Agresywne rymowanki

Prof. Michał Głowiński, badacz nowomowy: Gdy wyczerpią się nienawistne słowa, pozostanie policyjna pałka, karabin i więzienny klucz.

06.06.2016

Czyta się kilka minut

 / Fot. Piotr Małecki / FORUM
/ Fot. Piotr Małecki / FORUM

KALINA BŁAŻEJOWSKA: Przysłuchuje się Pan ostatnio politykom?

MICHAŁ GŁOWIŃSKI: Raczej ich czytam, bo głównym źródłem informacji pozostaje dla mnie prasa. Niestety, polityków nie można nie słyszeć. Staram się ich nie słyszeć, nie widzieć i nie czytać przynajmniej do południa, żeby się nie denerwować i móc coś zrobić. Potem kupuję „Gazetę Wyborczą”, a wieczorem włączam „Fakty” – bo „Wiadomości” od „dobrej zmiany” nie oglądam.

Ciekawie jest oglądać „Fakty” i „Wiadomości” po kolei.

Ale pani to robi zawodowo, prawda?

Raczej dla rozrywki. No i „Wiadomości” mają lepszy serwis zagraniczny.

Ach, życzę pani lepszych rozrywek.

Więc jak Pan czyta tych polityków, to co Pan widzi?

Widzę, że rządzący mówią jak prości ludzie, którzy nie muszą podejmować państwowych decyzji. Weszliśmy w coś, co nazwałbym „kulturą rymowanki”. Rymowanka to rzecz dobra w zabawach i grach dla dzieci. Ale jeśli jest agresywna i powtarza ją szef rządzącej partii, to już zgroza.

„Cała Polska z was się śmieje…

…komuniści i złodzieje”. Stale zaznaczam: jeśli takie rzeczy mówiłby pan Maniuś pod sklepem z alkoholami, to sprawa pana Maniusia, natomiast jeśli takie rzeczy mówi prezes Kaczyński, to już sprawa w najwyższym stopniu polityczna. W dodatku w tej rymowance wystąpił jako przodownik chóru: on zaintonował, a chór musiał dopowiedzieć. Z czymś takim w życiu politycznym spotykam się po raz pierwszy.

Wróciło też: „A na drzewach zamiast liści będą wisieć komuniści”. Gdzieś przeczytałem, że to występuje też w wersji obocznej: „będą wisieć syjoniści”.

Występuje, na marszach narodowców.

Wyobrażam sobie, że ktoś napisze pracę pt. „Rola rymu w propagandzie” – dla mnie to, znowu cytując prezesa, oczywista oczywistość. Wszystko to świadczy o upadku kultury języka i – parafrazując modną ostatnio formułę – o wzmożeniu propagandowym. Całkiem aintelektualnym – bo nad sensem rymowanki można się nie zastanawiać. Prosty rytm i pełny, dokładny rym sprawiają, że się ją zapamiętuje i zaczyna według jej schematu myśleć.

Rymy niedokładne też się zdarzają: „Jarosław! Polskę zbaw!”.

Przedziwne. Co więcej, z rymowankami trudno polemizować. Można stworzyć inne, ale wtedy schodzi się na ten sam poziom.

A notuje Pan hasła z marszów Komitetu Obrony Demokracji?

Jeszcze na żadnym nie byłem. Pani myśli, że tam występuje podobne zjawisko?

„Wiadomości” wybierają transparenty, które rzeczywiście są nie do przyjęcia, i pokazują je w kółko. Robi się wrażenie symetrii.

Powstaje takie wrażenie także w kwestii retoryki PO i PiS. A tu symetrii nie ma! Nie można mówić, że propaganda poprzedniej ekipy rządzącej – bo oczywiście była to propaganda, nieodzowna we współczesnym życiu – jest paralelna do obecnej. Owszem, bywała nieelegancka… Chociaż nazywanie pewnej grupy osób od nakrycia głowy nie jest szczególnie oburzające. Druga strona mówi nie o berecie, ale o stryczku.

„Człowiek, który donosi do obcego państwa, to jest zdrajca i tak naprawdę powinien wisieć na stryczku” – to mówiła posłanka PiS Bernadeta Krynicka w katolickiej rozgłośni.

Swoją drogą, zdumiewająca jest ta formuła: „donosić na Polskę”.

