Zobaczyć to, co widać

Żyjemy w świecie zatłoczonym znaczeniami. Trzeba dużej odwagi i niezależności, żeby spod tego gotowego choćby na chwilę się wydobyć. Z piszących dziś po polsku najbliższy tej sztuki jest, moim zdaniem, Marcin Sendecki.

15.11.2006

Czyta się kilka minut

Marcin Sendecki /
Marcin Sendecki /

Zobaczyć, naprawdę zobaczyć to rzadka umiejętność, zamierzenie wyjątkowe. Nie jest to jedyna droga do wielkiej sztuki - ale jedna z trudniejszych i prowadzących najdalej. Zwykle widzimy to, co wiemy. Oglądamy naszą wiedzę. To, co już wiemy, wskazuje nam to, co mamy zobaczyć. Siedmioletnie dziecko znalazło się pierwszy raz w szkole i otwiera elementarz. Widzi podobiznę małej dziewczynki: "To jest Ala"... narysowany domek, dwa okna, drzwi, na dachu komin, dym z komina: "To jest dom Ali"... pies siedzi przed budą: "To jest dom psa"... pszczoła wyfruwa z ula: "To jest dom pszczoły"... Dzięki tej lekcji siedmioletni pierwszoklasista nie powinien mieć trudności w rozpoznaniu... w "zobaczeniu" domu Ali w dziesięciopiętrowym bloku. A przecież dziecko przyszło do szkoły już przygotowane przedszkolem. A przedtem zostało przystosowane do życia, "do świata" przez najbliższych. Musiało się nauczyć rzeczywistości i niebezpieczeństw, które mu od niej grożą.

Przygotowywani do życia domem i szkołą, żyjemy na co dzień w świecie zatłoczonym znaczeniami. Dźwigamy potężną wiedzę wymagającą idealizacji i abstrahowania. Trzeba dużej odwagi i szczególnej niezależności, żeby spod tego gotowego - zawsze już znanego wcześniej - choćby na chwilę się wydobyć. Niekiedy nielicznym to się udaje. Z piszących dziś po polsku najbliższy tej sztuki jest, moim zdaniem, Marcin Sendecki. Wiem to od kilkunastu lat, od pierwszych jego tekstów przeczytanych w "bruLionie". Potem śledziłam z podziwem jego pierwsze wydane tomiki. Zaglądając często do literatury - nie tylko europejskiej - wiem, jak rzadka i trudna to umiejętność.

Trzeba zobaczyć "po raz pierwszy", "ni stąd ni z owąd", widzieć umysłem, który jeszcze "nie wie". Trzeba "odzyskać wolność od znanego", jak mówią mistrzowie zen - uwolnić się od skomplikowanej wiedzy pierwszoklasisty o rzeczywistości i zasad zdrowego rozsądku. Bo czym jest "zdrowy rozsądek"? Jest sposobem skutecznego i bezpiecznego postępowania z rzeczywistością. Tylko że przedtem - trzeba się rzeczywistości i zdrowego rozsądku nauczyć. Historycy i antropolodzy badający dawne lub egzotyczne kultury znają różne rzeczywistości i różne odpowiadające im zasady zdrowego rozsądku. To sprawa wzajemnych uzgodnień - zebranych w system i wpajanych nam przez całe życie, począwszy od niemowlęctwa. Wszystkie muszą być z grubsza przyswojone zanim siedmioletni pierwszoklasista, wyszedłszy z domu i bezpiecznie przeszedłszy ulicami miasta, "zobaczy" dom Ali na osiedlu, w betonowym bloku mieszkalnym. A wtedy - "zdroworozsądkowy",

brzmiący tautologicznie tytuł szkicu wyda się wyrafinowanym paradoksem.

Jeszcze o paradoksach.

