A jeśli wygra Komorowski...

Łatwość, z jaką Bronisław Komorowski jako tymczasowa głowa państwa uznał się za uprawnionego do definitywnych politycznych rozstrzygnięć, pokazuje, że i on nie będzie "prezydentem wszystkich Polaków".

15.06.2010

Czyta się kilka minut

Nie wątpię, że Bronisław Komorowski byłby (będzie?) poprawnym prezydentem. Gdy zostawał w roku 2007 marszałkiem Sejmu, powiedział o sobie: "nie jestem politycznym brojlerem". Wtajemniczeni twierdzili, że była to aluzja do Jana Rokity, który w 1992 r. został w wieku 33 lat szefem Urzędu Rady Ministrów, a jak głosiła powszechna opinia, przez ponad rok po prostu rządził Polską przy premier Suchockiej. Komorowski sugerował potem, że stało się to za wcześnie, że rozpieściło i zepsuło młodego polityka.

On sam kolejne szczeble kariery pokonywał wolno, nie wychylał się z nazbyt wyrazistymi i klarownymi deklaracjami, znał swoje miejsce w szeregu. W miarę jak wykruszali się inni, często bardziej wyraziści, on piął się w górę. Jest politykiem doświadczonym, rutyniarzem, znającym arkana parlamentarnego i rządowego rzemiosła. Choć podczas kampanii wymknęły mu się takie czy inne lapsusy, w mniej nerwowej atmosferze będzie wykonywał swoje obowiązki rzeczowo i solidnie. Tak go zresztą zachwala Donald Tusk, przeciwstawiając uznającemu za swój żywioł konflikt i polityczną walkę Jarosławowi Kaczyńskiemu.

Uwaga: monopol!

Więc niebezpieczeństwa wielkiego nie widzę, ale... Do pojęcia "monopol rządzenia Platformy" mam stosunek mieszany. Z jednej strony można sobie tylko zamarzyć, aby partia sprawująca w Polsce władzę od trzech lat została wreszcie przetestowana, sprawdzona z realizacji swojego programu. Prezydentura Lecha Kaczyńskiego była według jednych powodem, według innych alibi dla rządu Tuska, aby nie sięgać po obiecywane niegdyś gromko tak zwane modernizacyjne reformy. W rzeczywistości realnych projektów zawetowanych przez prezydenta z PiS było niewiele, ale politycy PO tłumaczyli, że sama wizja przegranych starć z głową państwa odstraszała ich od podejmowania prób. Więc teraz mieliby idealne warunki. Przyjazny prezydent za plecami to jeden z elementów sytuacji, o której marzył każdy rząd, każda koalicja po roku 1989.

Wszystko to prawda. Z tych powodów zresztą jestem zasadniczo zwolennikiem  konstytucyjnego osłabienia władzy prezydenckiej, tak żeby bardzo silny ośrodek rządowy mógł realizować politykę wybraną przez społeczeństwo w parlamentarnych wyborach. Dwugłowa egzekutywa oznacza w polskich warunkach słabe państwo.

A jednak w tej konkretnej sytuacji mam wątpliwości. To prawda, sam Komorowski słusznie wskazał, że podobną "groźbę monopolu władzy" mieliśmy już i w latach 1995-97, a potem 2001-2005, gdy SLD-owska parlamentarna większość i SLD-owski rząd koegzystowały z prezydentem Kwaśniewskim. Mieliśmy ją też w latach 2005-2007, gdy wszystko wziął PiS, a na dokładkę od pewnego momentu prezydentem i premierem byli bracia bliźniacy.

Tylko że żadna partia nie zyskała w Polsce wcześniej tak wielkiej nie tylko politycznej, ale i społecznej przewagi jak Platforma Obywatelska. To mieszanina autentycznej popularności oraz dużych formalnych i nieformalnych wpływów - w opiniotwórczych środowiskach, mediach, w kręgach biznesu. Można się zżymać na przejęcie mediów publicznych przez PiS i lewicę, ale wobec gremialnej sympatii prywatnych stacji radiowych i telewizyjnych, a także większości prasy do Platformy jest to w jakiejś mierze okazja do zrównoważenia mainstreamowych opinii. Weto Kaczyńskiego umożliwiało utrzymanie tej równowagi. A to tylko jeden z wielu przykładów.

Możliwość wojny pod dywanem

Łatwość, z jaką Komorowski jako tymczasowa głowa państwa uznał się za uprawnionego do definitywnych politycznych rozstrzygnięć (obsada prezesa NBP, w tle - gotowość do wyrwania mediów publicznych z rąk opozycji), pokazuje, że i on nie będzie "prezydentem wszystkich Polaków".

Choć zapewne wybierze drogę Kwaśniewskiego - ponadpartyjne gesty plus obrona interesów własnego środowiska. Te ponadpartyjne gesty mają zresztą swoją samoistną wagę: na przykład Rada Bezpieczeństwa Narodowego jako reprezentacja głównych ośrodków władzy i sił politycznych to dobry pomysł. Ale prezydent Platformy w czasie, gdy cały kraj jest krajem Platformy bardziej niż krajem SLD, AWS czy PiS, to niekoniecznie zapowiedź zrównoważonej demokracji.

