Arcybiskup i maczety

Połączenie in vitro, banicji ks. Lemańskiego, antysemityzmu w polskim Kościele z jedną z największych zbrodni współczesności to pomysł absurdalny, uwłaczający pamięci pomordowanych, pozbawiony logiki.

15.07.2013

Czyta się kilka minut

Powroty do Rwandy. Elisabith Mucagu w 1994 r. uciekła do Kongo, teraz chce żyć i pracować w Rwandzie. Kigali, wrzesień 2003 r. / Fot. Adam Nadel / EAST NEWS
Powroty do Rwandy. Elisabith Mucagu w 1994 r. uciekła do Kongo, teraz chce żyć i pracować w Rwandzie. Kigali, wrzesień 2003 r. / Fot. Adam Nadel / EAST NEWS

Dwa tygodnie temu „Newsweek” wystawił zlecenie na arcybiskupa Hosera, który gnębi ks. Lemańskiego i jest przeciwnikiem zapłodnienia in vitro. Zlecenie zostało zrealizowane w artykule Aleksandry Pawlickiej, z którego wynika, że ks. Henryk Hoser nie ma prawa wypowiadać się na temat in vitro, gdyż ponosi częściową odpowiedzialność za ludobójstwo w Rwandzie w 1994 r.

Jako wsparcie dla tej tezy posłużył głos znanego reportera Wojciecha Tochmana, autora wydanej przed trzema laty książki „Dzisiaj narysujemy śmierć”, w której oskarża polskich pallotynów z parafii Gikondo w Kigali, że podczas ataku tłumu pijanych bandytów z maczetami na kościół i chroniących się w nim ludzi w kwietniu 1994 r., zamiast bronić ofiar, stali bezczynnie i jeszcze wynosili z kościoła monstrancję.

Dowodem winy arcybiskupa jest m.in. fakt, że choć zgodził się porozmawiać z Tochmanem, to – jak relacjonował później reporter – „pan Hoser odpowiadał sprytnie, tak, żebym nie mógł niczego zacytować. W slangu dziennikarskim nazywamy to bełkotem”.


ZAWÓD REPORTEREM


Na temat Rwandy Tochman wie, co mówi, bo – jak policzył jego przyjaciel Mariusz Szczygieł – był w tym kraju 337 razy. Ha, ha, ha, rozumiemy ten subtelny, acz cierpki dowcip, ale na wszelki wypadek wytłumaczę: chodzi o to, że niektórzy zawistni krytycy reportera nie mają stuprocentowej pewności, czy Wojciech Tochman jest najwyższym autorytetem w sprawach Rwandy, ludobójstwa z 1994 r. i roli, jaką odegrało w nim duchowieństwo, zwłaszcza katolickie, a szczególnie polskie. Niektórzy pytali, ile razy był w Rwandzie, a nawet sugerowali, że nie zna francuskiego, nie mówiąc o kinyarwanda, i zastanawiali się, jak weryfikował nie tylko prawdziwość, ale treść przetłumaczonych wypowiedzi. No bo jako reporter-moralista, który nie waha się wysuwać ostrych zarzutów wobec innych ludzi, z pewnością musiał je weryfikować, prawda? Na szczęście fakt, że był w Rwandzie 337 razy, wszystko wyjaśnia.

Teraz powinienem w zasadzie przejść do właściwego tematu tekstu, ale nie wiem, cholera, jak to zrobić. Nie wiem, jak połączyć in vitro, banicję ks. Lemańskiego, antysemityzm i pedofilię w polskim Kościele i jeszcze Wojciecha Tochmana z jedną z największych zbrodni współczesności, o której zdecydowana większość Polaków nie ma zielonego pojęcia. Sam pomysł zestawienia wydaje się absurdalny, uwłaczający pamięci pomordowanych, nie mówiąc o tym, że brak w nim logiki. Czyli w sam raz nadaje się na temat okładkowy dla jakiegoś poczytnego tygodnika. Bo przecież w polskiej debacie publicznej nie chodzi o to, żeby było logicznie i z sensem, tylko żeby dowalić temu, kto nie należy do naszego plemienia – „Tygodnik Powszechny” przekonał się zresztą o tym przed dwoma laty, inicjując dyskusję na temat książki Tochmana i obrywając po głowie od jego wyznawców.

