Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Fotorealizm pamięci – tak można by najkrócej opisać słynne obrazy Gerharda Richtera, biorąc pod uwagę nie tyle ich stronę techniczną, co wewnętrzny proces towarzyszący ich powstaniu. Jego płótna z lat 60. minionego wieku odtwarzały i równocześnie coś zmazywały, odsłaniały i zasłaniały, w równej mierze podrzucając tropy psychoanalitykom, co krytykom sztuki czy biografom.
Florian Henckel von Donnersmarck w filmie „Obrazy bez autora” musiał od klasycznej biografii odejść – nie miał zgody na wykorzystanie nazwiska malarza ani jego dzieł. Zarazem jednak pomieścił w scenariuszu wiele intymnych i bolesnych szczegółów z życia artysty, w dużej mierze przez niego samego reżyserowi opowiedzianych. Kiedy film został już ukończony, początkowe zaufanie Richtera gdzieś zniknęło. Nie chciał nawet zobaczyć gotowego dzieła, zarzucając twórcy, m.in. na podstawie doniesień prasowych, że za dużo w filmie „linków” do prywatnych wspomnień malarza. Że powstała w gruncie rzeczy kryptobiografia, a jednocześnie zastosowane przez von Donnersmarcka narracyjne sfumato zbyt swobodnie pozacierało granice między fikcją a faktem. Ów fascynujący skądinąd spór natury prawno-artystycznej przesłonił trochę to, co ostatecznie powstało, co konkurowało o statuetkę Oscara z naszą „Zimną wojną” i co wreszcie, z prawie dwuletnim opóźnieniem, dotarło na ekrany naszych kin.
Reżyser „Życia na podsłuchu” nakręcił film o stawaniu się artystą w czasie marnym. A ten czas jest dla prawdziwego artysty właściwie stanem permanentnym – czy rządzi hitleryzm, komunizm czy pieniądz, i niezależnie od tego, po której stronie muru się żyje. Inspirowany postacią Richtera filmowy Kurt Barnert na przestrzeni 30 lat niemieckiej historii przechodzi więc inicjację zwielokrotnioną. W 1937 r. jako zaledwie kilkulatek poznaje „zdegenerowaną” sztukę współczesną dzięki niezwykłej nastoletniej cioci; dostaje od niej drogowskaz, by „nigdy nie odwracał wzroku” i w jednym dźwięku potrafił usłyszeć cały wszechświat. Dopiero po latach to przesłanie dotrze do niego w pełni.
Wszystko, czego doświadcza: utrata najbliższej mu osoby w ramach hitlerowskiego planu sterylizacji i eutanazji, bombardowanie rodzinnego Drezna, samobójstwo ojca, szczęśliwy, acz pełen napięć związek z Ellie (Paula Beer), nie wspominając o walcu totalitarnych ideologii – cierpliwie oczekuje na swoją sublimację. Zupełnie jak ten filc i tłuszcz z wojennej historii profesora düsseldorfskiej ASP, wzorowanego na Josephie Beuysie. Trzeba jeszcze przedrzeć się przez gąszcz fałszywych proroctw i sezonowych mód, a czasem, nie tylko z powodów zarobkowych, zająć się po prostu szorowaniem szpitalnych schodów. I nie bać się konfrontacji z pustym podobraziem.
To film o poszukiwaniu autora, który ukrył się w swych dziełach. Tom Schilling, grający Barnerta/Richtera, ma w sobie chłopaczkowatą nieporadność kogoś, kto mocuje się z własnymi traumami, z cieniem autorytarnego teścia i z losem czasami bezlitośnie ironicznym, ale kto w końcu nie musi już rozpruwać płótna, ażeby przebić się na drugą stronę.
Prostolinijność bohatera przekłada się na sam film. Gdyby von Donnersmarck działał w sztukach plastycznych, nazwalibyśmy go pewnie akademikiem – w dobrym tego słowa znaczeniu. W przeciwieństwie do Kurta, który po ucieczce do Niemiec Zachodnich ze zdumieniem dowiaduje się, że „malarstwo jest martwe”, nowym zaś tworzywem stały się gwoździe, ziemniaki albo ludzkie ciało, aż sam wreszcie odnajdzie własny budulec, reżyser przez bite trzy godziny kładzie na ekran kolejne warstwy farby, tradycyjnie kadruje, oświetla, montuje i zdecydowanie woli coś odtwarzać, niż tworzyć.
Efekt okazuje się aż nadto czytelny. Jakże znajomo brzmi dziś starcie awangardy ze sztuką narodową hitlerowskich Niemczech czy z przaśnym socrealizmem. Rymuje się nie tylko z filmami w rodzaju „Powidoków” Andrzeja Wajdy, ale z każdą epoką, w której próbuje się odgórnie zadekretować sztukę. I nie chodzi tu o jakiś rewolucyjny bunt przeciwko władzy, ile o znaną nam skądinąd kwestię smaku. Von Donnersmarck chwilami bywa w tych zderzeniach starego z nowym (albo konformistycznego ze zbuntowanym) iście „socrealistyczny”. Podbija je na dodatek silnymi emocjami, a nawet nutką sensacji, w czym sekunduje mu ekspresyjno-repetycyjna muzyka Maksa Richtera – przypadkowa, acz zabawna zbieżność nazwisk z pierwowzorem głównego bohatera.
Czystość i niewinność Kurta wydaje się w filmie trochę podejrzana, lecz najwyraźniej nie o portret z krwi i kości tutaj chodzi, ale o zuniwersalizowany obraz twórcy, który pośród zgiełku rozmaitych klaksonów szuka swojego tonu. Freudyści dojrzeliby w tym także emancypację mężczyzny symbolicznie wykastrowanego przez ojca swej ukochanej – nazistowskiego lekarza zasłużonego w walce o czystość aryjskiej krwi (w tej roli Sebastian Koch).
I byłyby to tylko atrakcyjne didaskalia, gdyby nie ekstatyczny, wielopoziomowy finał. Na pierwszy rzut oka przywołuje on proces „przepisywania” klisz fotograficznych i klisz pamięci – tej indywidualnej i tej zbiorowej – na rozpoznawalne obrazy, nie odwzorowując jednak w skali jeden do jednego dzieł Richtera. Pokazuje narodziny i rozkwit pewnego etapu w jego sztuce, a następnie jej przeistoczenie.
To spotkanie fotografii i malarstwa niechcący nabiera w filmie dodatkowego sensu. Reżyser, który karmi się faktami, ale nie może ich nazwać po imieniu, przypomina trochę artystę, który pędzlem odwzorowuje zdjęcia, nakłada je na siebie, po czym skrzętnie rozmazuje na nich kontury. Różnica jest taka, że u Richtera był to artystyczny wybór, który pozostawiał sporą przestrzeń niedopowiedzeniu i w konsekwencji dawał silny artystyczny efekt. Dla von Donnersmarcka to pewnego rodzaju konieczność, choć przyznać trzeba, że realizuje ją solidnie i z sercem. ©
OBRAZY BEZ AUTORA (Werk ohne Autor) – reż. Florian Henckel von Donnersmarck. Prod. Niemcy 2018. Dystryb. Aurora Films.