"Z wysokości" - tytuł debiutanckiego zbioru wierszy Sendeckiego niczym szczególnym się nie wyróżnia. Powszechnie wiadomo, że poeci od wieków usiłują oglądać świat i przemawiać w jego imieniu "z wysokości": Nieba, Języka, Kultury, Słowa, Sztuki, Autorytetu, Sądu, Majestatu, bogów, Boga... - nie wspominając już przysłowiowych wież ze słoniowej kości, gdzie często i chętnie przebywają. I tu zaskoczenie, które od początku i niezmiennie wywołują te teksty:

Z wysokości drugiego piętra widać parking,

wieżyczki

cerkwi i łuski tynku na ciele zmieniających

skórę

bloków (...)

("Z wysokości")

I dalsza część widoku na sąsiedniej stronie:

Pola, kałuże, pochylone sylwetki ludzi

i niebo spadające na dachy brudnych

domów, tak

czysto

("Pola, kałuże")

I jeszcze - drastycznie skrócone dopowiedzenie tego. Utwór, otwierający któryś z kolejnych tomów wierszy:

Z drugiego widać głóg

("Opisy przyrody", [Z drugiego])

Ta wysokość - jak na wypowiedź poetycką, "wyniesioną" uroczystą mową, i związane z nią oczekiwania czytelników poezji - jest paradoksalnie niska i paradoksalnie wspólna. To wysokość naszych domów, naszych okien, naszych pięter. Najbliższy nam, najbardziej wspólny punkt widokowy, który wyzwala nasz naturalny sposób patrzenia. Stąd nieuchronne paradoksy tych wierszy. Paradoks jest bowiem zawsze zderzeniem jakiejś znaczności i jakiejś nikłości. W tym przypadku polega na dysproporcji między wzniosłością naszych poetyckich przyzwyczajeń i oczekiwań a zwykłością życia, którym żyjemy na co dzień. Zasadza się na sprzeczności między naszymi obrazowymi i językowymi nawykami a tym, czego doświadczamy bez wiedzy o widzianym. Jak wszystkie paradoksy - rodzi się z nieuchronnego konfliktu między zakładanym przez nas a przez nas doświadczanym. "Zadaniem" paradoksu (jeśli tak wolno powiedzieć) jest przekraczanie granicy zdrowego rozsądku: wychodzenie poza to, co zwykliśmy przyjmować dotąd za prawdę rzeczywistości, a co nagle okazuje się fałszywe. Dlatego najtrafniejsze, najcelniej demaskujące są często paradoksy niezamierzone.

Zbiór wierszy "Z wysokości" na tym zobaczeniu nie poprzestaje, ogląda dokładniej swój paradoks:

W świetle deszczu, który jest z nami

od wczoraj, na placu: w pół drogi do

wapieni i margli: kobieta w żółtej

kurtce, mokry chleb na wysokości

kolan.

("Wdech, wydech")

Punkt widokowy przesuwa się niżej, do wysokości kolan. Nie widać już dachów, domów, sylwetek ludzi... I jeszcze niżej. Już nie wystarczy zwykłe przeniesienie wzroku, trzeba się pochylić nisko nad podłogą:

Jest ciepło, kurz kładzie się na próg

biblioteki.

(...) Tynk pęka

("W czerwcu")

(...) Jest kurz, krwinki błota

na ciemnym półpiętrze.

("Piątek, sobota")

Podobnie w kolejnym tomie wierszy, "Parcelach":

Popiół, pomarańczowe

łupiny w pokoju, na schodach.

Na łóżku z fotografii.

([Popiół])

Można by jeszcze przytoczyć wiele podobnych obrazów. Ale muszę uzupełnić to, co powinnam powiedzieć na początku. Bezpośrednią przyczyną napisania mojego tekstu jest wznowienie przez autora dwu pierwszych tomów wierszy w książce pt. "Z wysokości. Parcele". Książka, w której żadnego z już opublikowanych wierszy nie pominięto, składa się z 44 krótkich i bardzo krótkich, niekiedy dwu- albo trzylinijkowych utworów. Nowością jest dodanie 23 wczesnych wierszy towarzyszących zamieszczonym i dotychczas w książkach nie publikowanych. Wiersze te wyodrębniono w części zatytułowanej "Grunt". Nowa książka utwierdza mnie w przekonaniu, że autor zdawał sobie sprawę z osobliwości i wagi swego lapidarnego, małomównego debiutu. Stąd decyzja pełnego ponownego przytoczenia "dokumentu". Trzeba się więc zastanowić nad intencją i intuicjami autora.

