Alchemia improwizacji

A więc zagrali! Uchodzące za najsłynniejsze trio jazzowe świata, któremu przewodzi Keith Jarrett, po osiemnastu latach znów zawitało nad Wisłę. Przyznam się bez bicia, że jechałem na koncert z mieszanymi uczuciami. Nie tylko dlatego, że w okolicach pierwszego maja lepiej się trzymać od Warszawy, a już zwłaszcza od Pałacu Kultury z daleka. Bałem się przede wszystkim, że główny bohater da upust swemu, oględnie mówiąc, ekscentryzmowi.

18.05.2003

Czyta się kilka minut

W pamięci miałem złośliwości Joachima-Ernsta Berendta: „Osobowość Jarretta - i jego muzykę! - cechują pewne maniery przypominające niektórych późnoromantycznych artystów z bayreuckiego kręgu, którzy stwarzali otaczającą ich atmosferę nabożnego uwielbienia poprzez samouwielbienie”. Właśnie dlatego zjeżyłem się trochę, kiedy na wstępie usłyszałem od sprzymierzonych organizatorów koncertu - Dionizego Piątkowskiego i Mariusza Adamiaka, że artyści zagrozili zerwaniem koncertu, jeśli ktoś ośmieli się ich fotografować. Nie nastroiła mnie też najlepiej wiadomość, że muzycy życzą sobie dodatkowo, by zgromadzona w nadkomplecie publiczność oczekiwała na nich w skupieniu przez dwadzieścia minut. A jednak, kiedy w końcu zabrzmiały pierwsze dźwięki fortepianu, po irytacji nie było już śladu.

Sylwetkę Jarretta barwnie nakreślił już w „Tygodniku Powszechnym” Bogdan Chmura, wspomnę więc tylko krótko o jego partnerach, bo towarzystwo znalazł sobie doborowe. Gary Peacock łączy w sobie najrozmaitsze muzyczne światy - zdążył jeszcze w 1964 roku zagrać w trio Billa Evansa, ale jego żywiołem okazało się nieokiełznane, plemienne free, któremu oddawał się w zespole Alberta Aylera. To właśnie z tragicznie zmarłym saksofonistą i Sunny Murrayem dostąpił po raz pierwszy „duchowej jedności”, by posłużyć się tytułem najsłynniejszej płyty rewolucyjnego trio. Pod koniec lat 60. zamienił kontrabas na szkiełko i oko mikrobiologa, ale po kilku latach powrócił na scenę jazzową i związał się ostatecznie z wytwórnią ECM i Jarrettem.

Podobne początki ma za sobą Jack DeJohnette - i on przewinął się za młodu przez trio Billa Evansa, i on także związany był ze sceną awangardową (z chicagowskim AACM). Oryginalne brzmienie jego perkusji bierze się po części stąd, że ukończył konserwatorium w klasie fortepianu. Z Jarrettem spotkał się najpierw w kwartecie Charlesa Lloyda, a potem w jazz-rockowym zespole Milesa Davisa. To w tamtych zespołach obaj młodzi muzycy zdobywali ostrogi, tam też zapewne zatęsknili za brzmieniem akustycznym, tak różnym od zgiełku fusion.

Trzej panowie już od 20 lat tworzą akustyczne trio, które gra na przemian standardy lub improwizuje w stylu free. Co zagrali tym razem? Na warsztat poszła jazzowa klasyka, której oryginalne interpretacje zdążyły się stać wizytówką zespołu. Dominowały melodyjne piosenki, jak „But Not For Me” i „I Got Plenty o' Nuttin” Gershwina czy zagrane na drugi bis „When I Fall in Love”.

Mile mnie jednak zaskoczyło, że Jarrett sięgnął także do bardziej drapieżnej, tellurycznej tradycji jazzu. „Now 's Time” Charliego Parkera, a zwłaszcza rytmiczne i „męskie” „Moment 's Notice” Johna Coltrane'a były dla mnie najjaśniejszymi punktami wieczoru.

