„Bagno” wie najlepiej

Polska wciąż rośnie, mimo że robi to nie w myśl recept rodem z Francji czy z książek Rymkiewicza. Robi to na własny sposób i we własnym tempie. Inne tempo zabiłoby to, co już udało się zrobić.

10.09.2012

Czyta się kilka minut

Chyba nieświadomie Cezary Michalski jest autorem niezwykłego paradoksu: „mnie ciekawi, dlaczego Donald Tusk zawsze musi wygrywać, posługując się liberalnym językiem, nawet gdy ten język służy osłanianiu doraźnych patologii i niedokonań państwa, którym Tusk zarządza od pięciu lat” („TP” nr 37/12). Ktoś, kto pamięta rzeczywistość sprzed dekady lub parunastu lat, musi się w tym momencie i zadumać, i szczerze uśmiać, choćby na wspomnienie ówczesnych środowisk liberalnych – zawsze przegranych, zawsze spychanych na margines, posługujących się pojęciami, zdawałoby się, wykluczającymi ze wspólnoty politycznej (i niepolitycznej) w Polsce, żeby wspomnieć nie tylko gdańskich liberałów, ale i prześwietną „Mumię Wolności”.


Co takiego się z nami stało, że Tusk wygrywa zawsze z Kaczyńskim, a liberalny język z językiem nieliberalnym? Cezary Michalski ma prostą odpowiedź: naród tak się naciął na zapowiedzi nowego państwa, silnej polityki przekuwającej naszą rzeczywistość, głoszonej w apogeum afery Rywina i wyborów 2005 r., że już drugi raz nie da się nabrać i wszystkie te deklaracje (i języki) traktuje równo: obojętnie. Zwycięża więc to, co nad Wisłą było zawsze zwycięskie niezależnie do okoliczności – tyrania status quo, dyktatura dnia codziennego, kamienny sen powszechny, który zawsze daje premię rządzącym. „Brak potencjału państwowotwórczego” – brzmi wyrok wydany na całą klasę polityczną.

Problem z takimi twierdzeniami sprowadza się do pytania: co jest skalą porównawczą? Inne kraje? Które w takim razie – USA, Niemcy z Japonią czy może Słowacja, Węgry i Czechy? Jeśli te ostatnie, to sen nam wyjątkowo służy, chyba że ktoś woli mieć węgierską wiarygodność finansową, czeską uczciwość publiczną czy słowacki brak populizmu. A może skalą są nasze wyobrażenia, kim powinniśmy być, wyprowadzone z historii i cierpienia (Kaczyński), z przynależności do Europy (modernizatorzy), bo tak się toczy historia i my musimy wsiąść do pociągu, w którym maszynistą jest Duch Dziejów (modernizatorzy – hegliści)? Więc to punkt odniesienia decyduje o diagnozie, chyba że uważamy, że istnieje jeden, niepodważalny i absolutnie obiektywny wzorzec polityczności, do którego powinniśmy dążyć dniem i nocą.

Ale w ostatnim przypadku takie podejście niebezpiecznie się zbliża do czegoś, co zostało określone jako „dyskurs kolonialny”. Polega on na tym, że to nie własna tożsamość, i nie rachuba własnych możliwości – równanie szans i zagrożeń decydują o postępowaniu, ale coś zewnętrznego i absolutnego powinno wyznaczać nasze aspiracje i marzenia. I z perspektywy tego zewnętrznego czegoś oceniamy krajową politykę.

To mi przypomina mojego krewnego, który w Paryżu był ze sześćdziesiąt razy w życiu, a w Warszawie może ze cztery, potomka jednego z tych rodów, które „bizunem” pańszczyzny w Polsce pilnowały, który wciąż nie mógł wyjść ze zdumienia, że u nas jest kiepsko w porównaniu z Francją, i że on (oni) właściwie nie rozumieją, dlaczego tak się dzieje.