Ludobójstwo Tutsi w Rwandzie jako maczeta na Hosera za in vitro i Lemańskiego? Nawet pasuje.


BROŃ OPLECIONA RÓŻAŃCEM


Nie czuję się powołany do wyjaśniania, co robił albo i nie robił w Rwandzie abp Hoser – jeśli zechce, to sam to uczyni – ale może by się tak naprawdę zastanowić nad postawą Kościoła katolickiego w Rwandzie podczas tych trzech miesięcy 1994 r., kiedy 800 tysięcy Tutsich zostało wymordowanych przez ludzi z plemienia Hutu? Może kogoś w Polsce to zainteresuje?

Na początek warto zauważyć, że zarówno mordowani, jak mordujący byli chrześcijanami, w większości katolikami (w Rwandzie 90 proc. mieszkańców to chrześcijanie, ponad 60 proc. – katolicy). Belgijski historyk Leon D. Saur tak opisywał rzeź: „niektórzy zabójcy nosili medaliki z Matką Boską, inni różańce na szyi, albo oplatali różańcami swoją broń. Kiedy jedna z zakonnic zapytała żołnierza, jak może zabijać z różańcem na szyi, odpowiedział, że Najświętsza Panienka pomaga mu wyszukiwać wrogów. Wielu członków interahamwe [milicji, której członkowie kierowali ludobójstwem – DR] zabijało swoje ofiary, trzymając krucyfiks w jednej ręce i maczetę w drugiej. Mordercy i ofiary modlili się do tego samego Boga. Zabójcy chodzili na msze odprawiane między masakrami”.

Wielu masakr dokonywano w kościołach (według danych rządowych 11 proc. ofiar zginęło w budynkach katolickich i protestanckich świątyń). Od 1959 r., kiedy z przerwami trwały pogromy Tutsich, ludzie nauczyli się uciekać do kościołów jako miejsc schronienia. Przez wiele lat taka taktyka działała, po 6 kwietnia 1994 r. przestała. Interahamwe wchodzili do kościołów i wyciągali z nich Tutsich na rzeź albo palili świątynie z ludźmi w środku. Albo – jak to miało miejsce w Nyange w prowincji Kibuye – zrównywali kościół z ziemią.

Tak to tam wyglądało: 6 kwietnia dwa tysiące mieszkańców Nyange i okolic uciekło do kościoła. Dwa dni później budynek został otoczony przez interahamwe. Tutsi wewnątrz byli atakowani maczetami, siekierami, zabójcy wrzucali do środka koktajle Mołotowa. Któregoś wieczora do kościoła wszedł miejscowy ksiądz Anastase Seromba, wyniósł z niego monstrancje i szaty liturgiczne. Wierni prosili go, by zostawił im chociaż Eucharystię, aby mogli odprawić ostatnią mszę, ale stwierdził, że budynek nie jest już kościołem. Ksiądz Seromba opuścił świątynię, następnie buldożer zniszczył ją, a członkowie interahamwe dobili tych, którzy przeżyli. Tak jest zapisane w aktach procesowych ks. Seromby, skazanego na karę dożywocia przez Międzynarodowy Trybunał Karny dla Rwandy w Aruszy.


A MY SIĘ TYLKO MODLIŁYŚMY


Teraz inny przypadek, o którym opowiedziała mi pewna polska pallotynka. Podczas ucieczki z misji w Ruhango w centrum Rwandy siostry zostały zatrzymane przez interahamwe na blokadzie niedaleko miasta Gisenyi na granicy z Zairem. Przewiezione do wsi, zostały otoczone przez tłum mieszkańców, wśród nich członków interahamwe. Tak mówi siostra M.: „Wśród nas było sześć Tutsi, niektóre kandydatki do zakonu, ale wszystkie dostały chusty i ubrania, wszystkie wyglądały jak zakonnice. Wzięłyśmy je w środek, żeby napastnicy nie wywlekli ich na zewnątrz, i tak stałyśmy. Siostry Hutu chroniły Tutsi, zresztą i jedne, i drugie miały być zabite, ale ci napastnicy strasznie obrażali te Hutuski – że zdrajczynie, jak mogą wroga bronić, itd. A my się wszystkie tylko modliłyśmy tak zbite w kupę.

