Architekci ruin

W książce "Terra nullius" Sven Lindqvist przemierza Australię szlakiem, który wyznaczyli europejscy kolonizatorzy. Odwiedzane przezeń miejsca to kolejne przystanki imperialistycznej ekspansji, którą Zachód prowadzi nieprzerwanie od kilku wieków.

14.09.2010

Czyta się kilka minut

Johannesburg, RPA, lata 90. / Fot. Gideon Mendel, Corbis /
Johannesburg, RPA, lata 90. / Fot. Gideon Mendel, Corbis /

Ziemia niczyja

W "Pieśniach stworzenia" Bruce Chatwin opowiada o Arkadym Volchoku, znawcy kultury aborygeńskiej i jej żarliwym obrońcy. Volchok był potomkiem rosyjskich imigrantów, którzy po wojnie przybyli do Australii, by zacząć nowe życie z dala od europejskiej pożogi. Marzyli o miejscu dziewiczym, oderwanym od historii, która w tak dotkliwy sposób naznaczyła losy ich rodzin. W 1945 roku trafili do Austrii, następnie do Niemiec, gdzie wojska alianckie utrzymywały obozy dla uchodźców. Wołczokowie (pisownię nazwiska zmienili w Australii) obawiali się przymusowego powrotu do Rosji, gdzie czekała ich albo śmierć, albo w najlepszym wypadku zsyłka. Taki los spotkał wielu więźniów wojennych i uchodźców, których odsyłano na Wschód jako rzekomych szpiegów lub przestępców. Ojcu Arkadego udało się przekonać żołnierzy brytyjskiego wywiadu, że nie ma na swym koncie żadnych wojennych zbrodni. Otrzymał pozwolenie na wyjazd. Początkowo myślał o USA lub Kanadzie, ale nie udało mu się załatwić papierów emigracyjnych. Po roku bezowocnych starań wpadł mu w ręce prospekt skierowany do uchodźców, w którym rząd australijski obiecywał pracę i mieszkanie wszystkim potencjalnym imigrantom.

Oficjalna propaganda przedstawiała Australię jako kraj nieograniczonych możliwości dla przedsiębiorczych ludzi. Przyjezdni mogli zająć leżącą odłogiem ziemię, by dzięki wiedzy i umiejętnościom odmienić swój los i poszerzyć granice cywilizowanego świata. Wśród wyjeżdżających panowało przekonanie, że wyruszają na podbój niemal dziewiczego lądu, który trzeba dopiero urządzić. Wchodząc na pokład statku płynącego do Melbourne lub Adelajdy, mieli poczucie, że liczniki zostały wyzerowane i zaczęło się nowe odliczanie. Ruiny starej Europy - błoto, głód, skonfliktowane narody - zostawiali za sobą, mając nadzieję (a ślepy entuzjazm zmieniał tę nadzieję w pewność), że już nigdy nie doświadczą podobnej rozpaczy. Nie wiedzieli, iż wybrana przez nich ziemia obiecana przez blisko sto lat stanowiła poligon doświadczalny, gdzie na autochtonach testowano działanie rozmaitych narzędzi przemocy. Wydawało im się, że płyną w stronę innego świata, tymczasem zmierzali ku źródłom zła, od którego chcieli uciec.

Innego rodzaju entuzjazm towarzyszył pierwszym białym osadnikom, którzy przybyli do Australii w XVIII wieku. Oni także byli przekonani - a w przekonaniu tym utwierdzała ich idea kolonializmu - że podróżują do dziewiczego raju, który można bezkarnie zająć i urządzić według własnego pomysłu. Różnica polegała na tym, że celem kolonizatorów był podbój w sensie ścisłym. Nie chodziło o ucieczkę ze starego świata, lecz o zwiększenie jego stanu posiadania poprzez aneksję kolejnych terytoriów - najlepiej bez ich dotychczasowych mieszkańców. Nawet jeśli przybysze z Europy liczyli się z tym, że spotkają na miejscu tubylców, nie brali ich pod uwagę w swych politycznych kalkulacjach. Jedynym punktem odniesienia były inne kraje europejskie, które należało ubiec, by skuteczną ekspansją potwierdzić imperialną potęgę.