Jednak nie tylko repertuar mógł nieco zaskoczyć. Trio, a mówiąc ściśle Jarrett, bo trudno nie zauważyć, że w zespole panuje oświecony absolutyzm, polubił prostotę i swing. Dwadzieścia lat temu muzycy starali się dekonstruować i nobilitować niewyszukane, choć przecież genialne w swej bezpretensjonalności melodie. Wysłużona kaseta „Standards vol. 1-2”, której słuchałem kiedyś na okrągło, pełna była zagadek. Czasem tylko jedna fraza zdradzała, że trzej muzycy grają akurat „zreharmonizowane”, uwznioślone i urozmaicone rytmicznie „All the Things You Are”.

Dziś Jarrett nie wstydzi się jazzowego elementarza, z jego rozkołysanymi, wpadającymi w ucho melodiami, i z zapamiętaniem powtarza prosty refren „I Got Plenty o'Nuttin”. Intensywność swingu wzmagają jego partnerzy. Peacock rzadko odstępował od klasycznego, płynnego walkingu, DeJohnette choćby cichym szmerem szczoteczki od czasu do czasu przypominał, gdzie należy postawić akcent.

Ucieszyłem się, że podczas warszawskiego koncertu mniej było romantycznej egzaltacji (szczęśliwie mniej także jęków, którymi Jarrett ponoć mimowolnie raczy swe audytorium) i monotonnych rockowych riffów, które artysta wprowadził niegdyś do swego pianistycznego słownika.

Na czym polega improwizacyjna alchemia tria Jarretta? Artyści dysponują imponująco rozległą muzyczną erudycją, tworzą z pewnością „duchową jedność”, a równocześnie pozostają tak wspaniale różni. Jarrett ciąży ku estetyce romantyczno-impresjonistycznej, choć ostatnio - co mnie akurat cieszy - coraz wyraźniej bierze w nim górę jazzowy feeling. Gary Pecock dba o to, by ulubione piosenki nie straciły swej lekkości i wyraźnego timingu, a od czasu do czasu (choć podczas koncertu rzadko) wygrywa szorstko brzmiące akordy. Jack DeJohnette dyskretnie komplikuje rytm (pozornie lekceważąc prawa czasu), podpowiadając partnerom nowe pomysły improwizacyjne i sugerując zmienne nastroje, ale też gra „melodycznie”, chwilami wchodząc w dialog z fortepianem.

Efekt jest piorunujący, bo muzyka o takim wysublimowaniu, ale też właśnie jazzowej intensywności musi poderwać każdego, kto słucha jej na żywo. Tak było i w Sali Kongresowej, w której po niemal dwóch godzinach koncertu wszyscy zgodnie poderwali się do owacji na stojąco.

Zapewne jednak nie poderwaliby się tak ochoczo, gdyby nie dodatkowa okoliczność. Otóż bez względu na zajmowane miejsce każdy, kto znalazł się w Sali Kongresowej, słyszał najdrobniejszy szmer czyneli DeJohnette'a. Mało tego. Choć ledwo widziałem tańczącego przy klawiaturze Jarretta, miałem wrażenie (słuchowe), że siedzę tuż za jego plecami. Wiszące nad sceną słupy ze specjalnie wyprofilowanymi głośnikami niosły muzykę do najodleglejszych zakątków sali, a w dodatku jakimś cudem zachowywały jej naturalną „przestrzenność”. Czegoś podobnego jak dotąd jeszcze nie spotkałem. Za perfekcyjne przygotowanie koncertu należy się akustykom i organizatorom specjalne wyróżnienie.

Polscy jazz-fani nie chcieli zbyt szybko wypuścić trzech dżentelmenów. Jednak po dwóch bisach wiadomo już było, że koniec jest nieuchronny. Do następnego razu trzeba się zadowolić płytami, a zwłaszcza tą, która ma się na dniach ukazać - „Up For It”. Znów znajdą się na niej standardy.

KEITH JARRETT/ GARY PEACOCK/ JACK DEJOH-NETTE, Sala Kongresowa w Warszawie, 30 kwietnia

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Łukasz Tischner - historyk literatury, publicysta, tłumacz, sporadycznie krytyk jazzowy. Ukończył filologię polską na Uniwersytecie Jagiellońskim, studiował też filozofię. Doktoryzował się na Wydziale Polonistyki UJ, gdzie pracuje jako adiunkt w Katedrze… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 20/2003