Życie na kredycie

Jarosław Kaczyński raz jeszcze ugryzł żubra: żądając komisji śledczej w sprawie afery hazardowej, zdynamizował nieruchawą polską politykę.

28.12.2009

Czyta się kilka minut

Pamiętacie wywiad Jarosława Marka Rymkiewicza dla "Rzeczpospolitej" sprzed ponad dwóch lat? Opisywał w nim Polskę jako "wielkiego białowieskiego żubra", który drzemał do czasu, aż "Jarosław Kaczyński nagle ugryzł go w dupę. Żubr, ugryziony przez pana premiera, podniósł głowę, potrząsnął rogami, ryknął i popędził. Dokąd, tego nikt nie wie. Ale galopuje, pędzi ku swoim nieznanym, dzikim przeznaczeniom. Polska poruszyła się, została poruszona - jest coraz inna i będzie jeszcze inna".

Jeśli Rymkiewicz miał rację, to na sposób, którego się nie spodziewał. Oto bowiem - jak mówią złośliwi - ugryziony żubr popędził wprost do urn wyborczych, żeby zagłosować na PO. To było ledwie dwa lata temu, ale wydaje się, jakby minęła cała epoka. Polska jest "coraz inna". Galopem uciekła od polityki żywiącej się historycznymi resentymentami i zbudowanej na koncepcie walki z "układem", w której było miejsce dla Andrzeja Leppera i Romana Giertycha, a odmawiano go niektórym bohaterom antykomunistycznego podziemia. To się skończyło. Ale jeśli nawet jasne było, jakiej polityki Polacy nie chcą, to otwarte było pytanie: "w takim razie, jaka ma być polska polityka?".

Otwarte i pozbawione nie tylko odpowiedzi, ale nawet próby jej poszukiwania. Na szczęście prezes PiS ugryzł we wrażliwe miejsce rząd PO, zmuszając Donalda Tuska do wykonania jakiegoś ruchu.

W klinczu

Jeszcze do niedawna scena polityczna trwała w kształcie, w jakim zastygła po wyborach parlamentarnych. Wydawało się, że dopóki grozi powrót hufców Jarosława Kaczyńskiego, dopóty Platforma może być pewna swej dominującej pozycji. Nie musiała nawet w tym celu szukać zwolenników. Wystarczało nie wykonywać nerwowych ruchów i nie straszyć wyborców - jak w znanej piosence Wojciecha Młynarskiego: "po co babcię denerwować".

Premier i inni politycy PO powtarzali w kółko tę samą mantrę: chcieliby kontynuować reformy, ale niestety nie jest to możliwe, bo - wiadomo - Lech Kaczyński i weto. Taki właśnie sposób myślenia Donald Tusk sformułował niedawno w "Polityce", mówiąc, że nie da się "wciągnąć w taką grę politycznej naiwności, której rezultat znam z góry: przygotujemy pakiet bolesnych reform i dostaniemy weto prezydenckie. Ja nie jestem od tego, aby dawać prezenty polityczne braciom Kaczyńskim. Co z tego, że zgłosimy reformy? Efekt będzie taki, że przeciwnik polityczny zdobędzie punkty, a reform i tak nie przeprowadzimy".

Czy Lech Kaczyński rzeczywiście by wetował? Tego się nie dowiemy, skoro niewiele dostał z Sejmu do zawetowania. Ale pewnie tak, bo sam to zapowiadał na początku kohabitacji z rządem PO. Czy takiego weta nie dałoby się w Sejmie odrzucić? Udało się to przecież dzięki poparciu SLD w przypadku bardzo ważnej ustawy o emeryturach pomostowych. Mało prawdopodobne, bo SLD z Wojciechem Olejniczakiem na czele był całkiem inną partią niż SLD obecny, pod rządami Grzegorza Napieralskiego, realizujący niewypowiedziany, lecz oczywisty (patrz - media publiczne) sojusz z PiS.

