władzy i jej sojusznikom do powiedzenia.

Wykrzyczenie niecenzuralnego i nieparlamentarnego żądania uruchamia ogromne pokłady energii, która daje demonstrującym coś, co dotąd – jak mi się wydaje – w antypisowskich demonstracjach było nieobecne: radość wynikającą z uwolnienia tłumionych i zakazanych emocji. Protestujące wielokrotnie podkreślały, że na ulice wyprowadził je gniew. Na pewno. Ale do powrotu i ­pozostawania na tych ulicach motywowała je i motywuje także owa radość i związane z nią przyjemności. Nie tylko dobrze znajoma przyjemność zbiorowego przebywania poza strukturami i przymusami codziennego życia. Także – co wydaje mi się elementem istotnie nowym – przyjemność związana z indywidualną kreatywnością, dla której zbiorowa manifestacja stanowiła jedynie ramy.

Memy wyszły na ulice

Drugim znakiem rozpoznawczym jesiennych manifestacji jest ich memiczność, czyli twórcze przetwarzanie typowego dla wszelkich protestów elementu – tablicy z wypisanym hasłem czy żądaniem – w „ekran” ukazujący niepowtarzalne warianty buntowniczej „beki” z władzy. Co celniejsze dowcipy wypisywane przez uczestniczki i uczestników na stanowiących znak tych protestów kartonach były natychmiast wychwytywane i przekazywane. Setki ich zdjęć krążyły i krążą w sieci, która – co oczywiste – jest źródłem tego typu działań, przeniesionych przez manifestantki w przestrzeń „realną”. To dzięki memiczności wielotysięczne zgromadzenia zachowały mnogość i różnorodność, tak bliskie pokoleniu na niej wychowanym. Każda osoba wychodząca na ulice z wymyślonym przez siebie napisem czy rysunkiem mogła przykuć uwagę i zdobyć uznanie dla swojej kreatywności. Przestała się liczyć spójność wiodącej „narracji” – główną rolę grała wielość rozproszonych, indywidualnych aktów twórczych.

Połączenie wyzwalającego protestu i kreatywności zaowocowało trzecią znamienną cechą tych protestów – ich profanacyjnym charakterem. Wiele wypisywanych na kartonach haseł i rysunków było odbieranych przez część widzów tego wielodniowego przedstawienia jako skandaliczne, prowokacyjne czy wręcz bluźniercze. Wydaje mi się, że trafniej nazwać je profanacjami – w rozumieniu zaproponowanym przez włoskiego filozofa Giorgia Agambena, który pisał o profanacjach jako aktach przywrócenia do powszechnego użycia czegoś, co zostało z niego wyłączone za sprawą sakralizacji.

W samym centrum protestów była wszak profanacja kobiecego ciała, które kultura patriarchalna sakralizuje („łono – świątynią życia”) właśnie po to, żeby poddać je swojej kontroli i wyłączyć z użycia przez same kobiety. Jest tam też seksualność dawno obłożona wieloma „świętymi” zakazami, które, czyniąc ze spółkowania „misterium”, zarazem nie pozwalają go używać – w całej precyzyjnej wieloznaczności tego słowa. Ale protesty profanowały też symbole, wartości i instytucję Kościoła, domagając się przywrócenia ich powszechnemu użyciu. Czasem miało to charakter bluźnierstwa, bo dokonywały tego osoby wychowane i pozostające w relacji do żywego w nich katolicyzmu (nie da się bluźnić przeciw czemuś, czego mocy się nie uznaje). Nawet wtedy jednak oznaczało wyzwalające przekroczenie świętego tabu, fundującego powtarzany od lat banał: „to wy wszyscy jesteście Kościołem”.

To dlatego tak wiele katoliczek i katolików poparło protesty uznane przez hierarchię za grzeszne. Przez ten akt profanacji chcieliśmy odzyskać Kościół i przywrócić go do powszechnego, naszego użytku.

Aż zobaczyły, ile ich

Wulgarność, szyderstwo, profanację łączy to, że ustanawiają radykalność protestu, która w zasadzie wyklucza dialog i negocjacje. Protestujące nie chciały i nie chcą rozmawiać z rządzącymi, którzy też oczywiście nie chcieli rozmawiać z nimi. Wielokrotnie słyszeliśmy, że jedyny postulat protestujących to całkowite ustąpienie władz. Widzi się w tym często zasadniczą słabość ich działań.

Przecież wiadomo, że protesty uliczne z samej zasady są czasowe, wcześniej czy później muszą się zakończyć, a brak postulatów, które mogą stanowić pomost wiodący z ulicy do gabinetów, gdzie zwyczajowo wykuwa się społeczny kompromis, oznacza skazanie manifestacji na powolne wygaszanie bez widocznych skutków. Znamy to dobrze z dziejów Komitetu Obrony Demokracji i wcale się nie dziwię Janowi Śpiewakowi, który po ogłoszeniu postulatów Rady Koordynacyjnej OSK sformułował obawę, że właśnie narodził się KOD+.