Oczywiście późniejsze losy tej ewentualnej prezydentury mogą się potoczyć bardzo różnie. Już w czasie platformerskich prawyborów widać było, jak bardzo Komorowski dystansuje się od Tuska. Jak wyraźnie broni swoich prerogatyw i swojej wizji niekoniecznie najsłabszej nieaktywnej prezydentury. Także i Tusk nie zaangażował się od początku po stronie zadowolonego z siebie marszałka, i nawet we właściwej kampanii zrobił to dopiero w ostatnich tygodniach, naglony do tego podobno przez partyjnych kolegów.

Można więc sobie wyobrazić, że za fasadą partyjnej jedności zaczną się tarcia wewnątrz obozu władzy. Zresztą już samo skupienie władzy w rękach jednej partii daje też w teorii większe szanse na zwycięstwo opozycji w przyszłorocznych wyborach parlamentarnych. Choć wiatr będzie jej wiał w oczy - choćby z powodu ujednolicenia przekazu medialnego.

Myślę zresztą, że lęk przed odzyskującym społeczne poparcie Kaczyńskim będzie integrował obóz Platformy.

Inaczej było podczas prawyborów w tej partii, wtedy PiS jawił się jako pozycja niegroźna. Wręcz pożądana w tym kształcie dla krzepnącego obozu rządzącego. Teraz jest inaczej, więc prezydent Komorowski i premier Tusk raczej wyrównają szyki. Nawet jeśli dotychczasowego marszałka Sejmu korciło, aby budować niezależną prezydencką pozycję na recenzowaniu i upominaniu własnego rządu.

Polityka mało ambitna

Komorowski jako prezydent jest także dalszym krokiem w kierunku zmiany samej Platformy. Przed 2005 r. był jednym z tych liderów PO, którzy niechętnie przypatrywali się wszelkim radykalniejszym postulatom naprawy państwa. Jego zaangażowanie w obronie zagrożonych rozwiązaniem Wojskowych Służb Informacyjnych było tu ważnym, ale jedynie symbolem. To Komorowski w 2007 r. jako autor nowego programu Platformy powyrzucał z niego wiele postulatów Rokity - dotyczących na przykład rygorystycznego traktowania urzędników, likwidacji pozabudżetowych agencji czy budżetu zadaniowego. Dlatego nie oczekuję od niego zbyt wielu reformatorskich impulsów. Będzie raczej wyrażał zadowolenie z tego, co jest.

Tym bardziej niewiele chyba wniesie do polityki zagranicznej. Wyraźnie nie leży mu ta dziedzina, i to nie tylko z powodu braków językowych (czego bym się akurat nie czepiał, bo to kwestia pokoleniowa). Na ten temat wypowiada jednak z reguły poprawne politycznie ogólniki.

Jest z jednej strony od dawna wyraźnym rzecznikiem rozluźniania związków z USA (jako jeden z pierwszych polityków PO zaczął mówić jeszcze około 2005 r. o wycofaniu wojsk polskich z Iraku), z drugiej - nie wydaje się ani szczególnie biegły, ani zainteresowany rozgrywkami wewnątrz Unii Europejskiej. W 2007 r., kiedy Donald Tusk zdecydował się poprzeć rząd PiS w walce o korzystniejszy dla Polski system liczenia głosów w organach europejskich, Komorowski był początkowo przeciw - argumentując, że nie trzeba się kłócić z Europą. I to jest na ogół jego filozofia.

Kandydat enigma

Oczywiście w dotychczasowych wystąpieniach i znanych już teraz poglądach marszałka można by też znaleźć wątki obiecujące. Wyraźnie opowiada się za ideowym kompromisem w takich kwestiach jak aborcja. Nie jest twardym konserwatystą, ale tym bardziej wobec masowego poparcia dla niego liberalnych środowisk, intelektualistów i artystów mógłby oddziaływać na nie delikatnie w kierunku poszanowania tradycyjnych wartości.

Inny przykład: jako polityk od lat zajmujący się wojskowością mógłby też nakłonić Platformę do zmiany jej niechętnego nastawienia wobec wydatków na obronność. To Komorowski był przecież autorem zapisów gwarantujących armii stałe finansowanie z budżetu. Jako prezydent, czyli zwierzchnik sił zbrojnych, miałby wszelkie podstawy, aby tych gwarancji bronić - przed własnym rządem. A przekonanie, że historia umarła raz na zawsze, zbyt mocno pokutuje w otoczeniu Donalda Tuska.

Pytanie jednak, czy jako prezydent Komorowski zaryzykuje. Bo jego kariera to świadectwo dużej biegłości w pokonywaniu kolejnych politycznych szczebli, ale i potwierdzenie przekonania, że twardość się nie opłaca. Całkiem możliwe, że wybierze gładkie wystąpienia o jedności i dialogu, które swojej roli nie odegrają, bo będą jakąś część Polaków drażnić. Natomiast nie wykorzysta możliwości, choćby perswazyjnych, jakimi prezydent pochodzący z powszechnych wyborów dysponuje zawsze.

Ale i może tak nie będzie, bo 58-letni Komorowski pomimo wielu lat politycznego stażu prezentuje się wciąż jako nie do końca zapisana karta. Więcej - jako enigma.

Piotr Zaremba jest publicystą "Polska The Times".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 25/2010