W książce "Terra nullius" Sven Lindqvist przywołuje koncept XIX-wiecznych prawników brytyjskich, których zadaniem było przyspieszenie i ułatwienie działań kolonizatorskich. Odwołali się w tym celu do starej formuły "ziemi niczyjej". W czasach starożytnych nazywano w ten sposób obszary leżące poza granicami cesarstwa rzymskiego. Później określano tak terytoria, które nie należały jeszcze do żadnego z europejskich władców. Kluczowe jest tutaj słowo "jeszcze". Zgodnie z międzynarodowym prawem ziemie niczyje przypadały w udziale państwu, które jako pierwsze wzięło je w posiadanie. Geograficzna rozgrywka toczyła się zatem między europejskimi mocarstwami. Z ich punktu widzenia mieszkańcom podbijanych krain nie przysługiwały żadne prawa własności. Fakt, że żyli w danym miejscu od tysięcy lat, miał znaczenie tylko o tyle, o ile stwarzał dodatkowe trudności logistyczne. Ziemia miała być niczyja w sensie literalnym, czyli tych, którzy ją wcześniej zaludniali, należało wyciąć w pień.

Ścieżki śpiewu

Rzecz jasna Wołczokowie nic o tym nie wiedzieli. Ich cel był prosty. Jak pisze Chatwin: "Chcieli (...) pojechać do słonecznego kraju, gdzie nie brakowało jedzenia". Na pierwszy rzut oka ich elementarne marzenia nie miały nic wspólnego ze społecznymi projektami, których ideologiczne podwaliny stworzono kilka wieków wcześniej. Niemniej jednak stali się beneficjentami systemu, który powstał na gruzach pierwotnego świata Aborygenów, a w pewnym stopniu przyczynili się do zniszczenia jego pozostałości.

Ojciec Arkadego dostał pracę na kolei jako konserwator linii transkontynentalnej na nizinie Nullarbor. Jego zadanie polegało na wymianie podkładów i naprawie zniszczonych urządzeń nawigacyjnych. Niby nic groźnego. A jednak Arkady opowiadał o pracy ojca z dziwną irytacją. Linie kolejowe stanowiły dla Aborygenów symbol bezmyślnej intruzji białych. Szlaki komunikacyjne wytyczano tam, gdzie znajdowały się najdogodniejsze do tego warunki. Nikt nie pytał tubylców o zgodę, nikt nie dbał o ich święte miejsca, które ulegały stopniowej dewastacji, nikt nie interesował się aborygeńskimi ścieżkami śpiewu.

Całe terytorium Australii pokrywa labirynt niewidzialnych dróg. Biali nazywają go Szlakiem Snu, a Aborygeni Drogą Prawa lub Śladami Przodków. Tę plątaninę tropów odtwarza osobliwa mapa, która istnieje w postaci pieśni. Każde plemię posiada własną pieśń, w której umieszcza nazwy miejsc, drzew, skał etc. Zgodnie z legendą teksty powstały w Epoce Snu, w której przodkowie Aborygenów przemierzali cały kraj, nadając nazwy wszystkiemu, co napotkali na swej drodze. Nazywanie było równoznaczne z powołaniem danej rzeczy do istnienia. Pieśń posiadała moc stworzycielską. To dzięki niej elementy rzeczywistości - zawieszone między istnieniem a nieistnieniem - ostatecznie przechodziły na stronę bytu.