W tym samym czasie radna PiS Anna Kołakowska nawoływała: „Trzeba to coś złapać i ogolić na łyso!” – a miała na myśli posłankę PO Agnieszkę Pomaskę.

Żeby goleniem głowy grożono posłance, to już zupełna nowość i horrendum. To był przecież rodzaj kary dla kobiet współżyjących z okupantem. Zdaje się zresztą, że mówienie o goleniu, stryczku i wieszaniu podpada w kodeksie pod „stosowanie gróźb karalnych”.

Tu nie chodzi o polemikę, tylko o zmiażdżenie i zohydzenie tego, którego nie uważa się już za przeciwnika, ale za wroga.

Polityk PiS odpowie Panu przykładem z Radosława Sikorskiego: „dorżniemy watahę”.

Też poniżej krytyki. Choć zastanawiam się, czy to nie był cytat.

Był, z ballady Wysockiego. Ale co to zmienia?

Nic oczywiście, okropna wypowiedź. Tylko pamiętajmy, że to było raz. A obecnie jesteśmy nieustannie atakowani tego rodzaju retoryką, mającą na celu dehumanizację wroga. Wróg to np. ten, kto roznosi choroby – taki wątek zapoczątkował prezes Kaczyński.

Mówiąc, że imigranci przenoszą różnego rodzaju pasożyty i pierwotniaki. Potem było o „najgorszym sorcie Polaków”, który ma w genach zdradę.

Czy on sobie nie zdaje sprawy, do czego się odnosi i jaki ciąg myślowy wywołuje? Mamy tu ścisłą analogię z propagandą nazistowską à la „Der Stürmer”. W tym piśmie, które wychodziło na długo przed dojściem Hitlera do władzy, tok rozumowania był taki: wrogowie, czyli Żydzi, roznoszą choroby, czyli są czymś w rodzaju owadów. Albo są siedliskiem pluskiew, wszy, insektów, więc w końcu sami stają się insektami. A co robi rozsądny, kulturalny człowiek z insektami? Wytruwa je, bo chce się od nich uwolnić. Wtedy skończyło się na komorach gazowych. Mam nadzieję, że w przypadku uchodźców do niczego takiego nie dojdzie. Ale mechanizm jest ten sam.

Widzi Pan związek między takimi wypowiedziami a internetowymi „żartami”, że „Auschwitz to obóz dla uchodźców z nieograniczoną liczbą miejsc”?

W Polsce Ludowej suflerem i wzorcem mowy był I sekretarz PZPR. W wodzowskiej partii tę rolę pełni wódz.

A jak takie obraźliwe słowa się mają do – ciągle przywoływanych – wartości chrześcijańskich? Jak piernik do wiatraka. Nie śledzę sposobu mówienia hierarchów kościelnych, ale faktem jest, że jeden z nich – abp Józef Michalik – w Wielkanoc mówi o opozycji, że to nowa Targowica. Ale nie wiem, czy wypada w „Tygodniku Powszechnym” krytykować biskupów…

To pismo antypolskie i antykatolickie, tu wszystko wypada.

Ze słowem „antypolskie” też jest szalenie ciekawa sprawa. Jako autor kilku książek na temat sposobu wysławiania się władzy peerelowskiej wiem, że w jej frazeologii nieustannie funkcjonował przymiotnik „antypolski”. A co było antypolskie? To, co wiązało się z krytyką PZPR.

Teraz PiS jest Polską, bo „suweren tak wybrał”. To chyba ulubione słowo władzy. Wicepremier Gliński w maju oznajmił: „ministrowie, którzy dopiero co utracili władzę, zostali negatywnie zweryfikowani przez suwerena”.

W Polsce Ludowej tego słowa nie używano, aczkolwiek mówiono o Polsce jako o kraju suwerennym. PRL-owskim odpowiednikiem „suwerena” są „masy ludowe”, „lud”, „lud pracujący miast i wsi” – można ułożyć cały szereg synonimiczny.

Gdy uchwalano, że Polska jest suwerenna, premier Szydło trzykrotnie powoływała się na słowa kard. Wyszyńskiego. W tym: „Na każdym kroku walczyć będziemy o to, aby Polska Polską była, aby w Polsce po polsku się myślało”. Oraz: „Potrzeba nam potężnej woli organizowania sił rodzimych, ojczystych, by nie poddawać się pokusie Targowicy, skądkolwiek by ona miała przyjść”.

