Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Kiedy pojawia się na moment słynne wzgórze “fabryki snów", towarzyszy mu znaczący napis: “Hollyfood". Bo tak właśnie został zrobiony film Sylvaina Chometa: na przekór hamburgeryzacji i sformatowaniu dzisiejszej kultury. Pierwszą pełnometrażową animację Chomet zrealizował z myślą o widzu dorosłym (prawdziwa rzadkość w dzisiejszym kinie), i choć garściami korzystał z najnowszych zdobyczy animacji cyfrowej, udało mu się osiągnąć efekt najszlachetniejszej ręcznej roboty.
“Trio z Belleville" to film utkany ze skojarzeń i kulturowych tropów. 40-letni reżyser, ceniony w środowisku twórca komiksów, którego pierwszy film animowany - krótkometrażówka “Starsza pani i gołębie" (1996) był nominowany do Oscara, ożywił na ekranie swoje fascynacje muzyczne, fotograficzne, architektoniczne i, rzecz jasna, filmowe. Wszystkie dotyczą czasu dawno minionego, zakorzenione są w dzieciństwie - stąd też ich charakterystyczny staroświecki urok.
Podobnie jak Jeunet, współtwórca “Delikatesów" i reżyser “Amelii", Chomet buduje na ekranie Francję mityczną, surrealistycznie odrealnioną, ale rozpoznawalną dzięki wspólnej kulturowej pamięci. I dlatego też składa hołd artystom głównie z kęgu kultury frankofońskiej, jak Edith Piaf czy Josephine Baker. Swój obraz osadził w latach 50., gdzieś na ubogich przedmieściach. Mieszka tam sierota o imieniu Champion, zmuszany przez ekscentryczną babcię o drewnianej nodze do morderczych treningów na rowerze. Chłopiec ma zostać w przyszłości mistrzem Tour de France.
Rzeczywiście, po kilku latach wychudzony, z mięśniami napiętymi jak postronki, staje w szranki słynnego wyścigu... Porwany z trasy przez tajemniczych gangsterów, zostaje wywieziony za ocean. Energiczna babcia w towarzystwie spasionego psa wyrusza w pogoń, by uratować wnuka. Tak oto wszyscy trafiają do dziwacznej metropolii, która zgodnie z intencjami twórców jest “barokową mieszanką Paryża, Montrealu i Nowego Jorku", skrzyżowaniem futurystycznych wizji z gotycko-baśniową wyobraźnią.
Belleville na pierwszy rzut okaz przypomina karykaturę Ameryki z komunistycznej agitki. Statua Wolności ma kształty niemiłosiernie opasłej niewiasty, ulice pełne są ludzi o monstrualnych kształtach osiągniętych dzięki hamburgerowej diecie, wszędzie panoszy się nędza i zepsucie. Ale to tylko pierwsze wrażenie. Trzy odrażające czarownice, które przygarną babcię w swoje obskurne progi, okażą się sympatycznymi emerytowanymi gwiazdami estrady i ochoczo wezmą udział w akcji poszukiwania Championa. W brzydocie “Belleville" jest bowiem coś zwodniczego. Szpetne postacie nie pozwalają się łatwo polubić. Zwłaszcza że Chomet, wielbiciel niemych komedii Bustera Keatona i Jacquesa Tatiego, nie zmusza swoich bohaterów do nadmiernej ekspresji. Uczucia stara się wyrażać obrazem, światłem, nastrojem.
A od strony wizualnej “Trio z Belleville" to prawdziwa uczta. Przy obecnym zaawansowaniu techniki nie wypada zachwycać się wykorzystanymi tu efektami. Wybujałe panoramy, brawurowe najazdy, trójwymiarowa głębia ostrości i setki dopracowanych szczegółów wypełniających każdy kadr - nie robiłyby przecież tak wielkiego wrażenia, gdyby nie bogactwo ożywionych na ekranie fantazji. Cudownie spatynowany obraz, malowany z niekłamaną czułością, pomimo groteskowej brzydoty wydaje się swojski, a nawet piękny. Pomieszanie różnych gatunkowych ingrediencji - musicalu, filmu gangsterskiego, satyrycznej komedii - nie zaburza identyfikacji, a nawet daje poczucie zakorzenienia w tym całkowicie sztucznym świecie.
“Trio z Belleville" jest także wspaniałą przygodą muzyczną. Benoît Charest dokonał brawurowej fuzji amerykańskiego jazzu, klasycznej francuskiej piosenki z nieodłączną harmonijką, gitarowego swingu w stylu Django Reinhardta i melodii wygrywanych po mistrzowsku na tak znajomych instrumentach jak rura od odkurzacza, druciane półki w lodówce czy szprychy od roweru. Piękna i poruszająca jest scena podróży przez ocean babci pedałującej na rowerze wodnym w cieniu wielkiego statku, gdzie uwięziony jest jej wnuk - nieprzebrane wody i miotane sztormem maleńkie ludzkie figurki, a do tego... “Kyrie Eleison" z Mszy C- minor Mozarta pod batutą Gardinera! I to wówczas, bez zbędnych słów (tu należy dodać, że “Trio..." jest filmem niemym) zaczynamy dostrzegać w paskudnej i zaborczej madame Souza wzruszającą staruszkę, skłonną do największych poświęceń.
Pięć lat pracy nad filmem z udziałem licznej międzynarodowej ekipy przyniosło owoce. A co najważniejsze, w filmie Chometa czuje się triumf artysty, który nie dał się przytłoczyć technicznemu instrumentarium. Czuje się także jego wielki respekt dla tradycji. I na tym właśnie, bo przecież nie na samym temacie opowieści, polega prawdziwa dorosłość “Tria z Belleville".
"TRIO Z BELLEVILLE" ("Les Triplettes des Belleville"). Scen. i reż.: Sylvain Chomet, muz.: Benoit Charest, mont.: Chantal Colibert Brunner, scenogr.: Evgeni Tomov. Prod. Francja/Belgia/Kanada 2003. Dystryb.: Gutek Film.