Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Otóż na kilka tysięcy pracowników akademickich Uniwersytetu Warszawskiego prawdopodobnie około stu przekracza tę średnią i to z racji dodatków funkcyjnych. W Warszawie pracują setki tysięcy ludzi w sektorze budżetowym, ale także w sklepach i innych usługach, którzy zarabiają najwyżej połowę tej średniej. To jak powstaje tak wysoka średnia? Tylko dzięki kolosalnym zarobkom niewielkiej grupy ludzi. Są dla nich osobne sklepy, osobne restauracje (kogo stać dzisiaj na kolację we dwoje w dobrej restauracji w Warszawie?), osobne biura podróży.
Nie jestem zwolennikiem egalitaryzmu ani obrzydliwej formy wyrównywania dochodów przez radykalnie progresywne podatki, co jest zwyczajnym złodziejstwem. Jednak są pewne granice. Kiedy w pobliskim miasteczku robię raz na miesiąc niezbędne zakupy w niewielkim supermarkecie i płacę między 300 a 400 złotych, to wszyscy na mnie dziwnie patrzą. Ci wszyscy zarabiają przeciętnie 600-800 złotych miesięcznie, a ja na raz wydaję połowę ich pensji na codzienne produkty (największy luksus to paczka łososia i dobry proszek do prania). A przecież ja nie należę do tych ze szczytu piramidy dochodów!
Zróżnicowanie ma sens i ma granice. Ma sens, kiedy za lepszą pracę, wymagającą większych umiejętności lub talentów, otrzymuje się większe pieniądze. Ma granice, kiedy pieniądze zarabiane (nie mówię tu o giełdzie, o miliarderach i wielkich operacjach finansowych, lecz o mniej więcej zwykłych ludziach) przez tych o najwyższych pensjach nie przekraczają mnożnika dziesięć w stosunku do najniższych pensji. Takie zasady przyjmuje się do obliczeń w cywilizowanym świecie. Od zasad są wyjątki, ale naprawdę nieliczne. Kraje, w których rozpiętość pensji (albo wynagrodzeń) jest jak jeden do stu albo nawet większa, to Afryka dzika, z przeproszeniem Afryki. To kraje złodziejskie, w których znaczna część wynagrodzeń nie pochodzi z realnego zysku z produktu pracy, ale z pomocy międzynarodowej lub z budżetu państwa, które zapewnia takie dochody krewnym i znajomym królika, czy wreszcie z ukrytych i pół legalnych form złodziejstwa.
Polska zaczyna zaliczać się do takich państw. I wbrew pozorom nie grozi to rewolucją społeczną, bo biedni są rozproszeni lub przestraszeni, bo nie nauczyciele i panie sklepowe, nie roznosiciele pizzy i urzędniczki, nie listonosze i lekarze doprowadzają do buntów społecznych. Grozi to natomiast degradacją gospodarki i to degradacją praktycznie nieodwracalną. Państwa takie w terminologii ekonomicznej określane są mianem państw-drapieżców (predatory states). Do niedawna świat pomagał takim państwom, teraz się połapał i pomoc wysycha.
Po pierwsze zatem nierówności, horrendalne nierówności wynagrodzeń są po prostu niesprawiedliwe, co jest oburzające moralnie i niezdrowe politycznie, ale - po drugie - ma to fatalne skutki dla gospodarki danego kraju. Proszę zważyć, że nie jestem socjalistą-idiotą i nie nawołuję do zmniejszenia najwyższych zarobków, czyli do zabrania bogatym, bo to zawsze była głupota. Idzie raczej o to, by doprowadzić do zmian strukturalnych, czyli do powstania klasy średniej (chociaż w zakresie zarobków), a w obecnej Polsce mamy do czynienia z przeciwną tendencją. Jeżeli tak pójdzie dalej, to pensje w Polsce nie będą przypominały nawet piramidy, ale iglicę, która wznosi się na płaskim terenie, pełnym dołów i rozpadlin, w których będą siedzieli bezrobotni. Piękny widok!