Ci ludzie się zbierali wokół nas, aż w końcu ogromny tłum się zrobił, na koniec było ich już wtedy z pięćdziesięciu, mieli maczety, pistolety i kije nabijane gwoździami.

Skupiłyśmy się razem i modliłyśmy się na głos, żeby i oni słyszeli, na Koronce do Bożego Miłosierdzia, cały czas się modliłyśmy. Po jakimś czasie przychodzi jakiś wojskowy i pyta, czy są wśród nas jeszcze jakieś nie-Rwandyjki. Byłam ja i jedna kongolijska dziewczyna kandydatka. I on nam mówi, że możemy jechać do granicy. Dał nam jednego żołnierza i wypuścił nas. Ale my nie do granicy pojechaliśmy, tylko do Ruhengeri szukać pomocy dla tych sióstr, które zostały. Było oczywiste, że chcą je zabić.

Dojechaliśmy do sztabu w Ruhengeri i ten nasz wojskowy opowiedział dowódcy o tym, co się stało, a ten porozumiał się przez radio z księdzem Emmanuelem. Ksiądz Emmanuel pojechał na miejsce, wezwał tamtejszego dowódcę i powiedział, że on przejmuje te zakonnice. Potem siostry dokładnie opowiedziały, jak to było: przyjechał w mundurze, on w mundurze chodził, bo był kapelanem wojskowym w randze kapitana chyba. Kapelani nie noszą żadnych koloratek, tylko krzyżyki miał na pagonach. I on zabrał stamtąd te siostry, wywiózł je do Ruhengeri. Już był dla nich grób wykopany, już stały nad grobem, ale je wywiózł.

Ten ksiądz, który nas uratował, to był Emmanuel Rukundo”.

Ten sam Emmanuel Rukundo został skazany na 25 lat więzienia przez Trybunał w Aruszy za wydanie na śmierć grupy Tutsich ukrywających się w niższym seminarium duchownym w Gitaramie oraz za usiłowanie gwałtu. Po ludobójstwie, zapewne również dzięki pomocy pallotynek, którym wcześniej uratował życie, przedostał się do Burundi, potem wyjechał na studia do Rzymu, a następnie do 2001 r. pracował na parafii w Szwajcarii. Odnalazł go oficer szwajcarskiego wywiadu.


WIEM, ŻE NIE WIEM


Jak to możliwe, że ten sam człowiek, który ryzykował życie ratując siostry Tutsi, kilka tygodni później stał na blokadach ulicznych i wskazywał ludzi, którzy mieli być zabici? Nie wiem.

Jeśli rzeczywiście pallotynki, którym ks. Rukundo uratował życie, pomogły mu uciec za granicę, to czy zasługują na jednoznaczne potępienie? Nie wiem.

Czy wystarczająco wielu duchownych zaryzykowało życie, aby ratować swoich współbraci i parafian? Nie wiem. Pewnie jeśli byłoby wystarczająco wielu, wszyscy duchowni musieliby zginąć.

Takie pytania też można mnożyć. Można naprężać muskuły moralności i ku własnemu zadowoleniu wystawiać cenzurki innym za zachowania w czasie próby, której los nam oszczędził. Można krytykować zagranicznych księży za ucieczkę z Rwandy, zapominając przy tym, że uciekali wszyscy, którzy mogli, że tzw. wspólnota międzynarodowa nie zrobiła nic, aby ludobójstwo powstrzymać, że wojska ONZ zostały wycofane z Rwandy jeszcze przed rzeziami, a kontyngent, który został, bezczynnie patrzył na ludobójstwo, mimo że nawet ograniczona reakcja militarna mogła powstrzymać, a przynajmniej ograniczyć skalę mordów.