Pieśni pełniły również bardzo praktyczną funkcję - za ich pomocą Aborygeni bezbłędnie orientowali się w przestrzeni, wiedzieli, gdzie kończy się ich terytorium, a gdzie zaczyna obszar innego plemienia. Docierając do granicy, rozpalali ognisko i czekali na prawowitych właścicieli danego terenu, by spożyć z nimi rytualny posiłek i otrzymać pozwolenie na dalszą wędrówkę. Sednem aborygeńskich wierzeń i filozofii była idea ziemi jako źródła wszystkiego, co istnieje. "Jeśli rani się ziemię, to rani się siebie - tłumaczył Chatwinowi Arkady. - A jeśli inni ją ranią, to ranią także ciebie. Ziemię należy pozostawić nietkniętą, tak jak było to w Epoce Snu, kiedy Przodkowie wyśpiewali istnienie świata".

Spotkanie białych kolonizatorów z Aborygenami nie było zderzeniem odmiennych ras, z których jedna atakowała, druga zaś - z powodu swego zacofania społecznego i kulturalnego - nie potrafiła się przed inwazją obronić. Zderzyły się ze sobą całkowicie przeciwstawne światopoglądy, którym odpowiadały dwie różne koncepcje prawa. Wbrew przekonaniu pierwszych osadników Aborygeni posiadali własne prawo ziemi, znacznie starsze i doskonalsze niż europejskie trybunały. Architekci kolonizacji nie mogli wiedzieć, że pojęcie "ziemi niczyjej" uderza w fundamenty aborygeńskiej kultury, co w żadnym wypadku ich nie usprawiedliwia. Przez sto lat kolejni osadnicy eksterminowali tubylców i profanowali ich święte miejsca. Ale pierwszą i w pewnym sensie najpotworniejszą zbrodnią była rana zadana ich ziemi... Rana, którą nieświadomie pogłębiał ojciec Arkadego.

Według Svena Lindqvista niemal wszyscy przybysze z Europy - niezależnie od pochodzenia, statusu i wykształcenia - cierpią na szczególny rodzaj ślepoty, który dotyczy rdzennej ludności Australii. Nie chodzi o to, że każdy biały turysta czy imigrant potajemnie fantazjuje o brutalnej eksterminacji tubylców, usprawiedliwiając swoje perwersyjne popędy teorią o koniecznym przyspieszeniu cywilizacyjnym (jedno z najpowszechniejszych usprawiedliwień XIX-wiecznego kolonializmu). Rzecz w tym, że idea "ziemi niczyjej" jest wciąż obecna w naszym myśleniu. Wiemy już, że na terytorium Australii od tysięcy lat żyją Aborygeni. Wiemy, że od XIX wieku doświadczali ze strony białych najrozmaitszych okropieństw. A jednak nadal nie potrafimy zatrzymać się na skraju ich świata, by otrzymać pozwolenie na dalszą podróż. Nie chodzi jedynie o uznanie prawa własności do terytorium. Zgodnie z aborygeńską filozofią szacunek dla granicy to szacunek dla istnienia, które zrodziła ziemia. Granice są niewidoczne, a przez to zawsze otwarte, co nie oznacza, że można je brutalnie naruszać. Biali - o ile w ogóle zastanawiali się nad znaczeniem tej koncepcji - dostrzegali w niej jedynie niezrozumiały paradoks. Wydaje się, że wciąż nie potrafimy przeniknąć jej sensu.

Lindqvist podaje przykład Uluru, świętej góry tubylców, która znajduje się na południowy zachód od Alice Springs. Kolonizatorzy zajęli ten teren dawno temu i przez dziesiątki lat uniemożliwiali plemieniu Anange dostęp do miejsca kultu. Skała została "zwrócona" dopiero w 1985 roku, ale pod warunkiem, że Aborygeni oddadzą Uluru w dzierżawę i zgodzą się na utworzenie tam parku narodowego. "Wielkie tablice przypominają - pisze Lindqvist - że Uluru jest świętym miejscem pierwotnych mieszkańców, i apelują do zwiedzających, aby nie wspinali się na skałę. Lecz ludzie, którym nie postałoby w głowie, aby w ciężkich butach wejść na główny ołtarz w Bazylice św. Piotra lub wspiąć się na święty kamień w Mekce - ci sami ludzie uważają, że wejść na Uluru i postawić bucior na karku byka jak na upolowanej zdobyczy to najnormalniejsza rzecz na świecie".