Wielkie pożyczanie

Tymczasem Polsce naprawdę potrzebne są reformy. Przez ostatnich 20 lat ani razu nie mieliśmy zbilansowanego budżetu, nie mówiąc już o budżetowej nadwyżce. To nie może trwać w nieskończoność i nie jest to już abstrakcja odległa od codziennych problemów przeciętnego Polaka. Budżetowy deficyt przekłada się na życie Kowalskiego - w podobny sposób, w jaki fakt, że Kowalski co miesiąc wydaje więcej, niż zarabia, przekłada się na jego rosnące zadłużenie.

10 lat temu nasz dług publiczny, czyli łączna suma zadłużenia przypadającego na wszystkich Polaków, wynosił 273 mld zł. Do początku 2008 r. zadłużenie podwoiło się, a dziś zbliża się do 700 mld zł. Oznacza to, że przeciętna polska rodzina pożyczyła przez te 10 lat jakieś 50 tys. zł.

To nie jest jakieś nieszczęście, przekreślające nasze rozwojowe sukcesy. Te pieniądze w znacznej mierze jesteśmy winni sami sobie, bo dług państwa finansowany jest głównie obligacjami, które w większości albo kupujemy sami, albo kupują je fundusze emerytalne, których jesteśmy członkami. Można też zasadnie argumentować, że pożyczki były konieczne, bo bez nich nie dalibyśmy rady wykorzystać ogromnych funduszy unijnych - zabrakłoby nam na wymagany przez Brukselę "wkład własny". Dzięki nim rozwijaliśmy się szybciej, czego prostą ilustracją jest fakt, że choć w liczbach bezwzględnych w ciągu 10 lat dług wzrósł 2,5-krotnie, to jego udział w produkcie krajowym brutto wzrósł z niecałych 40 proc. do 50 proc. To pokazuje, o ile potężniejsza w tym czasie stała się polska gospodarka.

Blisko progów

Tyle że grożą nam bariery zadłużenia. Po pierwsze - bariery prawne, które zapisane są w ustawie o finansach publicznych, w Konstytucji i w traktacie z Maastricht. Te dwa ostatnie akty prawne każą utrzymywać dług publiczny na poziomie poniżej 60 proc. wartości PKB. Z kolei ustawa o finansach publicznych powoduje, że jeśli relacja długu do PKB przekroczy 55 proc., to rząd będzie musiał podjąć drastyczne środki zaradcze, m.in. zamrażając płace budżetówki i ograniczając waloryzację rent i emerytur.

Jasne: można zmienić prawo, a nawet Konstytucję. Można także zastosować inny sposób liczenia długu, by zmienić absurdalną sytuację, w której do długu publicznego wliczają się obligacje w OFE, gdy nie liczy się zadłużenie ZUS względem przyszłych emerytów. Nawet zapisami traktatu z Maastricht tak bardzo nie musimy się w tej chwili przejmować, gdy w praktyce cała Zachodnia Europa ich nie przestrzega.

Jednak poza barierami prawnymi istnieją też bariery wynikające z możliwości państwa. Czy zadłużenie nie wymknie się spod kontroli, tak jak to się stało na początku tego roku m.in. na Węgrzech, a obecnie w Grecji? W Polsce w 2010 r. sama obsługa długu publicznego pochłonie ponad 11 proc. całego budżetu. Wydamy na ten cel 35 mld, a i tak dług zwiększy się o 80 mld zł! Zbliżamy się nieuchronnie do granicy "bezpiecznego" pożyczania...

Trudny rok

Kryzysowe półtora roku przeszliśmy suchą stopą, w znacznej mierze dzięki trzem czynnikom. Po pierwsze, gwałtowny spadek wartości złotego uratował na początku 2009 r. nasz eksport; po drugie, obniżka składki rentowej i likwidacja najwyższej stawki podatkowej pozostawiły w naszych kieszeniach dość pieniędzy, by konsumpcja krajowa stała się motorem wzrostu gospodarki; a po trzecie, utrzymał się wysoki poziom inwestycji, głównie dzięki wspieranym z unijnej kasy wydatkom na infrastrukturę.