W tych wierszach żyją jego rówieśnicy - ale obok nich mieszkają setki żywych istnień: porzuconych, zagubionych, zbędnych, żyjących własnym, nieznanym nam życiem. "Popiół", "pomarańczowe łupiny w pokoju", "okruch szkła na podłodze", "kiełki lodu na parapecie okna" - zobaczone przez Poetę; niezauważane przez innych, przez nas. Mimo że znajdują się najbliżej, pomieszczone w naszym polu widzenia, mimo że są idealnie podatne na nasz naturalny sposób patrzenia (to przyrodzony nam rejon, nie jesteśmy specjalistami od wielkich obszarów, chociaż właśnie o nich chętnie bajdurzymy!).

Meble, inne sprzęty w pokoju, asfalt na jezdni, deszcz... - o właśnie deszcz, ten rozgadany, wszechobejmujący, rozmnażający wszystko wszechżywioł w małomównym świecie Sendeckiego. Te liczne istnienia stają się coraz liczniejsze, zwłaszcza w ostatniej części książki, i tworzą grunt niejednorodny, grząski, kruchy - który nie daje światu fundamentów, nie stwarza ludziom oparcia:

Prawie trójkątne, natarczywe okno. Chustki

kobiet wymienionych w liście, na stole.

Prostokątnym,

pudełko zapałek. (...)

Oddzielne. Dziąsła, źrenice i więzadła kobiet.

([Prawie])

Tekst ten odsłania jeszcze jedną, osobliwą cechę wierszy. Cząstki wyposażenia pokoju, cząstki ubrań bohaterów i cząstki żywych organizmów, zobaczone, usamodzielniają się i traktowane są w zapisie na równych prawach. Każde postrzeżone istnienie, na przykład fragment ciała ludzkiego obejrzany dokładniej, oddziela się od ciała i dołącza do grząskiego wszechżywiołu, potęgując znikliwość, niepewność i brak oparcia. Wspaniałe, wstrząsające świadectwo:

spać, słyszeć miękkie zgłoski:

Sztokholm: powtarza studentka

w czerwonym sweterku, nie ma kości

i włosów, piersi ani ramion, nie ma boga,

który widzi, jak rosną jej kruche paznokcie.

("Wzajemność")

I oto widok, który wyłania się z tych wierszy. Tysiące drobnych samodzielnych istnień, każde na własnej parceli, bez kontaktu z ludzkim. Obok nich, na wspólnej parceli "rzeczywistości" - ludzie, "bohaterowie" wierszy. Nic z tego sąsiedztwa ani dla nich, ani dla nikogo nie wynika. To, co Poeta zapisał w ostatniej części książki, jest paradoksalnym zaprzeczeniem wszystkiego, co zwykliśmy wiązać ze słowem "grunt".

W taki sposób spoza tej rzeczywistości, którą przyjęliśmy za normę, wyłania się oczywistość rzeczy. Niewyrażalna oczywistość - którą kaleko i paradoksalnie, w sposób przybliżony staramy się opowiedzieć. Głos mają rzeczy, które nie reprezentują niczego poza sobą i wyrażają tylko własne istnienie:

szkło, kurz, przegniłe jabłka, liście,

zaprawa między połówkami cegieł;

nagły egzamin zdany wyłącznie na siebie

([szkło])

Gdy zjawia się nagi byt, gdy wypowiada się (wypowiada siebie) samo "jest" - mowa milknie. Doświadczamy uczucia zbędności słów i podstawowej nieopowiadalności świata czy ściślej - nieopowiadalności istnienia (bo "świat" tworzymy właśnie po to, żeby był "podatny na opowiadanie"!). Gdy "jest" zaczyna mówić, o wszystkie nasze słowa jest za dużo. Nie mamy słów bezinteresownych - ludzkich słów "dla podziwu i pokory". Nie potrafimy mówić tak, żeby samo istnienie znaczyło swoim "jest". Istnieniu niczego nie brakuje, więc niczego nie można mu dodać. Można mu tylko ludzkie słowa odjąć. I tu największy problem piszących, który od wieków usiłują rozwikłać poeci. Zwłaszcza poeci.