Tymczasem Michalski zwrócił uwagę na coś niezwykle istotnego: przesunięcie świadomości, które dokonało się przez ostatnią dekadę, a może krócej – pięć-sześć lat. Mówiąc o przesunięciu świadomości, mam na myśli tę grupę, która jest podporą każdego status quo – jakichś paru milionów Polaków decydujących w każdorazowych wyborach, kto będzie rządził lub kto ma przestać rządzić. To „bagno”, zmieniające preferencje partyjne od prawie dwu dekad, jest przedmiotem zabiegów każdej partii – od ich głosowania zależy wygrana. Jeśli owa grupa od pięciu lat nie wypowiada poparcia PO i Tuskowi, znaczy to tyle, że lud, i to w tym najgłębszym, obywatelskim sensie, prowadzi swoją kalkulację, co mu się opłaca, a co nie. Z tej kalkulacji wynika, przynajmniej na razie, że Tusk.

Liberalna demokracja (mająca nad Wisłą swoją odmienność, rządzi się jednak podobnymi prawami, jak inne) jest raczej konserwatywna, niechętnie ulega nastrojom rewolucyjnym, ma świadomość ułomności własnych i innych, i dlatego nie oczekuje wcielania w państwo wartości absolutnych. Równocześnie jest przywiązana do wolności indywidualnej, państwa oczekuje w ograniczonym stopniu, a denerwuje się wtedy, gdy widzi, że państwo narusza ich poczucie bezpieczeństwa (i poprzez zbytnią aktywność, i przez wstydliwą pasywność).

Jednym słowem: tym ludziom zawdzięczamy regionalny sukces – polityczny i gospodarczy – jaki jest udziałem Polski w ostatnich latach. To tryumf liberalizmu w kraju, który w swojej historii zanotował ograniczoną liczbę tryumfów, szczególnie przez ostatnie 300 lat. Na razie więc obowiązuje zasada: nie trza psuć, póki dobrze. To nie zwycięstwo Tuska, ale zwycięstwo chłodnej kalkulacji „obywatelskiej”: premier upadnie nie wtedy, gdy zawiążą się kolejne spiski na rzecz jego odsunięcia, ale gdy te spiski będą miały za sobą realną emocję społeczną. Cała gra polityczna i medialna toczy się teraz właśnie wokół tej emocji: jeśli Polacy uwierzą, że ich byt jest naruszany przez umowny Amber Gold (jakieś parę–paręnaście tysięcy na piętnaście, bez względu na to, jakim językiem broni swoich racji).


Podobnie jest z Kaczyńskim, który zawarł coś w rodzaju zakładu z losem. Albo kontekst społeczny da mu siłę, albo jej mieć nie będzie. Więc czeka. Właściwie nic nie robi, jak „przywódca narodu” Dumanowski z powieści Wita Szostaka pod tym samym tytułem. A po drugiej stronie jego oponent robi to samo. Pojedynek Dumanowskich, z ludem jako sędzią. Tyle że w tym czasie Polska rośnie, a nie zwija się, mimo że robi to nie w myśl recept polityczności rodem z Francji czy książek Rymkiewicza, ale na własny sposób, we własnym tempie i – na razie – wbrew kryzysowi. Tu każdy miesiąc jest czystym zyskiem. Inne tempo zabiłoby to, co już udało się zrobić. Taka jest klasyczna przypadłość peryferiów: kiedy zmuszone są do modernizacji nie w swoim rytmie, popadają w gorączkę pogłębiającą peryferyjność (Wallerstein).

Skumulowana energia dnia codziennego, jeśli pozwoli się jej trwać, potrafi zmieniać kraj bardziej od najambitniejszych planów inżynierii politycznej. Pora to uszanować, a nie biadolić, że w 2005 r. nie doszło do koalicji PO i PiS i od tej pory jesteśmy oszukani. Polityczność bowiem, Panie Cezary, nie ma jednego oblicza, o czym liberałowie powinni wiedzieć. Nawet zmęczeni.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 38/2012