Dwa pierwsze powody już przestają grać na naszą korzyść. Złoty odrobił straty, a bezrobocie spowoduje osłabienie konsumpcji. Nie jest więc wcale powiedziane, że 2010 będzie dużo lepszy od 2009 r. W tym roku gospodarka urosła o ok. 1,5 proc., w przyszłym może o 2 proc. (tak przewiduje większość ekonomistów, oficjalne rządowe prognozy mówią o ledwie 1,2 proc.). Tymczasem od wzrostu gospodarki zależy wysokość zapłaconych podatków. A od podatków wpływy budżetowe. A od wpływów do budżetu to, jak wiele będziemy musieli znowu pożyczyć.

Zostawmy na boku opowieści politycznych szamanów o tym, że rozwiązaniem jest jakaś mityczna "racjonalizacja wydatków". Kilka miliardów uda się pewnie jeszcze zaoszczędzić, a kolejnych kilka zamieść pod dywan, ale tak naprawdę wszystko wisi na barkach ministra skarbu Aleksandra Grada. Jeśli uda się wykonać rządowy plan sprzedania państwowego majątku za 25 mld zł, to dług nie przekroczy 55 proc. PKB, nie będzie potrzeby ani zmieniania progów ostrożnościowych (co mogłoby zresztą odbić się rykoszetem, wywołując panikę wśród inwestorów), ani wprowadzania drastycznych cięć w wydatkach. Tyle że to "numer na raz". No, może na dwa razy. Za 3-4 lata nie będzie już czego sprzedawać. Czy gospodarka do tego czasu na tyle się rozpędzi, że zadłużenie zacznie maleć?

A jeśli się nie rozpędzi? Jeśli przyjdzie druga faza kryzysu? Jeśli np. Irlandia i Grecja opuszczą strefę euro i wybuchnie panika? Jeśli inwestorzy będą chcieli wykorzystać naszą trudną sytuację i kupić przedsiębiorstwa za tak niską cenę, że minister skarbu nie będzie mógł przyjąć oferty? Albo jeśli przyjdzie parę kolejnych spektakularnych bankructw w sektorze finansowym i inwestorzy znów uciekną do bezpiecznego portu dolara, jak to było na początku tego roku? Jeśli złoty spadnie, a koszty obsługi zagranicznego zadłużenia gwałtownie wzrosną? Jeśli...?

Nie ma co mnożyć negatywnych scenariuszy, ale faktem jest, że "jedziemy po bandzie" - po wąskiej grani między ryzykiem, koniecznością a nieodpowiedzialnością. Grudniowe obchody 20. rocznicy wprowadzenia planu Balcerowicza przypomniały, jak potężnymi wyrzeczeniami musieliśmy zapłacić w latach 1989-1992 za nieudolną politykę komunistów. Czy gotowi jesteśmy zaryzykować, że przyjdzie nam tę lekcję wyrzeczeń przerabiać raz jeszcze?

Platformie spada

Choć przynajmniej od późnej wiosny było wiadome, w którą stronę jedziemy, PO nie sprawiała wrażenia, że się tym specjalnie przejmuje. Cytowane wyżej samousprawiedliwienie (nie możemy nic zrobić, bo Lech Kaczyński zawetuje) paraliżowało rządzących, którzy zapewniali, że na reformy przyjdzie czas po wyborach prezydenckich, z przyjaznym już lokatorem w budynku przy Krakowskim Przedmieściu.

Sytuację zmieniła afera hazardowa, która - zręcznie wykorzystana - wpuściła wiatr w polityczne żagle PiS. Jarosław Kaczyński, któremu słusznie komentatorzy wytykali w pierwszej połowie 2009 r. brak pomysłu na to, jak wyjść z polityczną inicjatywą, znalazł wreszcie "swój" temat i znajomym szlakiem ruszył do boju jak Rosynant tknięty ostrogą. Efekty? W badaniach CBOS Platforma Obywatelska ma już poparcie na poziomie 36 proc. wyborców (o 5 proc. mniej niż w październiku), a PiS 24 proc. (to najlepszy wynik od dwóch lat). Jak wynika z badań tego ośrodka, liczba zwolenników i przeciwników rządu zrównała się (po 31 proc.) po raz pierwszy od początku tej kadencji.