Krytycy Kościoła zarzucają papieżowi, że nie potępił jednoznacznie duchowieństwa. „Kościół (...) nie może ponosić odpowiedzialności za winę swoich członków, którzy łamią prawo ewangeliczne – mówił Jan Paweł II w maju 1996 r. – Wszyscy członkowie Kościoła, którzy złamali prawo, muszą mieć odwagę ponieść konsekwencje swoich czynów”.

To nie jest wezwanie do wyznania win przez Kościół jako instytucję, ale z ust papieża takie wezwanie paść nie mogło. Jan Paweł II nie mógł zapomnieć ofiary poniesionej przez duchownych, wielu przykładów niezwykłego heroizmu i poświęcenia. Ojciec Vjeko Ćurić, chorwacki franciszkanin, pozostał w Rwandzie podczas ludobójstwa, ratując życie setek ludzi. Zasłynął, tym że w czasie rzezi odmawiał wiernym udzielania sakramentów, uważając, że nie było to odpowiednie w tamtym czasie. Został zamordowany przez nieznanych sprawców w 1998 r.

Polskie pallotynki uratowały ponad setkę dzieci z różnych grup etnicznych z sierocińca w Masace pod Kibeho, wywożąc je do Francji. Siostra, która kierowała akcją, do dziś nie ma prawa wjazdu na teren Rwandy. Dziesiątki księży i zakonnic poświęciło życie, broniąc swoich parafian albo padając ofiarą rzezi jako Tutsi. Wielu księży zginęło z rąk Rwandyjskiego Frontu Patriotycznego (RPF), zdominowanej przez Tutsi armii, która od 1990 r. prowadziła operacje na północy Rwandy, a od 1993 r. kontrolowała jedną trzecią kraju. Ogółem zginęło 159 księży i ponad 150 sióstr zakonnych. To więcej niż jedna czwarta duchowieństwa, które wtedy żyło w Rwandzie. Oni również świadczą o postawie Kościoła w trakcie rwandyjskiego ludobójstwa.


CI, KTÓRZY NIE CHCĄ WIEDZIEĆ


Czy zatem Kościół był współodpowiedzialny za ludobójstwo, czy był jego ofiarą? Był i jednym, i drugim – to ludzie Kościoła mordowali, to ludzie Kościoła byli mordowani. Niewątpliwie do 1994 r. Kościół katolicki był częścią rwandyjskiego establishmentu, wspierał faworyzujący Hutu system państwowy stosowany przy zatrudnieniu i przyjmowaniu do szkół (urzędowo nazywało się to equlibre ethnique et regional). W niektórych seminariach liczba kleryków Tutsi nie przekraczała 4 procent, były też miejsca, gdzie Tutsi stanowili znacznie więcej księży. Wszędzie jednak kleryk musiał deklarować przynależność plemienną ojca. Przedstawiciele Kościoła asystowali przy zakładaniu w 1959 r. nacjonalistycznej partii hutuskiej Parmehutu, arcybiskup Kigali był członkiem Komitetu Centralnego rządzącej partii MRND i odprawiał msze z wizerunkiem prezydenta wpiętym w szaty liturgiczne. Kościół generalnie akceptował i wspierał interpretację historii Rwandy, według której Tutsi są zagrożeniem dla większości Hutu. Ta interpretacja z czasem miała przerodzić się w przekonanie rozpowszechniane już w latach 90., że Hutu muszą zabijać Tutsi po to, by sami nie być przez nich zabitymi.

Wśród duchowieństwa zdarzały się głosy sprzeciwu wobec tak silnej identyfikacji Kościoła z państwem. Np. w kwietniu 1990 r. pięciu rwandyjskich księży diecezjalnych określiło system kwotowy w zatrudnieniu i szkolnictwie jako „rasistowski” i nazwało go „aberracją” w Kościele. Księża podkreślali, że Kościół nie może być „wasalem władzy świeckiej”. Trzech z pięciu autorów listu zostało zamordowanych w trakcie ludobójstwa.