Metodyka przemocy

Wspomniałem już, że plan (zrazu chaotyczny, z czasem coraz bardziej metodyczny) wyniszczenia Aborygenów był ściśle związany z doktryną "ziemi niczyjej". Oczyszczając terytorium z jego pierwotnych mieszkańców, biali osadnicy dbali o to, by rzeczywistość w pełni odpowiadała zachodniemu prawu - ziemia zwana niczyją miała być niezamieszkana. Większość białych była przekonana, że eksterminowani należą do rasy niższej, która tak czy inaczej skazana jest na zagładę. Zgodnie z naukowymi i filozoficznymi koncepcjami rozwoju cywilizacyjnego ludy pierwotne stanowiły niewygodną przeszkodę, którą należało czym prędzej usunąć. W 1859 roku ukazała się rozprawa Darwina "O pochodzeniu gatunków", w której autor przedstawiał eliminację prymitywnej ludności jako nieuchronną. "Wydaje się niemal pewne - pisał - że kiedyś w przyszłości, zresztą niedalekiej, bo mierzonej stuleciami, cywilizowane rasy ludzkie wytępią rasy dzikie, by zająć ich miejsce na świecie". Skoro inne gatunki zwierząt walczą ze sobą o dominację, to znaczy, że rasy ludzkie - różniące się między sobą kulturowym i społecznym zaawansowaniem - także muszą rywalizować o pierwszeństwo w cywilizacyjnym wyścigu.

Lindqvist podkreśla, że nie można tego zjawiska rozpatrywać w oderwaniu od światopoglądu epoki. Karol Darwin na własne oczy widział efekty imperialnej polityki zachodnich państw. Uważał, że tępienie tubylców jest przejawem okrucieństwa, ale moralna ocena sytuacji nie miała wpływu na jego poglądy naukowe. Był przekonany, że te ostatnie są właściwe. Problem w tym, że ewolucyjna teoria Darwina (jak wiele innych koncepcji biologicznych, antropologicznych i filozoficznych) służyła kolonizatorom i ich mocodawcom jako usprawiedliwienie eksterminacji. Interes polityczny - poszerzenie granic państwowych - znalazł scjentystyczne uzasadnienie. "Tępienie rdzennej ludności - powiada Lindqvist - nie wydawało się już zbrodnią, lecz naturalnym biegiem rzeczy i warunkiem dokonującego się postępu".

Napisałem, że emigrując do Australii, Wołczokowie wyruszyli w stronę źródeł zła, od którego pragnęli uciec. Akcje eksterminacyjne wobec ludności aborygeńskiej były prowadzone konsekwentnie od chwili, w której pierwsi osadnicy przybyli do brzegów tego kraju. Nie chodziło w żadnym razie o pojedyncze wypadki masakrowania tubylców, lecz o metodyczną akcję, którą nadzorowały siły porządkowe, i o której doskonale wiedzieli politycy oraz naukowcy. W 1927 roku ukazała się rozprawa kapitana George’a H.L.F. Pitta Riversa, brytyjskiego psychologa i antropologa społecznego, w której przedstawiona została kwintesencja ewolucyjnego sposobu myślenia o ludności tubylczej. Rivers pisał o "problemie Aborygenów", sugerując, że jednym z najprostszych i najdoskonalszych sposobów jego rozwiązania jest eksterminacja prowadzona z pomocą "dobrodziejstw cywilizacji". Pomysłowy Rivers łączył pasję naukową z działalnością polityczną - jako weteran I wojny światowej piastował funkcję prywatnego sekretarza lorda Henry’ego Williama Forstera, siódmego gubernatora generalnego Australii. Nauka i polityka doskonale się uzupełniały w dziele zniszczenia.

