Życie w czasach zarazy

W wielomilionowej stolicy Meksyku wybucha zaraza. Władze negują powagę sytuacji, ukrywają rozmiar tragedii i własną bezradność. Zapewniają, że to zwykłe zapalenie płuc. Po pustych ulicach krążą tylko brygady odkażające, a prezydent zaklina, że za jego rządów nie będzie żadnej epidemii. Lecz ludzie umierają nadal.

05.05.2009

Czyta się kilka minut

To nie opis ostatnich wydarzeń, ale akcja filmu pod tytułem "Rok zarazy" z 1978 r., do którego scenariusz napisał Gabriel García Márquez (na podstawie "Dziennika roku zarazy" Daniela Defoe). Do pewnego stopnia - i z pewnymi zastrzeżeniami - pasuje on do stanu, w jakim od końca kwietnia pogrążyło się 20-milionowe dziś już Miasto Meksyk oraz część kraju.

Pierwsza ofiara epidemii

Brytyjski reporter i ekspert od historii wywiadów Phillip Knightley powtarzał, że pierwszą ofiarą wojny jest prawda. Prawda - to może za dużo powiedziane. Ale z pewnością pierwszą ofiarą świńskiej grypy w Meksyku padła informacja, a największą plagą stała się niepewność, wywołana nieudolną polityką informacyjną rządu - i jego skrajnymi reakcjami.

W ciągu kilku dni rząd przeszedł od lekceważenia podejrzanej ilości zachorowań (katalogowanych początkowo jako ciężkie zapalenie płuc) do "czerwonego alertu" z powodu ataku "nowego wirusa" i ogłoszenia restrykcyjnych środków nadzwyczajnych. Od kampanii ogólnych zaleceń - typu: "myj ręce i owoce, nie pozdrawiaj całusem czy uściskiem dłoni, a gdy kichasz, zasłaniaj usta chusteczką bądź przedramieniem" - po ogłoszenie dekretu, wedle którego przedstawicielom władz wolno siłą wchodzić do domów i izolować chorych.

Minister zdrowia José Angel Córdova nie potrafił podać ani liczby tych, którzy znajdowali się już w szpitalach i na co chorowali, ani listy zmarłych, ani przyczyny ich zgonów. Nie potrafił nawet wytłumaczyć natury choroby i zagrożeń z nią związanych. Owszem, on sam i inni politycy szturmem ruszyli do telewizji. Ale nie po to, by informować, ale żeby relacjonować "na żywo" rozwój epidemii. Jak ognia unikali prasy, która chętniej zadawała kłopotliwe pytania.

O ile media starały się relacjonować wydarzenia rozważnie - o dziwo, biorąc np. pod uwagę ich bezgraniczne żerowanie na temacie trwającej właśnie "wojny narkotykowej", drugiej plagi, jaka spadła na kraj (będzie jeszcze o niej mowa) - o tyle władze nie potrafiły rozmawiać z obywatelami na poziomie konkretów (więcej o świńskiej grypie można było się dowiedzieć z zagranicznych portali internetowych). Obywateli potraktowano jak dzieci: pijcie dużo płynów, bierzcie witaminy, unikajcie uczęszczanych miejsc i noście maseczki chirurgiczne, a unikniecie zakażenia. Jednocześnie władze bombardowały społeczeństwo na przemian rosnącą, to znów malejącą liczbą ofiar wirusa (od kilkudziesięciu do stu kilkudziesięciu). Wywoływało to niepewność i huśtawkę nastrojów, od niedowierzania po panikę, nie mówiąc już o lawinie plotek. A także przekonanie, że rząd nie wie, co się dzieje.

Przygnębiającą karuzelę cyfr powstrzymała dopiero 28 kwietnia Światowa Organizacja Zdrowia, potwierdzając zgon siedmiu Meksykanów z powodu wirusa A/H1N1. Tego samego dnia minister zdrowia twierdził, że ofiar było 20; wcześniej cztery razy zmieniał co do tego zdanie. Gdy 3 maja ogłosił, że "wirus z wolna się stabilizuje", ci, którzy jeszcze go słuchali, od razu szykowali się na dementi.

