Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Soda zawsze marzyła o małżeństwie z miłości – na przekór tradycji, która w Kambodży wciąż oznacza zaślubiny aranżowane. Mijały jednak lata, a wyśniony kandydat się nie pojawiał. Dziewczyna rzuciła się więc w wir pracy: w fabryce odzieży, położonej na obrzeżach kambodżańskiej stolicy Phnom Penh, awansowała na liderkę szwaczek, zarabiając 300 dolarów miesięcznie. W Kambodży to dużo. Ale i tak nie starczało na utrzymanie rodziców i dwóch sióstr, które straciły pracę.
Sposobem na lepszy zarobek miał być wyjazd do Chin. – Pewnego dnia do naszego zakładu przyszła świetnie ubrana kobieta i namawiała, że w podobnej fabryce w Chinach zarobię nawet 700 dolarów na miesiąc, a przy tym jedzenie i spanie będę mieć za darmo. Posłuchałam. Tej decyzji nie wybaczę sobie do końca życia – opowiada dziś Soda.
Już na lotnisku zabrali jej paszport i powiedzieli, że ma wyjść za mąż za Chińczyka.
Soda: – Trafiłam do domu na wsi, gdzie z innymi kobietami czekałyśmy na kupca. Codziennie przychodziły do nas tabuny mężczyzn: ślepi, bez rąk, chorzy psychicznie, starzy, młodzi, odrażający. Bez skrępowania negocjowali przy nas cenę. Wskazywali palcem, jakby chodziło o kurczaki na targu. Mnie wybrał 26-latek, jak się okazało: chory psychicznie. Przyszedł z rodzicami. Wyglądali, jakby kupowali prezent dla dziecka. Żadna Chinka nie wzięłaby ich syna, więc zdecydowali się zapłacić za Kambodżankę.
Brudny biznes matrymonialny
Soda opowiada, że do ślubu została „przekonana” biciem i gwałtem.
– Nie zapomnę dławiącej nienawiści, gdy podpisywałam papiery w urzędzie stanu cywilnego – wspomina. – Czułam, że na zawsze przekreślam szansę na normalne życie. Miesiąc miodowy zastąpiły wyzwiska i bicie. Traktowali mnie jak zwierzę, jak służącą do garów i darmowego seksu. Z czasem gwałcić zaczął mnie także teść. Chcieli, bym urodziła im dziecko. Trzy razy uciekałam, za każdym razem odstawiały mnie lokalne władze lub policja.
Udało się jej dopiero, gdy na ratunek przyszła organizacja pozarządowa z Kambodży. Do domu dziewczyna wróciła rok temu, ale do dziś nie może poradzić sobie z traumą. – Łapię się na tym, że zamykam się w pokoju na klucz, choć nikogo nie ma w domu – mówi.
Podobnie jak setki Kambodżanek, Soda trafiła w ręce handlarzy żywym towarem, którzy od lat prowadzą w Chinach brudny biznes matrymonialny. Dotąd największym zainteresowaniem cieszyły się Wietnamki – mają urodę podobną do Chinek. Ale ze względu na zaostrzane przez wietnamski rząd przepisy, pośrednicy zaczęli szukać nowych „źródeł”.
W tej roli do Chin coraz częściej trafiają także Birmanki i Laotanki. Wypełniają lukę, którą wytworzyła wprowadzona pod koniec lat 70. XX wieku tzw. „polityka jednego dziecka” i wynikająca z niej selektywna aborcja. Dziś dysproporcja płci w Chinach jest alarmująca: na 100 dziewczynek rodzi się aż 117 chłopców. W efekcie brakuje kobiet, a wielu mężczyzn wybiera drogę na skróty.
Soheanh Heng z World Vision International mówi, że ślub z Kambodżanką lub Wietnamką to także oszczędność: zgodnie z tradycją za Chinkę przyszli teściowie muszą zapłacić nawet 20 tys. dolarów. Za żonę „z importu” – o połowę mniej.
Bywa, że na wsi dwóch mężczyzn kupuje żonę... na spółkę. Jeśli okaże się bezpłodna, sprzedają ją do burdelu.