Gdyby nie mimowolne lub zamierzone paradoksy, na przykład jakieś drobne paradoksalne użycia słów - w ogóle nie byłoby wiadomo, z czego składać swe kalekie protokoły. Jest to pierwszy, konieczny, "gruntujący" wszystkie pozostałe paradoks wierszy Sendeckiego. Wszystko jest w nas i dla nas, znajduje się najbliżej nas, dzieje się w naszych myślach i oczach, nam zawdzięcza swoją obecność w zapisie - lecz my jesteśmy temu zbędni: głusi, niemi. Inwentaryzujemy oderwane fakty, lecz nie jesteśmy w stanie włączyć się w jeden żywy, żyjący organizm:

wyjść, wrócić, ręce stoją w oknie:

co też się dzieje na mokrym asfalcie?

ktoś powinien widzieć, ale nie wiem kto.

(...)

suche rzeczy trzeszczą, czy to nie

rozmowa? ktoś pewnie mówi,

ale nie wiem co.

("Plac Zbawiciela")

No właśnie. Poeta nie wie. Inni, jeżeli znajdą się w oknie - pewnie będą wiedzieli. A sztuka polega na tym, żeby "nie wiedzieć" - żeby nie przystać na wspólne doświadczenie ludzi wyniesione z życia, przezwyciężyć przemoc zastanej wiedzy zawartą w ludzkiej mowie. Stąd trudność. Nasz język jest wobec istnienia bezradny - jeżeli mu nie przychodzi z pomocą to już poznane, powtórzone za innymi. Całe życie powtarzamy. Im bogatszy nasz zasób słów, im sprawniej operujemy językiem - tym tłumniej mówią przez nas ludzie. Uczymy się, powtarzając (uczyć się, to powtarzać). Potem... tak, potem wykorzystujemy na własny użytek: rozwijamy poznane myśli, komponujemy dotychczas nieznane muzyczne symfonie słów, wzbogacamy wspólny dorobek, tworzymy nową kulturę albo przytaczamy dawne tradycje kulturowe (co często idzie w parze, lecz przecież nie zawsze).

Ale nie piszę tu ani traktatu o poezji, ani nie mówię o sobie poetce. Pasjonuje mnie niezwykły, małomówny debiut Sendeckiego, chcę zrozumieć jego wyjątkowość. Owszem, dostrzegam nasze "braterstwo w ubóstwie (słów)".

Teoretycznie - idealnym obserwatorem mokrego asfaltu byłby posługujący się naszą mową przybysz z Marsa. Tak, ten bez żadnych oporów i wcześniejszych obciążeń rozpoznałby "wypowiadającego się" i wysłyszał, "co mówi". W praktyce najbliższe - lecz nigdy dość bliskie! - ideału byłoby małe dziecko. Miałoby najmniej znanego - tego po ludzku znanego - do zapomnienia i musiałoby sobie jakoś poradzić ze swoim zbyt małym zasobem słów. Może próbowałoby np. tak jak Miron Białoszewski w tym odkrywczym zapisie księżyca:

Na czym księżyc wisi?

Na spadaniu.

(Miron Białoszewski, "Rozkurz")

To paradoksalne zespolenie "spadania" i "wiszenia" pochodzi niewątpliwie z mowy dziecka. O głębokim związku językowej odkrywczości ze skromnym zasobem słów i jego powinowactwie z mową dziecka wiedział także Bash?: "Chcesz pisać haiku, postaraj się o małe dziecko" (słowa te przytacza Alan W. Watts).

I jeszcze o księżycu. W wieku XVII, w kraju, w którym do ulubionych rozrywek ludzi należało oglądanie przyrody, wielki poeta i filozof złowił w swoim haiku rzadką chwilę osamotnienia księżyca:

Księżyc jak zawsze

lecz nikt go nie podziwia

lato jest w Suma

(Matsuo Bash?, "Z podróżnej sakwy")

Teraz księżyc miejski z końca ubiegłego stulecia, zapisany przez Marcina Sendeckiego:

Księżyc nad stawem. Nowe

domy sterczą. Dosyć ciągle widno,

pusto. Chcę, żebyś zobaczyła, więc

wyciągam rękę i mówię: no, tak.