- Działania meksykańskiego rządu były pełne demagogii, obliczone na ratowanie nadszarpniętego wizerunku i skierowane do społeczności międzynarodowej, podczas gdy w dużym stopniu zaniedbano samych Meksykanów - powiedział Carlos Montemayor, pisarz i specjalista od bezpieczeństwa wewnętrznego, zapytany przeze mnie o ocenę reakcji władz.

Wobec krytyki rząd szedł w zaparte. A prezydent Felipe Calderón na kilka dni zniknął, po czym, gdy pojawił się na nowo, w telewizyjnym orędziu zapewnił obywateli, że władze będą mówić prawdę i informować z "pełną powagą". Ale było za późno: niektórzy utwierdzili się w przekonaniu, że rząd informacje ukrywa; większość, że po prostu nie umie ich przekazać. Poprzednie gabinety - z obecnym włącznie - ciężko na taką opinię pracowały, kręcąc czy kłamiąc w każdej prawie sprawie: błahej czy nie.

Zarazy dzień powszedni

Z dnia na dzień Miasto Meksyk - stanowiące, wraz z okalającym go stanem Meksyk, centrum epidemii - zostało sparaliżowane. Odwołano imprezy masowe, zamknięto urzędy i biura, szkoły, muzea, biblioteki, restauracje i kościoły. Podobnie było w innych stanach. Mecze ligowe odbyły się przy zamkniętych trybunach.

Zwykle zakorkowane ulice Miasta Meksyk i wypełniony po brzegi transport publiczny świeciły pustkami; z dnia na dzień miliony ludzi przestały z niego korzystać. W hotelach goście wycofali rezerwacje, a demonstracje pracownicze na 1 maja zostały - po raz pierwszy w historii - odwołane przez związki

zawodowe. Wykorzystując długi weekend, władze namawiały mieszkańców do pozostania aż do 5 maja w domach, by utrudnić rozwój epidemii.

Dotąd Miasto Meksyk znane było z czegoś przeciwnego: z wielkich, ponad milionowych zgromadzeń na Zócalo, głównym placu, oraz wiecznie zakorkowanej przez auta lub demonstracje głównej arterii, Paseo de la Reforma. Teraz puste były i Zócalo, i Reforma. Na pełnych obrotach pracowały tylko stoiska uliczne z tacos i innymi specjałami; można powiedzieć, że jeśli jedzenie z ulicy ci nie zaszkodzi, to już nic cię nie zabije. Ale taquero na mojej ulicy w San Cristóbal zamknął swoją budkę z tacos de cochinito: ozorek, ryj, uszy, nóżki, chorizo... Mówi, że nie ma klientów. Choć władze zapewniają, że spożycie mięsa wieprzowego nie wiąże się z ryzykiem, sprzedaż spadła o 80 proc. Ludzi nie przekonał nawet happening posłów, pochłaniających przed kamerami wielkie tacos z ryja.

Mówiono też o możliwym przesunięciu lipcowych wyborów do Kongresu. Jeden z polityków podzielił się z obywatelami swoją dewizą na czas epidemii: "najpierw zdrowie, potem demokracja". Krytycy mówili, że rządzący nie rozważaliby w ogóle takiej możliwości, gdyby formacja tworząca rząd (partia PAN) prowadziła w sondażach. Ostatecznie 3 maja kampania wyborcza ruszyła, choć bez masowych spotkań wyborczych.

Krzykiem mody w czasach zarazy i symbolem nowego "stanu wyjątkowego" stały się maseczki chirurgiczne. Co bardziej otwarci lekarze od razu powiedzieli, że w najlepszym razie mają one tylko efekt psychologiczny, a mogą być nawet szkodliwe, bo dają fałszywe poczucie bezpieczeństwa. Funkcjonariusze rządowi od początku puszczali do ludzi oko, aż wreszcie jeden, przyciśnięty, przyznał, że maski takie nie chronią przed niczym. Ich rozdawanie na ulicach i stacjach metra (ponad 6 mln sztuk w pierwszych dniach), głównie przez wojsko - na co dzień zaangażowane głównie w "narkowojnę" - było tylko próbą zapobieżenia panice. A odsprzedawanie i spekulacja nimi - jednym ze sposobów, w jaki mieszkańcy sparaliżowanego miasta łatali swe budżety.