Trudny powrót
Kambodżanki trafiające do Chin pochodzą głównie z biednych wsi. Nie mając wykształcenia, w kraju mogą liczyć na pracę za głodowe stawki w fabrykach odzieży. Wiele daje się ponieść ułudzie lepszego zarobku. Tym bardziej że do wyjazdu namawiają je kobiety.
– Pośredniczkami są zwykle Kambodżanki, które same zostały zmuszone do ślubu z Chińczykiem – twierdzi Dy Thehoya z organizacji CLEC, pomagającej kobietom w repatriacji. – Nie znając prawdy, przyszła ofiara postrzega pośredniczkę jako symbol sukcesu, co budzi zaufanie i przyspiesza decyzję o wyjeździe.
Powrót nie jest już prosty i wymaga długiej walki. Z formalnego punktu widzenia wszystko wygląda na legalne: ofiara przyjechała do Chin na wizie turystycznej, poznała Chińczyka i wzięła ślub. Nie można się przyczepić. Sytuację komplikuje fakt, że poszkodowana nie ma paszportu, bo przetrzymuje go chińska rodzina, i w przypadku ucieczki narażona jest na areszt za nielegalny pobyt.
O tym, jak trudno wyrwać się z niewoli, wie Dany. Tak jak Soda trafiła do rodziny na chińskiej prowincji. Na początku miała trochę szczęścia: teściowie i mąż byli mili, dawali normalnie jeść, nie zamykali na klucz.
– Wszystko zmieniło się, gdy zapragnęli dziecka. Okazało się, że mam służyć im tylko do zapłodnienia. Tymczasem moim pragnieniem było zobaczyć synka, którego zostawiłam w Kambodży. Rozwiodłam się, gdy miał dwa lata. Wmawiałam sobie, że zostawiłam go dla jego dobra: mieszkaliśmy na wsi, nie miałam pracy, gdyby zachorował, nie miałabym pieniędzy na lekarza. Łudziłam się, że Chiny to zmienią. A tu siedziałam na zapadłej chińskiej wsi i walczyłam z kolejnym mężczyzną w moim życiu. Obmierzły, chciał za wszelką cenę zostać ojcem. Gdy okazało się, że jest bezpłodny, teściowie wpadli na pomysł in vitro. Nie zgodziłam się. Wtedy zaczęło się piekło – mówi Dany z płaczem.
Kilka razy próbowała uciec. Za pierwszym wyczekiwała przez trzy dni pod konsulatem Kambodży w Szanghaju. Były święta, w budynku pusto. Gdy w końcu przyjął ją konsul, usłyszała, że ma wracać do chińskiej rodziny, bo nie ma przy sobie paszportu. Po powrocie rozwścieczony mąż i teściowie zaczęli ją bić i głodzić. Tygodniami nie wychodziła z domu.
Z pomocą przyszła kambodżańska policja. Dany: – Rodzice zgłosili moje zaginięcie w lokalnym oddziale zwalczającym handel ludźmi. Sprawa trafiła do komendy głównej policji, potem do Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Pomoc dotarła na czas: byłam na skraju wyczerpania. Myślałam, że już nie wrócę do domu. Chciałam popełnić samobójstwo.
Powstrzymała mnie myśl o synu.
Dziś, już w Kambodży, Dany zarabia tylko 65 dolarów miesięcznie. – Ale mój syn jest obok mnie. Tu czuję się wolna – mówi.
Korupcja na górze
Dany należy do nielicznych, którym udało się uciec z Chin. Z kambodżańskich statystyk rządowych wynika, że w 2014 r. uratowano zaledwie 58 kobiet.
Ale to tylko część dramatycznej historii Kambodżanek. Wiele z nich wcale nie musi jechać do Chin, by wpaść w spiralę handlu ludźmi.