Przekonanie o niższości tubylców nie przeszkadzało białym w systematycznych gwałtach na aborygeńskich kobietach. Początkowo władze kolonialne nie zwracały na ten proceder uwagi, dochodząc do wniosku, że jest to jedna z metod podporządkowywania sobie autochtonów. Dopiero na przełomie XIX i XX wieku rzecz zaczęła być szeroko dyskutowana. Okazało się, że rodzi się coraz więcej dzieci półkrwi, które - porzucone przez białych ojców - żyją w wioskach Aborygenów. Zarządcy doszli do wniosku, że należy położyć temu kres. Oczywiście nikomu nie przyszło do głowy, żeby ukarać mężczyzn, którzy dopuszczali się gwałtów, albo przynajmniej zobowiązać ich do opieki nad dziećmi. Na mocy decyzji władz kolonialnych potomstwo półkrwi miało zostać odebrane czarnym matkom i umieszczone w ochronkach, których sieć założono w całym kraju. Antropologiczne uzasadnienie tego postanowienia było tyleż absurdalne, co przerażające. Dzieci białego mężczyzny i czarnej kobiety stoją na drabinie bytów wyżej niż Aborygeni, co oznacza, że mają większe szanse na społeczną asymilację. Należy zatem odebrać je matkom bez względu na konsekwencje emocjonalne i psychiczne. Według kolonizatorów Aborygenki szybko zapominają o swym potomstwie, a umieszczone w ochronce dzieci łatwo wykorzenić, prezentując im prymitywną kulturę czarnych rodziców jako mieszankę przesądów i kłamstw.

Władze sprawujące kontrolę nad koloniami rozwiązywały w ten sposób kilka problemów za jednym zamachem. Ale najważniejsze było to, że po raz kolejny udało się znaleźć usprawiedliwienie dla zbrodni. Zabijanie czarnych miało sens tylko wtedy, gdy przeprowadzano je na masową skalę, co wymagało skrupulatnie przygotowanych akcji eksterminacyjnych. W pewnym momencie zarządcy doszli do wniosku, że można załatwić sprawę - jak powiada Lindqvist - metodą hodowlaną. Gwałcąc Aborygenki, a następnie odbierając im jasnoskóre dzieci, kolonizatorzy zwiększali populację białych i jednocześnie uszczuplali starzejącą się populację czarnych, skazując ją na wymarcie.

W praktyce polegało to na tym, że kolonialna policja mogła w dowolnej chwili porywać dzieci z aborygeńskich wiosek. Po krótkim pobycie w ochronce dziewczynki trafiały zazwyczaj na farmy, gdzie były gwałcone przez osadników. Im także odbierano dzieci w celu jeszcze skuteczniejszej destylacji rasowej. Taki los spotkał co najmniej cztery pokolenia australijskich dzieci. Porwania zakończyły się w latach 70. XX wieku. Dopiero w 1995 roku powołano komisję, która zaczęła badać skalę tej zbrodni. Rząd australijski przeprosił Aborygenów za wyrządzone im krzywdy w 2008 roku.

Lawa-djari-dja-lgu

Wśród osadników znajdowali się ludzie, którzy podejmowali próby zahamowania kolonizatorskiej machiny. Jedni walczyli na rzecz przywrócenia Aborygenom prawa do ziemi, inni zajmowali się porwanymi dziećmi i wykorzystywanymi kobietami, byli też tacy, których interesowała przede wszystkim fascynująca kultura rdzennych mieszkańców. Do tych ostatnich należał spotkany przez Bruce’a Chatwina Arkady Volchok.

Jego ulubioną książką był tom pieśni plemienia Arandów zebrany przez Theo Strehlowa. Theo był dzieckiem misjonarza i dorastał w aborygeńskim Hermannsburgu. Rodzice dokładali wszelkich starań, by nieuchronny kontakt syna z tubylcami nie wpłynął na jego wychowanie (miała temu służyć narzucona przez rodzinę surowa luterańska konduita). Po śmierci ojca rodzina przeprowadziła się do Adelajdy, gdzie Theo zdobył solidne wykształcenie. Jeszcze jako student został wysłany na pustynię, by prowadzić badania językoznawcze wśród Aborygenów. Był jedną z niewielu osób w Australii, które znały mowę rdzennej ludności.