Co więcej, w stolicy zapanował napędzany strachem ostracyzm wobec tych, którzy maseczek nie mieli. Oraz wobec wszystkich kaszlących i kichających. Za to gdzieniegdzie na prowincji zapanowała niechęć do chilangos (mieszkańców stolicy). I choć maseczki np. w Chiapas nie są częstym widokiem, splunięcie na ulicy stało się nieomal przestępstwem.

Ale oplucie przez meksykańskiego piłkarza zawodnika chilijskiego w eliminacyjnym meczu Copa Libertadores i postraszenie go, że zarazi się wirusem, nie było zbrodnią: było już tylko bezbrzeżną głupotą.

Grypa: chwila prawdy

Na domiar złego w ostatni poniedziałek kwietnia w Mieście Meksyk zadrżała ziemia. Na szczęście skończyło się na - dodatkowym - strachu. Tym większym, że wszyscy przypomnieli sobie wielkie trzęsienie z 1985 r. Wówczas, jak dziś, rząd nie potrafił reagować na czas ani podać wiarygodnej liczby ofiar; według niego tamta klęska pochłonęła 6-7 tys. zabitych, podczas gdy organizacje obywatelskie i rodziny ofiar szacują, że było ich nawet 35 tys.

Wówczas jednak bezradności i krętactwu władz przeciwstawiono zryw obywatelskiej samoorganizacji. Dziś, jak mówi w jednym z wywiadów Carlos Monsiváis - pisarz i kronikarz Miasta Meksyk, dla którego rok 1985 był momentem narodzin społeczeństwa obywatelskiego - tym razem nie ma czego odbudowywać, a zagrożenie grypą zamiast łączyć, podzieliło mieszkańców. Iskierkę solidarności dostrzegł tylko, paradoksalnie, w geście noszenia maseczki: chronię siebie, ale także i drugą osobę, której nie chcę zarazić.

W tym obrazku zawiera się istotna różnica czasów, którą opisują socjologowie: wcześniej problemy rozwiązywaliśmy wszyscy wspólnie, biorąc się pod ręce; dziś nawet tragedie, które dotykają społeczeństwa, przeżywane są indywidualnie. Przeciwstawiamy się im - jak mieszkańcy Miasta Meksyk - zatomizowani, zindywidualizowani, zamknięci w domach, podejrzliwie nasłuchujący kichania zza ściany.

Publicyści prześcigają się także w innych porównaniach. Ochoczo sięgnięto po literaturę, przypominając Defoe, Saramago ("Miasto ślepców") i Orwella (jego "Rok 1984"). Jeden z felietonistów przyrównał poczynania rządu do kiepskich filmów Juana Orola, meksykańskiego reżysera kina "klasy B", i napisał, że zamiast z "orwellizacją", mamy do czynienia z "orolizacją" epidemii: infantylizowaniem wydarzeń za pomocą mediów elektronicznych i nie tyle polityczną manipulacją, co nieudolnością.

Głównym pytaniem, na które starano się odpowiedzieć, było: jak to możliwe, że ludzie umierają głównie w Meksyku? (Potwierdzenie pierwszego zgonu w USA nic tu nie zmieniło). Nawet gdy spadła potwierdzona liczba ofiar świńskiej grypy, pytanie pozostało aktualne: dlaczego częściej umierają inni, na zwykłą grypę?

Karierę robi "Dżuma" Alberta Camusa: tak jak parabola choroby posłużyła Camusowi do zdiagnozowania ludzkich postaw, tak świńska grypa w Meksyku pozwala zdiagnozować stan, w jakim znajduje się ten kraj, gdzie nadal powszechna jest śmierć na choroby uleczalne czy zwykłą biegunkę.

Gdy więc minister zdrowia zapewnia o pełnej zdolności do zwalczania epidemii, lekarz ze szpitala w San Cristóbal mówi mi: - Dopiero dwa dni temu przysłali ze stolicy dwa specjalne wentylatory, których jednak nie mamy jak i gdzie zainstalować, oraz małą paczkę leków antywirusowych. Nic więcej. Nie ma nic: personel jest nieprzeszkolony, szpital nie jest przystosowany, nie ma nawet pół oddziału, który można by zaadaptować do nowych potrzeb. Szczerze mówiąc, brakuje nawet mydła.

