Schody do ogrodu

KRYSTYNA MIŁOBĘDZKA, poetka: Wszystko, co przychodzi, przychodzi do mnie z zewnątrz. Wszystkie moje najlepsze teksty są stamtąd, ze świata, a nie ze środka, nie z wewnątrz.

28.12.2020

Czyta się kilka minut

 / MARIUSZ FORECKI
/ MARIUSZ FORECKI

JUSTYNA DĄBROWSKA: Pani Krystyno, ile ma Pani lat?

KRYSTYNA MIŁOBĘDZKA: Osiemdziesiąt osiem, urodziłam się w czerwcu 1932 roku.

To jest dużo?

Czterokrotnie za dużo.

Jak to?

Dwadzieścia dwa lata to jest taki zupełnie w porządku wiek. Mieć osiemdziesiąt osiem lat jest niekiedy bardzo trudno.

Jeszcze jak się człowiekowi trafi coś takiego, że chodzi o kulach, bo ma endoprotezę, sama pani widzi. Siódmy rok wędruję z tymi kulami. Powinnam się nauczyć chodzić bez nich, bo są takie cudowne osoby, które z protezą radzą sobie bez żadnej kuli, no ale mnie się to nie udało.

A ile ma Pani lat w środku?

Nie wiem. Tam w środku jest zupełnie pusto. Tam czas inaczej płynie. Oczywiście, że znam daty – wiem, kiedy urodził się mój syn, mój wnuk, wiem, kiedy umarł mój mąż. To są fakty i ja je znam. Ale wewnątrz nie ma żadnych lat, tam jest takie uczucie, jakbym doświadczała w każdej chwili płynącego życia. Ono nie ma wieku. Oczywiście czuję swoje ograniczenia: tego nie dosięgnę, tamtego nie zrobię, i wtedy mówię sobie: psiakrew! Ale to nie jest związane z liczeniem lat. Jest jakieś takie stworzenie, które coś robi, a czegoś nie robi, to jest zupełnie poza rachubą.

A są myśli o przemijaniu?

Tylko wtedy, kiedy wiem, że mam mało czasu i muszę, bardzo chcę zdążyć. Robię wszystko, co jeszcze mogę zrobić. Niech pani spojrzy, ile tu wokół mnie leży papierów. Jeszcze chcę te książki wydać, tamte listy przygotować do druku. Przepraszam, na chwilę przerwiemy, bo muszę wstać i zrobić kilka kroków. Takie jest to moje wędrowanie, sama pani widzi. Ale przecież nie mogę ciągle siedzieć, nie mogę się nie ruszać, bo w ogóle przestanę chodzić. Przygotowując rozmaite rzeczy wstaję, chodzę. Czasem nawet próbuję z tych schodów zejść do ogrodu.

Wiem, że mam mało dni, mało godzin, a muszę to skończyć i to skończyć, i tamto jeszcze też skończyć. Listy są najważniejsze.

Co to za listy?

Między moim mężem a mną. Andrzej Falkiewicz był moim mężem przez czterdzieści lat.

Aż się Pani rozpromieniła.

Rozeszliśmy się z Jerzym Miłobędzkim i zanim wyszłam za mąż za Andrzeja, pisaliśmy do siebie przez cztery lata, bo on był w Koszalinie, a ja zostałam tutaj, w Puszczykowie. Zanim się pobraliśmy, napisaliśmy dziesiątki listów. To są listy miłością do siebie pisane. Andrzej zawsze mówił, że najważniejsze jest, żebyśmy byli razem. I byliśmy do końca. Po prostu.

Można z taką stratą się uporać?

Najpierw tłukłam głową o ścianę, ale to nie pomogło. Teraz cały czas jestem w Andrzeja pisaniu i w tych listach. Pyta pani – czy można się uporać? Nie można. Robi się wszystko, żeby zachować to, cośmy oboje przez całe życie robili. Żeby nie zmarnować tego wspólnego życia. To nie jest sprawa historii literatury, tylko historia spotkania, związania dwojga ludzi. Zdarza się takie spotkanie. I nie jest głupstwem, że są dwie połówki jednego owocu.

Tak było?

Tak to czułam. Myślę, że to było z mojej strony konieczne spotkanie. Nie wiem, czy to był dobry związek, czy zły, ale myśmy nawzajem ciągle sobie siebie dawali: w pracy, w pisaniu, nieustannie. Znam na pamięć początki książek Andrzeja. On znał moje teksty. W nocy się budził i mówił do mnie: słuchaj, to nie tak, zmień. Nieustannie bazgrałam na czymkolwiek, on mówił: nie na tym. A mnie nie zależało. Nie ceniłam tego aż tak. Gdyby nie nasze spotkanie, moje pisanie wyglądałoby zupełnie inaczej, nawet nie wiem, czy nie skończyłoby się jakąś średnią uniwersytecką pracą. On mnie pilnował.

Wspaniale, że takie rzeczy się w ogóle na świecie zdarzają. Mieliście szczęście.

Był silniejszy ode mnie i nad wyraz uparty, więc było rozmaicie, ale oboje myśleliśmy o tym, że jest mało czasu.