Tyle tylko, że właśnie tu odsłania się kolejny istotny element, decydujący o radykalnej politycznej odmienności kobiecych protestów. Pozostając jej wierne i pozostając wierne zbiorowemu, „ludowemu” charakterowi tych manifestacji i sojuszu, który się w nich ustanowił, osoby określane mianem ich „przywódczyń” wymykają się uznaniu siebie za takowe. Odmawiają wejścia w „poważną” politykę. Nie ze strachu czy z braku postulatów. I nie dlatego, że same wcześniej spaliły za sobą mosty. Odwrotnie – spaliły mosty na samym początku, bo wiedzą, że siadanie do jakiegokolwiek stołu, zwłaszcza okrągłego, oznacza rezygnację z podstawowego pragnienia i celu – zmiany systemu, który wytwarza i podtrzymuje obecną wersję „poważnej polityki”.

Komentując protesty kobiet, warto sięgnąć po wydaną w Polsce już w roku 2016 gęstą od inspiracji i brzmiącą dziś jak proroctwo książkę Judith Butler „Zapiski o performatywnej teorii zgromadzeń”. Szczególnie ważne jest twierdzenie autorki, że demonstracje wytwarzają rodzaj „momentu anarchicznego”: „Podczas tej przerwy w funkcjonowaniu władzy zgromadzone ciała artykułują nowy czas i nową przestrzeń dla woli ogółu, (...) którą charakteryzuje sojusz odrębnych, ale bliskich ciał – ich działanie lub niedziałanie jest żądaniem innej przyszłości”. To żądanie jest anarchiczne w tym sensie, że nie ma nic wspólnego z dostępnymi formami polityczności – a jednocześnie ustanawia jej własną wersję, alternatywną wobec tamtych do tego stopnia, że niedomagającą się już nawet uznania i podjęcia negocjacji.

Na własnej skórze

Dla jesiennych protestów szczególnie ważna jest w tym kontekście lekcja ­płynąca z miesięcy pandemii, taka mianowicie, że domaganie się przez władze posłuchu w zamian za zapewnienie bezpieczeństwa straciło moc i sens. Podstawowym doświadczeniem ostatnich miesięcy jest niewspółmierna do posiadanych prerogatyw i roszczeń bezradność państwa wobec zadań, dla których je powołano. Jeśli państwo nie jest w stanie uchronić życia swoich obywateli, a jego działania ograniczają się do apelowania do nich o samodyscyplinę i solidarność, to narzuca się oczywisty – więcej, przeżywany na własnej skórze – wniosek, że roszczenia państwa do zarządzania i dysponowania moim ciałem są fikcją. Jeśli w myśl powszechnie – jak się zdaje – akceptowanej na prawicy teologii politycznej wywodzącej się od Carla Schmitta, miernikiem siły państwa jest jego prawo do dysponowania śmiercią obywatela, to bezradność państwa w kwestii utrzymania tego obywatela przy życiu podważa podstawowy filar, na którym cała ta konstrukcja się trzyma.

W ten sposób nie od jakichś teoretycznych projektów czy manifestów, ale od cielesnego doświadczenia codziennego zaczyna się polityczna zmiana, której demonstracją na masową skalę są protesty kobiet.

Doświadczenie pandemii pozwoliło dowieść w praktyce, że troska o nas nie jest domeną państwa, i że sferą tą można z powodzeniem zarządzać poza jego aparatem. „Inna polityka”, o której możliwości przekonywali w kolejnych kampaniach kolejni protagoniści polityki „tej samej”, rzeczywiście okazała się możliwa. Ale jej scenami nie są sale sejmowe, lecz szpitalne, gdzie pozbawiony wsparcia personel medyczny „radzi sobie” niezależnie od niewydolnego systemu. Podobnie każdy z nas, zamknięty mniej lub bardziej w domu, jakoś „sobie radzi”.

Hasło „Wypierdalać!” znaczy zaś tyle, że skoro sobie radzimy, to nie ma powodu, by dalej tolerować tych, którzy nie tylko nas nie wspierają, ale próbują nam przeszkadzać.

To się już nie sklei

W Polsce po 2010 r. nastąpiło – i stale się poszerza – pęknięcie między zawodową polityką a politycznością współtworzoną przez nas wszystkich. PiS powinno coś o tym wiedzieć, bo to dzięki zmianom w tej drugiej doszło ostatecznie do władzy. Dokonało tego także dzięki serii zgromadzeń i demonstracji, którym odmawiano prawa do widzialności, i których uczestnicy – tak jak dziś protestujące kobiety – odrzucali już na wstępie wszelkie propozycje negocjacji.