Tysiące dziewczyn i kobiet, chcąc wyrwać się z biednej prowincji, trafia do burdeli w stolicy lub w turystycznych miejscowościach – takich jak Siem Reap, blisko słynnych świątyń Angor Wat, lub do nadmorskiego Sihanoukville. Inne decydują się na wyjazd do Malezji, gdzie – pracując jako pomoc domowa – narażone są na przemoc seksualną ze strony pracodawców.
Dy Thehoya z CLEC mówi, że choć kambodżański rząd stara się zwalczać handel ludźmi, czyni to zwykle nieudolnie. Dotyczy to także przemytu kobiet do Chin. Rok temu rząd zaczął wywierać naciski na chińską ambasadę w Phnom Penh, by wprowadzono restrykcje przy wydawaniu wiz dla młodych i samotnie podróżujących Kambodżanek. Kobiety starające się o wizę turystyczną miałyby zdeponować w chińskim banku 10 tys. dolarów. Zdaniem kambodżańskich władz to wystarczy, aby zabezpieczyć powrót do kraju kobiety, która wpadłaby w ręce nieuczciwych pośredników.
Chińska ambasada najwyraźniej miała inne zdanie, bo nawet nie odpowiedziała na ten apel. Oburzyły się za to organizacje pozarządowe, wytykając władzom, że proponowane rozwiązanie łamałoby prawa zwykłych turystek, które jadą do Chin na urlop. Złudna wydaje się też wiara, że chińscy urzędnicy sprawdzaliby, kto dokonał depozytu w banku. Równie dobrze przelew mógłby zrobić pośrednik.
Korupcja to – po chińskiej i kambodżańskiej stronie – jeden z czynników sprawiających, że handel ludźmi ma się tak dobrze. Kambodżańskie organizacje pozarządowe już nieraz alarmowały, że w brudny biznes często zamieszani są rządowi oficjele i pracownicy ambasad lub konsulatów. Ci ostatni zaangażowani są w poświadczanie stanu cywilnego ofiary, zanim zostanie zmuszona do ślubu. Bywa też, że od kobiet, którym udało się schronić w ambasadzie lub konsulacie Kambodży, żąda się dodatkowej opłaty za pomoc w powrocie do kraju.
Wolność za 2 tys. dolarów
Kobiety, których nie stać na bilet powrotny, mogą liczyć jedynie na wsparcie organizacji pozarządowych. Te jednak nie są w stanie pomóc każdemu, co zmusza ubogie rodziny do zaciągania pożyczek. Jak w przypadku 18-letniej Sokunthei, którą zwerbowała kuzynka.
Wkrótce po przyjeździe do Chin dziewczyna poczuła, że coś jest nie tak. Pośrednicy kazali przybyłym podzielić się na dwie grupy: mężatki po prawej, singielki po lewej. Chwilę później Sokunthea i dwie inne dziewczyny siedziały już w aucie jadącym do domu pośredniczki. Pozostałe kobiety zgodnie z obietnicą trafiły do fabryki.
– Nie mogłam uwierzyć, że oszukała mnie własna kuzynka – mówi Sokunthea.
Na szczęście o wszystkim dowiedziała się matka Sokunthei. – Błagała moją kuzynkę, aby zorganizowała powrót do Kambodży. Ta zgodziła się, ale pod warunkiem, że zapłacimy 2 tys. dolarów. Matka wzięła pożyczkę od wioskowego lichwiarza. Dług jeszcze bardziej pogrążył naszą rodzinę. Dziś się procesujemy. Nie darujemy jej tego.
Ale sprawa sądowa ciągnie się od trzech lat i nie widać nadziei na postęp: oskarżona kuzynka nie zjawia się na rozprawach, a terminy coraz częściej są odraczane. Rodzina podejrzewa, że sąd mógł zostać przekupiony – w Kambodży siatki przestępcze czują się bezkarne, a szanse na sprawiedliwy wyrok są niewielkie.
Ale Sokunthea wie, że i tak miała niesamowite szczęście. Dziewczyny, z którymi trafiła do domu pośredniczki w Chinach, już tam zostały. Gdy próbuje do nich dzwonić, włącza się poczta głosowa. ©
Imiona wszystkich bohaterek zostały na ich prośbę zmienione.