Tusk na aferę hazardową zareagował szybko, odstawiając na boczny tor wszystkich, którzy choćby teoretycznie mogli z nią mieć cokolwiek wspólnego. To jednak były tylko środki zaradcze, walka obronna na terenie przeciwnika. Rząd Platformy musiał poszukać innej narracji politycznej, własnego terytorium, na którym spróbuje narzucić swoje warunki rozgrywki kampanii wyborczej.

Tematy na kampanię

Takim terytorium mają być dwie propozycje: jedna Tuska (zmian konstytucyjnych ograniczających władzę prezydencką), druga ministra Rostowskiego (część składek emerytalnych dziś płynących do OFE miałaby pójść na bieżące wydatki). Jeśli to wszystko, na co Platformę stać, to - trzeba przyznać - efekt nie jest imponujący. Ograniczenie władzy prezydenckiej to typowy temat zastępczy, bo i tak nie zbierze się większości parlamentarnej niezbędnej do zmiany Konstytucji. Po co w takim razie został zaproponowany? Wiadomo: żeby wzmocnić przekaz, że Lech Kaczyński jest hamulcowym zmian i żeby odwrócić uwagę od komisji śledczej.

Natomiast tematyka emerytalna jest w polskich warunkach kluczowa, bo niewiele jest na świecie krajów wydających na emerytury tak wiele jak my (w proporcji do dochodu narodowego). Tyle że rządowa propozycja zamiany zobowiązań finansowych wyrażonych w postaci obligacji zakupionych przez fundusze OFE na zobowiązania ustawowe nałożone na ZUS nie budzi zaufania. Podważa całą logikę reformy emerytalnej i słusznie spotkała się z powszechną krytyką. Trudno powiedzieć, czy rząd się z niej wycofał, czy też zamierza ją podtrzymywać, a może zmodyfikować, bo oficjalne wypowiedzi w tej sprawie były i są sprzeczne.

Tym niemniej dobrze się stało, że w ogóle do dyskusji na tematy emerytalne dochodzi. Nie tylko dlatego, że faktycznie absurdalna jest sytuacja, w której fundusz emerytalny liczy sobie (i to niezależnie od niemałych opłat za bieżące zarządzanie) 3,50 zł od każdych pobranych 100 zł składki. Za co? Za to, że kupuje rządowe obligacje, co jako żywo każdy z nas mógłby sam uczynić bez dodatkowych kosztów? A dwie trzecie pieniędzy zgromadzonych przez fundusze zostało ulokowane właśnie w papierach skarbowych. Minister mówi: lepiej oddać te pieniądze ZUS-owi. A może na odwrót: znieść ograniczenia, które zmuszają OFE do finansowania państwowego długu?

Problemem nie są jednak tylko OFE, nawet jeśli rzeczywiście ich wysokie koszty nijak się mają do niskiej efektywności, z jaką lokują powierzone im pieniądze. Zmiany w tej dziedzinie muszą objąć również drażliwą politycznie kwestię emerytur górniczych, mundurowych i rolniczych, a także wieku emerytalnego.

To prawda - na razie minister pracy Jolanta Fedak dzieli się z Polakami jakimiś luźnymi refleksjami na ten temat, z których nie wynika, żeby zadała sobie trud odrobienia lekcji. To już jednak problem Donalda Tuska i jego trudnych relacji z koalicjantem. Kwestia prezydenckiego weta chwilowo odłożona na bok, a pytania o to, co należy zrobić, zostały wreszcie postawione publicznie. Jeśli odpowiedzi nie będą satysfakcjonować wyborców, to ci dadzą temu wyraz przy urnach wyborczych.

Politycy opozycji twierdzą, że propozycja ograniczenia władzy prezydenckiej może mieć jeszcze jeden cel. Byłaby niezłą racjonalizacją ewentualnego obwieszczenia przez Donalda Tuska, że postanowił nie startować w wyborach prezydenckich. Oficjalnie dlatego, że chciałby zmniejszenia znaczenia tego urzędu. Nieoficjalnie - gdyby groziła przegrana.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 01/2010