W efekcie udało się im zmienić same fundamenty polityczności, a następnie przejąć i przekształcić dominujący dyskurs. W dłuższej perspektywie nie zmienili jednak jego podstawowych zasad, ponieważ ostatecznie porzucili politykę zgromadzeń na rzecz państwowych ceremonii, w których władza celebruje już nie zapowiadający i realizujący przyszłość sojusz, ale samą siebie.

Protesty kobiet już wytworzyły obszary aktywności politycznej, które nie mają – i nie chcą mieć – nic wspólnego z obowiązującymi formami i sposobami sprawowania władzy. Wyznaczają one konkurencyjne pole skutecznej polityki, rozumianej jako sensowne zabieranie głosu na arenie publicznej i dążenie do rozwiązywania konkretnych problemów.

Niezależnie od tego, co się jeszcze wydarzy, protesty swoją radykalną odmiennością ustanawiają przyszłość, której się domagają. Nie tylko ustanawiają, ale pozwalają jej doświadczyć ludziom, z których większość takich doświadczeń nie miała. Trudno wątpić, że dla pokoleń świadomie pozbawianych szans na spontaniczne współdziałanie polityczne jest to przeżycie formacyjne. To ono stanowi niewidoczny z perspektywy obecnej polityki konkretny rezultat, który protesty już osiągnęły.

Rządzący i opozycja – sprawujący władzę i walczący o nią w ramach systemu politycznych gier, które prowadzą między sobą – sprowadzają aktywność społeczną obywateli do powtarzanego regularnie aktu wyborów, nad którego regułami i spektakularnym przebiegiem sprawują całkowitą władzę (dowodzą tego widowiska minionej wiosny). Codzienna polityczność kształtowania swojego życia nie mieści się w tym horyzoncie. A to właśnie tej codziennej polityczności dotyczą protesty kobiet. W jej polu lokuje się alternatywna sieć aktywności, która – także dzięki globalizacji, technologii, współczesnym mediom – wymyka się zarządzaniu przez tradycyjne władze, fałszywie aspirujące do bycia „reprezentantami zbiorowości”.

Widowisko polityczne wciąż nas interesuje i oczywiście dajemy się sprowokować takimi aktami jak powołanie na ministra (czyli naczelnego impersonatora) edukacji i nauki dr. hab. Czarnka, ale przecież nawet on sam nie wierzy, że może mieć realną władzę nad tym, czego i jak się dowiadujemy i uczymy. Takie samo rozejście się odgrywanego zarządzania i realnych działań można dostrzec w kulturze, gospodarce, zdrowiu (tu widać je wręcz jak na dłoni). Polityka przyszłości, którą ustanawiają protesty kobiet, nie ma na celu zniesienia tego podziału na odgrywane i realne , ale wyrasta z niego, domagając się tak naprawdę nie odejścia tej czy innej formacji, ale całkowitej zmiany modelu życia politycznego na taki, jakiego jeszcze sobie nie możemy wyobrazić. Choć de facto tworzymy go na co dzień.

Oczywiście, wcale nie jest pewne, czy rozpad opartej na konflikcie polityczności, którego jesteśmy współsprawcami, nie przyniesie sukcesu kolejnym populistycznym komediantom w rodzaju Donalda Trumpa. Jest też raczej pewne, że ktoś będzie jeszcze usiłował kleić nasze życie ze światem obecnej polityki przemocą. Pierwszy występ prezesa Kaczyńskiego w roli generała Jaruzelskiego był wprawdzie groteskowy, ale zdarzenia z zeszłej środy w Warszawie już takie nie były. Nie wydaje się jednak sensowne, by inwestować energię społeczną w podtrzymywanie fikcji rządów i parlamentów. Uczy tego także polska historia.

Wystarczy popatrzeć, co się stało z wielomilionowym ruchem i przyszłościowym projektem Solidarności, by zdać sobie sprawę, jak kończy się uznanie, że zmiana świata społecznego to utopia. Od 40 lat jesteśmy przekonywani, że każda rewolucja musi zjeść swoje dzieci, bo taka jest tragiczna konieczność. Ale tragiczne agony też organizowali zawodowi politycy, a ich widownie tworzyli sami faceci.

Kobiety już wtedy robiły coś zupełnie, zupełnie innego. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Profesor w Katedrze Performatyki na UJ w Krakowie. Autor książki „Teatra polskie. Historie”, za którą otrzymał w 2011 r. Nagrodę Znaku i Hestii im. Józefa Tischnera oraz Naukową Nagrodę im. J. Giedroycia.Kontakt z autorem: dariusz.kosinski@uj.edu.pl

Artykuł pochodzi z numeru Nr 48/2020