I dodaje: - Nasz szpital, podobnie jak i inne w całym kraju, ma realizować teraz dwa cele: uspokoić ludność i wykryć obecność wirusa. Ale tak naprawdę robimy tylko to pierwsze. Nie prowadzimy analiz, bo nie mamy jak. Dziennie do szpitala zgłasza się ok. 100 osób, większość z przeziębieniami, inni z prośbą o szczepionki. Badamy ich, wyjaśniamy, jak się można zarazić, nakazujemy myć ręce, dajemy maseczki i odsyłamy do domu.

Pisarz Carlos Montemayor mówi mi, że fatalna kondycja służby zdrowia (która nigdy nie była doskonała, ale starczało, by inne kraje regionu jej zazdrościły) nie jest wynikiem braku reform, lecz porzucenia tej sfery przez państwo w ostatnich trzech dekadach. Meksyk ma wielu dobrych specjalistów, ale z braku infrastruktury nie byli oni w stanie stwierdzić, z czym miano do czynienia. Poprzednie "restrukturyzacje" oznaczały np. zamykanie "z powodu braku środków" laboratoriów zajmujących się badaniami nad wirusami i produkcją szczepionek. Teraz próbki musiano wysyłać do Kanady i USA, tracąc cenny czas.

Wizja bezpiecznych peryferii

Jeśli optymiści sądzili, że dzięki wypowiedzeniu wojny organizacjom narkotykowym - w kraju od wielu miesięcy trwa ofensywa armii i policji przeciw narkogangom - państwo wreszcie staje na nogi, to epidemia pogrzebała chyba te złudzenia. Niemoc toczy państwo, które po "zmianie demokratycznej" w 2000 r. nie było w stanie zbudować silnych instytucji.

Jak notuje kronikarz Carlos Monsiváis, w Meksyku przez dziesięciolecia panowało przekonanie, że istnieją tu tylko dwa regiony: stolica i prowincja. Ta pierwsza dzierży władzę i cieszy się różnorakimi wolnościami; druga skazana jest na zapomnienie, nieszczęścia i wszelakie klęski. Monsiváis uważa, że organizacje narkotykowe przemocą zmieniają ten historyczny podział (wzrasta poczucie braku bezpieczeństwa także w stolicy) oraz wewnętrzny i zewnętrzny obraz Meksyku.

Ale epidemia także: ona z dnia na dzień odwróciła role (nie mówiąc o obrazie kraju). Teraz to centrum zdaje się być skazane na plagi, a peryferie - jak wysunięty najbardziej na południe i graniczący z Gwatemalą stan Chiapas - są wolne od nieszczęść.

Czy rzeczywiście? Władze stanu zapewniają, że nie wykryto zarażenia nowym wirusem (co odnotowano w 16 z 31 stanów Meksyku). Ale lekarz z tutejszego szpitala tylko się uśmiecha: - Wirus z pewnością jest w Chiapas. W Nowej Zelandii jest, a tu miałoby go nie być? Tylko nie mamy jak go wykryć. Poza tym: pamiętasz, jak niedawno wyglądało miasto?

Dopiero co, w trakcie Wielkanocy - tradycyjnego okresu wiosennych wakacji, gdy jeszcze nikt nie słyszał o wirusie A/H1N1, choć ten już z pewnością się rozprzestrzeniał - setki tysięcy turystów z całego Meksyku, a zwłaszcza ze stolicy zalały San Cristóbal de las Casas i inne miejscowości stanu. 92 proc. zajętych pokoi hotelowych i ponad milion turystów - aby oznajmić ten rekord, władze stanowe wykupiły artykuły w lokalnej i ogólnokrajowej prasie.

Teraz władze zaklinają rzeczywistość i snują wizję bezpiecznych peryferii. Wydrukowano plakaty oznajmiające, że "Chiapas jest wolne od świńskiej grypy". Gubernator Juan Sabines grzmi, że jesteśmy bezpieczni. Zwraca się do chiapanecos, ale nikt nie wątpi, że mówi do turystów: przeistacza się w caudillo, męża opatrznościowego (inny gubernator mówił, że "jego stan jest opancerzony przed wirusem"). Przywodzi to na myśl gen. Maximiliana Hernándeza, salwadorskiego despotę, który zwalczał epidemię szkarlatyny, owijając latarnie czerwonym papierem.