([Księżyc])

Czy w obu tekstach użyto jakichś nowych, nieznanych dotychczas słów? Nie idzie o słowa nowe, tylko o słowa "niezużyte", nieobciążone w dotychczasowym użyciu dodatkowymi, niechcianymi znaczeniami. W ogóle nie o słowa. W obu zapisach idzie po pierwsze o znalezienie sposobu na wyrażenie nieopowiadalności istnienia, która cechuje ludzką mowę. I jest to zarazem najkrótsza wspólna definicja haiku i wczesnych wierszy Sendeckiego. Nie o słowa - bo można się także posłużyć gestem ręki, jak w przytoczonym właśnie wierszu. Albo zapisać wiersz czy zdarzenie innymi słowami:

(...) odpadła farba mogłem napisać

dzień inaczej

([Schowałem])

Albo narysować:

Okruch szkła na podłodze, wysypują się z rąk.

język nie jest potrzebny, narysuj,

jak się kochasz,

narysuj mi metro.

([Okruch])

Aby wreszcie - mówimy przecież o tomie wierszy! - najbardziej neutralnym, bezjakościowym ("niezużytym") językiem, w sposób najbardziej naturalny (neutralny) to zapisać. W posłowiu do wznowienia swoich wczesnych wierszy Autor zapewnia, że żadnego wiersza "nie pominął, niektóre zmienił". Otóż niczego do nich nie dodał. W jednym z wierszy wypadła jedna linijka, w dwóch albo trzech innych - po jednym słowie. Znam to. Wiem, jaką przykrość sprawia mi słowo "zużyte" - już użyte przeze mnie lub innych. Wiem, jak trudno znaleźć w jego miejsce słowo znane, ale "nie zużyte" (stąd częste łamańce w tekstach)... Już raczej wyrzucić, zostawić puste.

Tyle tylko o "cechach formalnych" wierszy. Nie umiem sklecić niczego bardziej sensownego o "formie" poezji, chociaż wiem, że np. o haiku mogłabym się dowiedzieć od specjalistów wiele ciekawego o historii tego literackiego gatunku, o japońszczyźnie tych utworów i konwencjach, które obowiązują w ich zapisywaniu. Wydaje mi się jednak, że potrafię zrozumieć stan ducha, który towarzyszy takim zapisom. Nie jest on związany w całości ani z poezją, ani w całości z literaturą, ani nawet z życiem czy sztuką. Wyjawia to skryte, najbardziej nasze. Obejmuje wszystkie aspekty mojego współbycia z istnieniem i sięga samych podstaw tego, co nazywamy kulturą.

Chwilowość tych zapisów, zapisana tymczasowość. Bycie bez przeszłości i przyszłości. Te zapisy dzieją się w przejrzystej teraźniejszości, "w tej chwili widziane". Pozornie nieruchome, statyczne i martwe - zatrzymując chwilę - głoszą ciągły przepływ zdarzeń, utrwalają ruch. Nie ma "potem", nie ma "przedtem". Nie ma także "teraz". Brak słów na takie pojęcia. Jest tylko moje poczucie niezasiedziałości miejsca, mieszkania. Ale zarazem... ale właśnie dlatego, i paradoksalnie: pada ostatnie słowo. Ostatni wniosek każdej myśli domyślanej do końca: bezczas, nagi byt, wieczność. Skromniej, bez wielkich słów.

Być może wszystko tłumaczy się prościej: jak

teraz, gdy listki ognia obejmują zapałkę i

powoli odnajdujemy się w lichym, krótkim blasku.

([Być może])

Ze wzruszeniem wspominam, że był to pierwszy przeczytany przeze mnie w "bruLionie" wiersz Marcina Sendeckiego.

Marcin Sendecki, "Z wysokości. Parcele", Wrocław 2006, Biuro Literackie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 47/2006

Artykuł pochodzi z dodatku „Książki w Tygodniku (47/2006)