W trakcie rzezi Kościół hierarchiczny w Rwandzie nie wypowiadał się publicznie, wezwania papieża Jana Pawła II do zakończenia mordów (pierwsze miało miejsce już 10 kwietnia, 15 maja jako pierwszy przywódca na świecie papież określił wydarzenia w Rwandzie mianem „ludobójstwa”) albo pozostawały bez echa, albo wywoływały reakcje odmienne od zamierzonych. Np. w sierpniu 1994 r. 29 księży rwandyjskich napisało list do papieża, w którym stwierdzali: „Każdy wie, z wyjątkiem tych, którzy nie chcą wiedzieć i zrozumieć, że masakry, które miały miejsce w Rwandzie, są wynikiem prowokacji wobec narodu rwandyjskiego ze strony RPF (Rwandyjskiego Frontu Patriotycznego)”. Papież został zaliczony do kategorii „tych, którzy nie chcą wiedzieć i zrozumieć”. Do dziś wśród części duchowieństwa rwandyjskiego panuje przekonanie, że wersja o prowokacji ze strony RPF jest jedyną słuszną.


SPIRALA ODWETU


Od 1990 r. w Rwandzie trwała krwawa wojna domowa. RPF, zwłaszcza od roku 1993, dokonywał na północy kraju masowych egzekucji cywilów, palił domy i całe wsie. W okolicach Kigali powstawały ogromne obozy dla tysięcy uchodźców z północy. Ci ludzie cierpieli i nienawidzili Tutsi, zresztą to głównie oni dokonywali potem ludobójstwa w Kigali. Mścili się.

Dziś nikt o tym nie chce pamiętać, ale przed kwietniem 1994 r. to RPF uznawany był przez świat jako siła niszcząca Rwandę. Na północy kraju nie było ludobójstwa Tutsi, natomiast do dziś nie ma tam rodziny, która nie straciłaby kogoś z rąk RPF.

Od 6 kwietnia 1994 r. zmieniło się wszystko. W relacjach Zachodu w niepamięć poszły zbrodnie RPF, w niepamięć miały iść kolejne – dokonywane przez armię Tutsich. ONZ nie dopuściła do publikacji zamówionego przez siebie raportu amerykańskiego konsultanta Roberta Gersony’ego, który obliczał liczbę ofiar RPF na od 20 do 45 tys. zabitych w kwietniu, maju, czerwcu 1994 r. Gersony odkrył fakty, które pokazywały, że terror wobec Hutusów miał się stać jednym z podstawowych narzędzi polityki nowego rządu – jego raport do dziś nie ujrzał światła dziennego. Według danych ONZ w następnym roku po ludobójstwie z rąk RPF, który przejął władzę, zginęło około 60 tys. Hutu. W samej masakrze w Kibeho, gdzie dziś stoi sanktuarium Matki Boskiej, żołnierze zabili od kilku do 20 tys. ludzi. Strzelali do uchodźców zebranych w obozie pod miastem jak do kaczek, a tych, którym udało się wyrwać z oblężenia, dobijali na drodze do Butare. W następnym, 1996 r. zaczęła się wojna w Zairze, w której wojska Kagamego wymordowały setki tysięcy ludzi. Ile dokładnie – nie wiadomo, bo trupy dawno zgniły na plantacjach bananowców albo zostały spalone.

Do dziś odkrywane są ślady mordów odwetowych dokonywanych przez Tutsich i do dziś Hutu, którzy stracili rodziny, nie mają prawa czcić ich pamięci, a w wielu wypadkach nawet pochować swoich bliskich. Jednak dziś świat zachodni zaniepokojony wspieraniem przez Rwandę bandyckiej partyzantki we wschodnim Kongo zaczyna wracać do zbrodni dokonywanych wcześniej przez żołnierzy Paula Kagamego.

Czy relatywizują one odpowiedzialność winnych zbrodni od kwietnia do lipca 1994 r.? Z pewnością nie. Czy pokazują historię Rwandy w innym świetle niż to, które rzuca zdecydowana większość opracowań zachodnich na temat Rwandy? Owszem, tak. Być może również historia odwetu Tutsich po lipcu 1994 r. trochę wyjaśnia (choć żadną miarą nie usprawiedliwia) postawy niektórych duchownych.