Interesowały go przede wszystkim ścieżki śpiewu i opowieści, którym przysłuchiwał się od najmłodszych lat. Przemierzał szlaki tubylców, poznawał ich święte miejsca i związane z nimi historie. Bardzo szybko uświadomił sobie, że ma do czynienia z niezwykłym bogactwem językowym i literackim, które w każdej chwili mogło zniknąć z powierzchni ziemi wraz z ostatnimi przedstawicielami plemienia. Pieśni powoływały do istnienia widzialny świat, ale prędzej czy później każda pieśń - podobnie jak skały, rośliny, zwierzęta i ludzie - musiała powrócić do ziemi. Strehlow postanowił je ocalić. Zebrane fragmenty tekstów połączył w jeden poemat, który składał się z przeszło czterech tysięcy strof. Książka ukazała się drukiem w 1971 roku i przeszła bez echa. Dla Arkadego - żarliwego miłośnika aborygeńskich pieśni - była to wymarzona lektura.

Sven Lindqvist ma do Strehlowa bardziej krytyczny stosunek. Zarzuca mu przede wszystkim braki metodologiczne, których rezultatem jest niekonsekwentne podejście do wersji źródłowych. Theo skracał i przerabiał zasłyszane pieśni, żeby osiągnąć lepszy efekt literacki. Poza tym za wszelką cenę próbował przerzucić pomost między twórczością tubylców a literaturą zachodnią, wskazując liczne podobieństwa między nimi.

Podejrzliwość Lindqvista względem projektu Strehlowa wynika z przekonania, że pieśni stworzenia powinny pozostać tam, gdzie ich miejsce, czyli w pamięci tych, którzy je ułożyli. W pewnym miejscu pisze tak oto: "Podobnie bowiem jak aktor zapamiętuje rolę, wiążąc słowa tekstu z określonymi ruchami i pozycjami na scenie, tak jednym z zadań rytuału jest pełnienie roli banku pamięci dla pieśni i mitów danej społeczności. Rytuał to żywa biblioteka narodowa, w której poemat jest nierozerwalnie połączony z ruchem. W oderwaniu od rytuału poemat umiera". Dzieło Strehlowa jest zaledwie śladem dawnego rytuału, alegorią obumarłej mowy, która niczego już nie powołuje do życia, albowiem wychodzi z niewłaściwych ust.

To prawda, że najstarsi członkowie ludu Aranda obawiali się, że w przyszłości ich ścieżki śpiewu zostaną zapomniane. Ale nie chcieli utrwalać swych tekstów w "banku pamięci" innej kultury. Przeciwnie, oddawanie pieśni innym plemionom (czarnym czy białym) było ostatecznością, dowodem słabości i kapitulacji. Jeśli Aranda czegoś pragnęli, to powrotu do świata, w którym życie i pieśń były równotrwałe, do czasów, w których nie istniała obawa o los pieśni, albowiem nikt nie zagrażał życiu tych, którzy za ich pomocą powoływali do istnienia otaczające ich miejsca i rzeczy.

Autor "Terra nullius" przywołuje pracę Nancy D. Munn, australijskiej antropolożki, która zajmowała się opowieściami ludu Warlpiri. Aborygeni mają w zwyczaju uzupełniać swe historie rysunkami wykonywanymi na piasku. Munn zaobserwowała, że istnieją zasadnicze różnice w tej narracyjnej ikonografii - inaczej posługują się obrazem mężczyźni, inaczej kobiety. Te ostatnie włączają w proces opowiadania gesty, które Munn nazwała "ciągłą stenografią" - na piasku pojawia się skrócony zapis fabuły, który nie służy jej utrwaleniu, lecz wzmocnieniu narracyjnego efektu. Gdy historia dobiega końca, kobieta kreśli na piasku krąg i odsyła do niego wszystkie postaci, które pojawiły się w jej opowieści, przywraca je ziemi. Wypowiada przy tym frazę: "lawa-djari-dja-lgu", która oznacza - "i nic z tego nie wyszło".