I ja użyję mocnych słów. Niedawno w „Gazecie Wyborczej” ukazał się artykuł Adama Michnika, zakończony… (sięga po zapisany maczkiem zeszyt). Widzi pani, też mam notatki. Zakończony tak: „Latem 1989 roku byłem w Pradze czeskiej. Usłyszałem wtedy opinię, że lider partii komunistycznej jest najuczciwszym politykiem na świecie: wygląda jak idiota, mówi jak idiota i jest idiotą. Przypomniałem to sobie, słuchając niektórych wystąpień w parlamencie”.
Kard. Wyszyński przemawiał w kraju o ograniczonej suwerenności. Snucie analogii między uzależnieniem PRL od Kremla a uzależnieniem III RP od Komisji Europejskiej to absurd, nadużycie i lekcja antyhistorii. To już nie jest polityka historyczna, tylko bredzenie historyczne.

Przypomina mi się, jak Marian Kowalski mówił do maszerujących narodowców: „Każdy z was na ławce przed blokiem, w swojej klatce schodowej, w swojej wsi może być rotmistrzem Pileckim”.

No proszę. I jeszcze ta błazenada z rekonstrukcją ślubu rotmistrza… Słusznie spytała Agnieszka Holland: czy rekonstrukcja nocy poślubnej też nas czeka?

Coraz częściej politykę historyczną widać na stadionach. Płoną race dla żołnierzy wyklętych.

Tego nie wiem, bo na stadionach nie bywam. To znaczy byłem ostatnio na Narodowym, ale z okazji Targów Książki, a to trochę inny rodzaj sportu.

Ale słyszał Pan o transparencie na trybunach stadionu Legii: „KOD, Nowoczesna, GW, Lis, Olejnik i inne ladacznice – dla was nie będzie gwizdów, będą szubienice”.

Znowu rymowanka! To właśnie pokazuje, że mamy do czynienia z czymś dużo poważniejszym niż mówienie o „moherach”.

Janusz Śniadek z PiS skomentował transparent: „Ten – w dość ekstremalny sposób manifestowany – patriotyzm był czymś bardziej pozytywnym niż ten przekaz negatywny. Wolę to niż tę wczorajszą manifestację KOD”.

Coś strasznego. I mówi to poseł na Sejm RP oraz były szef Solidarności, czyli związku zawodowego, który używał wyłącznie metod pokojowych… Tu już nie chodzi o żadną etykę słowa, ale o etykę generalnie. O obniżanie poziomu życia społecznego.

Ale czemu to takie straszne? Czym grozi?

Że w pewnym momencie słowa się skończą. To moja wielka obawa: że słowa się wyczerpią i zamienią na policyjną pałkę, karabin i więzienny klucz. Od słów przechodzi się do terroru. To było charakterystyczne i dla hitlerowców, i dla bolszewików. Grozili, co zrobią z burżuazją, a zaraz potem zaczęli ją mordować.

Z kolei poseł Stanisław Pięta, też z PiS, właśnie polecił redaktorom „Wyborczej”: „wsiadać na taczanki i jazda do domu. Najlepiej za Ural”.

Tego typu metaforyka oddziałuje zwłaszcza na osoby starsze, gorzej wykształcone, mniej krytyczne. W Polsce Ludowej mówiono o „walce klasowej”, ale to, co mówi się teraz, jest chyba nawet gorsze.

Walka klasowa też wraca: są zwykli ludzie, którzy wybrali PiS, i jest odsunięta odkorzyści elita, która wspiera opozycję.

„Świnie oderwane od koryta”. A co pisano w PRL o przywódcach Solidarności? Też podawano motyw ekonomiczny: „koryto” wprawdzie się nie pojawiało, ale pojawiały się „dolary za antypolską działalność”.

Jak to możliwe, że partia budująca tożsamość na antykomunizmie – walcząca z lewakami – swoją retorykę czerpie właśnie stamtąd?

To ich trzeba pytać. Ja tylko zrobię uwagę na marginesie: słowo „lewak” miało w Polsce Ludowej identycznie negatywne zabarwienie. Dla pani Pawłowiczówny lewakiem jest każdy, kto się różni od niej. A dla gorliwego członka PZPR lewak to był ten, kto wprawdzie miał lewicowe poglądy, ale krytykował Związek Radziecki lub był zwolennikiem wersji komunizmu nieaprobowanej przez Stalina. Dzisiaj lewakiem może być każdy, kto nie jest zwolennikiem PiS.