Tymczasem na dzień 3 maja potwierdzono w Meksyku 590 przypadków zarażenia wirusem świńskiej grypy A/H1N1. Wśród nich 22 osoby zmarły. Zaś ponad 200 osób miało umrzeć ostatnio na "zwykłą" grypę lub zapalenie płuc.

Plagi prezydenta Calderóna

W jednym z dzienników ukazał się satyryczny rysunek dwóch mężczyzn w maseczkach chirurgicznych, którzy rozmawiają; pada zdanie: "Mam tylko nadzieję, że nie będą chcieli zwalczać świńskiej grypy tak samo, jak walczą z narcotraficantes". Czyli - co zrozumiał każdy czytelnik - strzelając do wszystkiego, co się rusza (sukces w "wojnie z narkotykami" rząd mierzy głównie rosnącą liczbą zabitych gangsterów).

Tuż po objęciu władzy w 2006 r. prezydent Felipe Calderón wypowiedział wojnę organizacjom zajmującym się przemytem kokainy z Kolumbii do USA (przez Meksyk dociera na północ 90 proc. tego narkotyku). Mimo że do wyborów szedł pod hasłem tworzenia nowych miejsc pracy (a nie "silnej ręki", jak np. Álvaro Uribe w Kolumbii), prędko zmienił dyskurs. Ponieważ policja jest skorumpowana, na czas nieokreślony wyprowadził z koszar wojsko, które w niektórych miastach przejęło funkcje policyjne.

Przez kraj przelała się prawdziwa "epidemia" zgonów, będących wynikiem zarówno walk wojska z przemytnikami, jak i wewnętrznych walk organizacji o kontrolę nad kanałami przerzutowymi. Od 2006 r. zginęło w niej ponad 10 tys. osób (6 tys. w samym 2008 r.). W pierwszych miesiącach tego roku notowano dziennie średnio 20-30 ofiar.

O czym świadczy taka bezprecedensowa fala przemocy: o sukcesie czy porażce strategii rządowej? Zapytałem o to prof. Raúla Beníteza Manaut z Universidad Nacional Autónoma de México, zajmującego się bezpieczeństwem międzynarodowym. Odparł: - Ani o jednym, ani o drugim. Tu nic nie jest czarno-białe. Fala zabójstw jest tylko oznaką zmiany taktyki rządu i nasilenia jego działań. Na razie rząd ani tej wojny nie wygrywa, ani nie przegrywa. I jak dotąd, ta sama ilość kokainy dociera do USA.

Calderóna ogłoszono zwycięzcą w najbardziej chyba kontrowersyjnych wyborach prezydenckich w Meksyku. Zwolennicy pokonanego kandydata lewicy Andresa Obradora twierdzą, że doszło do fałszerstwa. Spór o czystość wyborów doprowadził w 2006 r. Meksyk do paraliżu i o mały włos uniemożliwił prezydentowi-elektowi objęcie urzędu. Już jako prezydent, Calderón wybrał sobie nowego wroga: organizacje przestępcze. Zdołał zyskać sojuszników w tej walce: poparły go wszystkie siły polityczne, łącznie z lewicą. Odniósł też pewne sukcesy, choć ograniczone w porównaniu z ogromem zaangażowanych środków.

I wtedy, pod koniec 2008 r., w USA wybuchł kryzys. Szybko zaczął dawać się we znaki także Meksykowi, którego gospodarka związana jest mocno z sąsiadem z północy, a standard życia zależy również od pieniędzy przysyłanych przez emigrantów. Calderón przekonywał jednak, że największym wrogiem są organizacje przestępcze, i koncentrował siły na wojnie z nimi, a jego ministrowie zaprzeczali, jakoby kryzys był "groźną chorobą", mówiąc, że to tylko "mały katar".

Mimo że od epatowania martwymi ciałami handlarzy narkotyków Meksyk przeszedł do epatowania ofiarami grypy (spadła nawet dzienna liczba ofiar "narkowojny": do 10), sytuacja nosi znamiona chwilowego tylko przesilenia. Niedługo kraj otrząśnie się z epidemii i wszystko "wróci do normy". Chyba że spadnie jakaś nowa plaga. Ale tego nie życzy sobie nikt. Nawet najwięksi wrogowie prezydenta.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, korespondent "Tygodnika" z Meksyku. więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 19/2009