Nieodrobiona lekcja

"Terra nullius" jest rozbudowanym przypisem do wcześniejszej książki Lindqvista pt. "Wytępić całe to bydło", w której szwedzki historyk opisywał procesy kolonizacyjne w Afryce. Tam podążał śladami bohaterów Conradowskiego "Jądra ciemności", by ułożyć mapę imperialnej przemocy oraz jeszcze raz przeanalizować jej naturę i strukturę. W "Terra nullius" przemierza Australię szlakami białych osadników, pod którymi kryją się zadeptane ścieżki śpiewu.

Obydwie książki spotkały się z krytyką. Zarzucano autorowi, że zbyt jednostronnie przedstawia działania kolonizatorów, wystawiając im jedynie rachunek krzywd, a pomijając milczeniem zasługi w krzewieniu cywilizacji. Oskarżano go o obsesyjne zajmowanie się przykładami zła, rozgrzebywanie starych ran, które już dawno się zabliźniły. Jeden z krytyków pytał, jak to możliwe, że ktoś, kto od pierwszej strony swej książki deklaruje zainteresowanie pierwotną kulturą Australii, nie opisuje ani jednego spotkania z prawdziwymi Aborygenami?

Lindqvist odpowiadał, że powracanie do zbrodni przeszłości jest naszym obowiązkiem, ponieważ kolejne pokolenia ludzi Zachodu unikają rozprawy z wiedzą, w którą wyposażyła nas historia. Jednak samo poznawanie historii nie wystarczy. "Oświecone społeczeństwa - czytamy w "Wytępić całe to bydło" - (...) niezależnie od epoki posiadły wiedzę na temat popełnianych dawniej i popełnianych obecnie potworności w imię Postępu, Cywilizacji, Socjalizmu, Demokracji i Rynku". Nie przeszkodziło im to w powtarzaniu tego samego scenariusza zagłady. Bardzo często wydaje nam się, że odrobiliśmy lekcję ciemności, którą zadała nam przeszłość. A jednak wciąż podążamy szlakiem zbrodni, znajdując dla naszych niszczycielskich działań nowe - atrakcyjne i przekonujące - usprawiedliwienia. Jeśli mylili się XIX-wieczni kolonizatorzy, legitymizując podboje naukowymi teoriami o ewolucji i cywilizacyjnym postępie, to i my możemy się mylić, gdy wszczynamy kolejną wojnę w obronie wartości, które tylko dla nas są naturalne i oczywiste.

Według Lindqvista zbrodnie są nieodłącznym elementem projektu cywilizacyjnego, który z tego właśnie powodu zasługuje na krytykę. W swych pracach historyczno-reporterskich nie tylko demaskuje błędy zachodnich kolonialistów, lecz prezentuje także bogactwo rdzennych kultur, przekonując, że założenie o nierównościach cywilizacyjnych było fałszywym argumentem na rzecz podboju.

Autor "Terra nullius" nie opisuje spotkania z prawdziwymi Aborygenami, by pokazać, że on także posiada tę szczególną deformację, on także cierpi na ślepotę, która czyni rdzennych mieszkańców Australii niewidzialnymi (jak w tytule świetnej książki Mateusza Marczewskiego). Krytykuje kolonizatorów, architektów ruin, którzy zniszczyli pierwotny świat Australii, ale ma świadomość, że jest jednym z nich. Nawet jeśli wie więcej niż inni na temat tragedii Aborygenów, nawet jeśli swą książką chce powstrzymać proces anihilacji ich kultury, przemawia jako przedstawiciel białych, których nikt nigdy nie zapraszał na to terytorium.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodzony w 1978 r. Aktywista literacki, filozof literatury, eseista, redaktor, wydawca, krytyk i tłumacz. Dyrektor programowy Festiwalu Conrada. Redaktor działu kultury „Tygodnika Powszechnego”. Dyrektor programów literackich Fundacji Tygodnika Powszechnego.… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 38/2010

Artykuł pochodzi z dodatku „Conrad 03 (38/2010)