Zastanawia mnie, czy politykom starszego pokolenia nowomowa weszła w krew, bo się na niej wychowali, czy używają jej cynicznie.

Chyba jedno i drugie, nie sposób rozgraniczyć. W każdym razie te mechanizmy językowe są do nowomowy peerelowskiej niezwykle podobne.

Wynotowałam sobie cztery jej cechy, które wyróżnił Pan w 1978 r. Pierwsza: wyraźny znak wartości.

„Dobra zmiana”, „wrogowie suwerenności”, „zdrajcy ojczyzny”…

Druga: synteza rytualności i pragmatyczności.

Na to jeszcze za wcześnie. W PRL-u język utrwalał się przez kilkadziesiąt lat, „dobrą zmianę” mamy od kilku miesięcy. Rytualność odnosiła się np. do przemówień otwierających Zjazdy Partii. Zawsze składały się z tych samych elementów. Domeną ścisłej konwencji były też przemówienia rocznicowe: na rocznicę rewolucji październikowej czy manifestu lipcowego.
Pragmatyczność natomiast wyrażała się w tym, że w pewnych sytuacjach niektóre wątki wyciszano, w innych je nagłaśniano. W PRL-u było z tym łatwiej, bo wszystko cenzurowano, nawet nekrologi i reklamy. Można więc było uciąć z dnia na dzień wątek propagandowy, gdy przestawał działać na korzyść Partii.

Trochę jak z wystąpieniami Jarosława Kaczyńskiego. Po bardzo ostrych następują stonowane. Albo milczenie.

Jak w kampanii prezydenckiej. To właśnie pragmatyka.

A trzecia cecha nowomowy, czyli żywioł magiczności?

Słowa tworzą świat. Albo jakąś rzeczywistość anulują. Jeśli przez lata w PRL-u nie wolno było wymieniać nazwiska Czesława Miłosza, to Czesław Miłosz nie istniał.

Magiczna jest formuła: „wyrok Trybunału Konstytucyjnego jest tylko opinią”?

To raczej ocena.

Prowadząca do przekonania, że wyroku nie ma.

Ale to trochę co innego. Magiczna jest formuła o prezydencie Kaczyńskim, który „poległ w Smoleńsku”. Albo ta, że rząd przeprowadza dobrą zmianę. A jaka ta zmiana jest? Można użyć słynnego zdania Benedykta Chmielowskiego o koniu: każdy widzi.

A może magiczne są słowa posła Piotrowicza…

Prokuratora Piotrowicza?

…o audycie: „Wysłuchaliśmy druzgocącego raportu, jakże wnikliwego, jakże konkretnego, popartego dowodami i dokumentami”.

A to zdaje się było głównie widowisko?

Z którego w pamięci słuchaczy miał zostać złoty mercedes prezesa spółki Skarbu Państwa.

O co chodziło z tym mercedesem? Jak mercedes może być złoty?

O lakier chodziło. Beżowy metalik.

Co to za grzech mieć beżowe auto? Był taki afrykański cesarz Bokassa, który sobie zażyczył złote łóżko, w sensie: zrobione ze złota. Ale w Polsce – niezależnie kto rządzi – nie mieliśmy jeszcze takich przypadków.

Została nam czwarta cecha nowomowy: decyzje arbitralne, odgórne kształtowanie przekazu. Tzw. przekaz dnia?

Podobno coś takiego istnieje.

Istnieje, słychać dobrze w telewizjach informacyjnych. Od rana posłowie, mówiąc na ten sam temat, używają tych samych fraz, przygotowanych przez biuro prasowe swojego klubu. Kiedyś nawet taka instrukcja wyciekła, wysłana do mediów zamiast do posłów.

Muszę powiedzieć, że to coś zdumiewającego. Forma zniewolenia. Taka rzecz może być charakterystyczna dla państwa totalitarnego czy autorytarnego, tu jest charakterystyczna dla partii wodzowskiej. Ma pani jeszcze jakiś cytat?

