Adriana Szymańska: Wiersze

Autoportet niedokończony

Właściwie nie wiem, kim jestem.

Moi bliscy już dawno umarli, a kiedy żyli

nie wiedziałam, że to takie ważne:

wypytać się o wszystko - o kolor włosów

pradziada po kądzieli, karnację młodszego stryja

zamęczonego w Dachau, oczy starszego,

co zginął nad Londynem, zapach łąk pod Wilnem,

gdzie dziadkowie moich dziadków spacerowali

wiosną i jesienią, i jaki był stamtąd widok

na ich miasto w śniegu. No i jak miał na imię

tamten lekarz-oficer polowego szpitala w Pińsku,

stracony później w Katyniu, w którym moja matka

potajemnie się kochała. - Była wtedy wojna,

ani bandaży, ani środków znieczulających, a oni,

ci młodzi żołnierze, prosili o pomoc i umierali

na moich rękach - mówiła.

Skąd mogłam wiedzieć, że już wtedy,

kilka lat przed moim urodzeniem, pękło jej serce.

I kiedy rodził się mój brat, ja - prawie sześcioletnia -

nie mogłam zrozumieć, czemu dokoła jest

tyle krwi. Może to nie była tylko jej krew, a ona

wodziła palcem po ścianie, nic nie mówiąc,

jakby chciała tam zapisać jakąś niewypowiadalną

poprawkę do historii wszechświata.

Czemu nie mogę być w jej pamięci,

w przestronnym domu jej dzieciństwa albo

w głębi niebieskich tęczówek ojca, tak jasnych,

że wciąż widzę w nich nieskończoność,

a nie dół, w który trzydzieści sześć lat temu

spuszczono jego trumnę. Niedługo

będę miała tyle lat, ile on nie skończył, bo umarł

tamtej wiosny dwa tygodnie przed swymi urodzinami.

Czy urodzić się, znaczy zawsze

być skazanym na niemoc serca, bo kto potrafi

tak kochać, by uchronić najbliższych przed amnezją?

Nie wiem, kim oni byli, nie wiem,

kim sama jestem, kim jest moja córka

i czy jej nieśmiertelna dusza zatańczy gdzieś-kiedyś

z duszą tego, który woził mnie starą WFM-ką

po drogach Ziemi Chełmińsko-Dobrzyńskiej.

Wtedy, w dzieciństwie, ta kraina wzgórz

morenowych, dorodnych pól, jezior i miast

z rzędami paradnych kamienic, i z kościołami

z czerwonej cegły zdawała mi się czymś, co się nigdy

nie opatrzy, nie odejdzie w czarną jamę niepamięci.

Bo jestem jej przypowieścią, tak jak ona

jest przypowieścią mnie. Ktoś nas oślepił? okradł?

okaleczył? że nie możemy już patrzeć sobie w oczy

i mówić: jesteś piękna - kobieto, ziemio - trwaj!

Tak niepodobna

To nie te same turkawki,

które karmiła za oknem moja matka.

Też tam kiedyś mieszkałam: z widokiem

na starą topolę o liściach jak zielon e serca.

Jesienią były złote. Płowoszare ptaki z ciemnymi

obrączkami na szyi co dzień przynoszą

pod moje nowe okno matczyną troskę o ziarno

dla ich tamtejszych sióstr i braci.

Ile ptaków śpiewa w duszach moich zmarłych?

Zeszły z nimi do grobów, czy pozostały gdzieś

w przestworzach jak drżące liście ściętej onegdaj

topoli? Wciąż przecież widzę tamto drzewo -

jest więźbą horyzontu: wszechświat stoi

wokół jego pnia i konarów. A w jego liściach

zawodzą turkawki mojej matki. Więc i ja

- gdy stąd odejdę - zostanę śmiechem, płaczem

w czyichś oczach i uszach, czyjejś czułej mowie

aż do jej skonania? Potem

zjawią się tutaj inne drzewa, inne ptaki -

tak uwikłane we wspólną pamięć, tak podobne

do tamtych. I tylko ja - tak niepodobna -

całkiem się w końcu temu światu

wywikłam? Wytracę?

Tadeusz Różewicz

Imię ma ludzkie z odrobiną ciała.

Resztą zawładnęło słowo.

Słowo wędrowne, bez skrzydeł u ramion,

grzebie pazurkami w ziemi jak kura zielononóżka.

Pamiętam z dzieciństwa te kury:

odgrzebują kamyk, dziobią go wytrwale

bez żadnego zysku.

Kamyk jego poezji nie raz już stanął mi w gardle,

aż stał się płaskorzeźbą - niewypowiedzianie piękną.

Noszę ją w sobie, kołyszę: Czasem góry zasłaniają

To

co jest za górami

trzeba więc przesunąć góry.

Poeta jest istotą religijną, powiedział inny Poeta,

przyjaciel tego, który słucha deszczu,

tęskni za bielą śmierci i słowem wiersza

przesuwa góry.

Droga do nieba jest kamienista, a to, co tak lśni

na horyzoncie, to gałęzie bezlistnych brzóz.

Tadeusz Różewicz jest bezlistną brzozą,

bieli się jej korą, różowieje jej gałęźmi

w promieniach wciąż płonącego słońca.

Jeśli go dotknę, zamienię się w popiół.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 17/2005