JESTEŚMY JAK ZOMBIE


Po ludobójstwie dzięki wsparciu instytucji kościelnych wielu oskarżanych o udział w zbrodniach uciekło do Rzymu i znajdowało zatrudnienie w Europie. Do dziś są ścigani i niektórzy stają przed sądem. Ale pamiętajmy też, że to kościoły w Rwandzie są miejscem, gdzie dokonuje się dziś próba autentycznego pojednania ofiar i katów.

Kościół w Rwandzie czuje się przy tym osaczony i zagrożony. Rwanda jest dziś autorytarnym krajem zarządzanym przez „oświeconego”, ale jednak dyktatora Paula Kagamego.

Każda forma sprzeciwu wobec władzy, również wobec interpretacji historii zgodnej z linią rządu, spotyka się z represjami. Znane są przypadki księży osadzanych w więzieniu za „niesłuszne” kazania. Duchowni, z którymi rozmawiałem, są przekonani, że hierarchia kościelna kraju jest inwigilowana przez niezwykle sprawną rwandyjską służbę bezpieczeństwa, z którą współpracuje część biskupów. Kościół w Rwandzie nie ma charyzmatycznych przywódców, którzy w takiej sytuacji byliby gotowi otwierać debatę na temat własnych win sprzed lat. Zamiast tego próbuje metody stosowanej od wieków w Kościele katolickim – liczy na to, że przetrwa zbliżając się do władzy, spełniając jej oczekiwania.

Jeden z księży w Kigali mówił mi: – Nikt nie zna dnia ani godziny. Każdy może zostać zadenuncjowany, każdy może trafić do więzienia. Bez wyroku, na lata. To jest uśpiony naród – jesteśmy jak zombie albo jak żywe trupy. Śpimy tak od roku ludobójstwa i tylko udajemy, że żyjemy.


***


Ludobójstwo Tutsich z 1994 r. było wyjątkowe w swojej skali i sposobie organizacji – nie należy go porównywać do zbrodni wojennych dokonywanych przez wojska RPF od 1990 do 2003 r. Równie niedopuszczalne jest zapominanie w imię jednych ofiar o innych zabitych. Ale najbardziej kuriozalne i oburzające jest wykorzystywanie tak tragicznego wydarzenia do załatwiania politycznych czy personalnych spraw w Polsce. Samozwańczy moraliści, grając na ignorancji ludzi, wprowadzają ich w sferę spójnej (choć nieprawdziwej), satysfakcjonującej etycznie (choć pełnej hipokryzji) narracji o dobrych Tutsich, złych Hutu i współwinnych rzezi katolickich duchownych z Polski. Skomplikowana, tragiczna historia narodu staje się mięsem dla medialnej watahy.

A przecież Polacy powinni wiedzieć, że ludobójstwo nie jest narzędziem do załatwiania własnych interesów. Igranie z ludobójstwem jest przejawem bezduszności, skrajnego braku wrażliwości i wyobraźni. Wiem, że to naiwne oczekiwanie, ale ludzie, którzy dopuszczają się tego typu zachowań, powinni się wstydzić. 


DARIUSZ ROSIAK (ur. 1962) jest dziennikarzem i reportażystą. Pracował m.in. w Sekcji Polskiej BBC i „Rzeczpospolitej”; w radiowej „Trójce” prowadzi magazyn „Raport o stanie świata”. W 2010 r. wydał „Oddech Afryki” – zbiór reportaży z podróży do kilkunastu krajów tego kontynentu, ostatnio opublikował „Człowieka o twardym karku. Historię księdza Romualda Jakuba Wekslera-Waszkinela”. Stale współpracuje z „TP”.


Rwanda – Kościół – trauma: debatę wokół książki Wojciecha Tochmana można przeczytać na stronie powszech.net/rwanda

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dariusz Rosiak (ur. 1962) jest dziennikarzem, twórcą i prowadzącym „Raport o stanie świata” – najpopularniejszy polski podkast o wydarzeniach zagranicznych (do stycznia 2020 r. audycja radiowej „Trójki”). Autor książek – reportaży i biografii (m.in. „Bauman… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 29/2013