Ewa Stankiewicz na komisji sejmowej dotyczącej zmian w mediach publicznych mówiła o „ubekach pochowanych po nieoznakowanych pokojach, których jest co najmniej kilkaset”. Owi ubecy to „potworny garb, z którym nikt dotychczas sobie nie poradził”.

Powiedziała też o ludziach „pełniących obowiązki Polaka”. Proszę pani, ja mam tyle lat, że pamiętam, jak to powiedzenie funkcjonowało po wojnie.

Wtedy chodziło np. o marszałka Rokossowskiego.

I o tych funkcjonariuszy ubecji, którzy byli Rosjanami, a zostali tu przysłani w roli Polaków. Stankiewicz natomiast chodziło o polskich Żydów. Zresztą temat antysemicki też niebawem wypłynie. Jestem pewien.

Widział Pan okładkę „Do Rzeczy” z „żydokomuną”?

Widziałem. Powinno się napisać historię słowa „żydokomuna” – bo jest to formuła używana przez różnych ludzi, niekoniecznie antysemitów, którzy nie wiedzą, skąd ona się wzięła. A pojawiła się w słownictwie endecji jeszcze w latach 20. i wskazywała, że komunizm jest tworem żydowskim. To pojęcie, rozumiane jako udział Żydów w ruchu komunistycznym, byłoby uprawnione, gdyby istniały również słowa „polonokomuna”, „hungarokomuna”, „italokomuna” itd. Ponieważ ich nie ma, jest utożsamienie Żydów z komuną.

A pismo „Do Rzeczy” kupiłem raz, gdy dowiedziałem się od kolegi, że występuję w artykule Rafała Ziemkiewicza. To był tekst o profesorach nienawidzących PiS. Potem już nie kupowałem. Przez 25 lat czytałem codziennie „Trybunę Ludu” i uważam, że mi to wystarczy.

Wracając do „mowy nienawiści”: Jarosław Kaczyński zaproponował ostatnio rozwiązanie. „Opozycja powinna dokonać aktu samokrytyki, ekspiacji i to będzie podstawa do tego, żeby polskie życie publiczne poprawiło się pod tym względem, żeby ten bardzo niski poziom, który został narzucony przez PO, odszedł w przeszłość”.

To już typowa wypowiedź cyniczna. I znów: pojęcie samokrytyki jest wzięte wprost z życia partii komunistycznych.

Ale zaraz obok jest „ekspiacja”, pojęcie z życia religijnego.

Ekspiacja za grzechy. A tu, co też częste w poprzedniej epoce, własne grzechy zrzuca się na przeciwnika.

Bo „żadne krzyki i płacze nas nie przekonają, że czarne jest czarne, a białe jest białe”.

Wspaniałe to było przejęzyczenie. Po prostu świat na opak.

Pół roku temu, u progu „dobrej zmiany”, mówił Pan: „musimy bronić języka”. Jak go bronić?

Nie mówić w sposób agresywny i obraźliwy. Zresztą uważam, że „mowa nienawiści” nie jest sprawą języka. Straszne rzeczy można mówić najpiękniejszą polszczyzną. Powtarzam: tu nie chodzi o słowa. Słowa są w tym wypadku epifenomenem, czymś wtórnym w stosunku do sposobu myślenia i działania.

Ale bronić języka to też dbać o dobrą wymowę. Nie używać wymowy plebejskiej typu „zrobiom”, „pójdom”, „wezmom”. Jak ów inteligent z Żoliborza, który kiedyś zaznaczył, że nie wychowywał się na podwórku. ©℗

MICHAŁ GŁOWIŃSKI (ur. 1934) jako dziecko został ocalony z warszawskiego getta przez grupę Ireny Sendlerowej. Polonista i literaturoznawca, związany z Instytutem Badań Literackich PAN, oprócz podręczników teorii literatury i autobiograficznej prozy wydał głośne książki poświęcone zjawisku nowomowy: „Marcowe gadanie”, „Peereliada”, „Mowa w stanie oblężenia”. We wrześniu ukaże się zbiór jego artykułów „Zła mowa”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Absolwentka dziennikarstwa i filmoznawstwa, autorka nominowanej do Nagrody Literackiej Gryfia biografii Haliny Poświatowskiej „Uparte serce” (Znak 2014). Laureatka Grand Prix Nagrody Dziennikarzy Małopolski i Nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 24/2016