Co się wtedy robi? Rano po obudzeniu myśli się, ile jeszcze?

Przede wszystkim chodzi o to, by nie marnować czasu.

To jest konieczność. Nie wstaje się o dziesiątej, tylko o siódmej, robi się, co jest do zrobienia, to jest oczywiste. Nie byliśmy leniwi, spieszyliśmy się. W moich tekstach jest to uczucie, że jest mało czasu.

Spieszę się także z porządkowaniem. Gdy przyjeżdżają dzieci, mówię: pamiętaj, tutaj jest album, w którym są te zdjęcia, nie zapomnij, weź koniecznie. Muszę ich pilnować, bo mają swoje sprawy. Ciągle wszystkich pospieszam, pytam: a kiedy zrobimy to, a czy zdążymy tamto?

Pisanie jest tą najważniejszą jakością życia?

Jakoś się tak złożyło. Ale jak było małe dziecko, to ono było najważniejsze. Zresztą ileż moich tekstów jest wywołanych, napisanych tylko dlatego, że urodził się nasz syn – Wojtek. Jak byłam młodsza, pracowałam w teatrach, w przedszkolach, bibliotece i nie miałam jeszcze świadomości pisząc, że to jest takie ważne i że tego się tyle nazbierało.

Skąd te wiersze płyną?

Te wiersze, które uważam za trafione, są pisane, notowane w chwili zupełnej pustki. W tę pustkę wpada jakieś słowo i od tego się zaczyna. Zwykle jestem na to zupełnie nieprzygotowana. I nie wiem, kiedy to się zdarza. To jest dosyć niewygodne. Wiem, że trzeba zapisać, a czasem jestem w miejscu, w którym nie mam ani ołówka, ani kartki. I zapominam. I to jest fatalne, bo jak nie zostało zapisane, to przepada. Potem mi szkoda.

Czyli ciągle trzeba być gotową na wiersz, bo może się pojawi znienacka?

W każdej chwili. To nieprzerwane otwarcie jest bardzo męczące. Są ludzie, którzy sobie zadają pisanie: dziś siadam o szóstej i piszę. Ja takich godzin nie mam. Tak pisałam doktorat. Ile razy ktoś mnie prosił: napisz tekst o drzewie, o sobie, o ptaku. No jak? Nie wiem, jak miałabym to zrobić. Jak się do czegoś takiego siada. Notuję, zapisuję, bazgrzę – mam tego pełne brudnopisy i dopiero z tych brudnopisów wyciągam, wybieram sens. Nigdy nie wiem, kiedy wiersz się pojawi, kiedy mi się odsłoni.

Często się Pani uśmiecha, skąd bierze Pani tę pogodę ducha?

Jestem, rozmawiam z panią, nic mnie nie boli. To jest właściwie taka kojąca nieobecność. Powiedziałabym, że mnie teraz nie ma, bo jak jestem, to mnie zaraz coś nęka i boli, nie tylko fizycznie. Ból fizyczny umiem znieść. Mój wnuk mówi: babcia wytrzyma, jest mocna. Ale to nieprawda. Babcia jest bardzo słaba psychicznie.

Wrażliwa?

Szybko poddaję się życiu. Nigdy nie walczę z tym, co mi się przydarza. To, że teraz muszę o coś dla siebie prosić, żeby żyć, to są dla mnie rzeczy okropne. Najtrudniejsze chwile. Jeżeli nie potrafię sobie sama poradzić, to jest bardzo trudne. Ale staram się chodzić, schodzić do ogrodu, wbrew zdrowemu rozsądkowi, ale po swojemu.

Oj, ale tych schodów dużo tu, na pierwsze piętro.

Ogród jest bardzo dla mnie ważny, chcę tam czasem zejść. Niestety wielu rzeczy nie mogę pogodzić ze sobą. Na przykład ten ogród zarasta, a ja nic nie mogę na to poradzić. Albo nie mogę tyle czytać, ile bym chciała, te szkła już mi nie wystarczają.

Ale wiersze pani ojca przeczytam z przyjemnością. Bardzo za nie dziękuję.

Myśli Pani o takich rzeczach jak testament?

Nigdy mi do głowy nie przyszło odkładać spraw na po śmierci. Wszystko, co mogę zrobić, robię teraz. Co moje dzieci zrobią z tym, co po mnie zostanie, to już będzie ich zmartwienie. Szczęśliwie mam komu zostawić tych kilka rzeczy.

To daje otuchę?

Tak, to jest świetne. Otuchę niosą też te chwile, kiedy się nie boję. Na przykład że upadnę i nie zrobię tego, co mam jeszcze do zrobienia. Albo nie boję się, że stanie się coś moim najbliższym. Albo nie boję się przejść stąd do łóżka. Od śmierci męża mieszkam sama.

Tak Pani chciała?

Myślę, że nie należy sobą nikomu robić kłopotu. Dopóki mogę, jakoś sobie radzę. Jarosław bardzo mi pomaga, to jest wspaniały człowiek, naprawdę. Dzięki niemu jest tu wiele spraw, dzięki niemu ukazują się kolejne książki. Jestem bardzo szczęśliwa, że one wychodzą, to dla mnie ogromnie ważne.

Pani Krystyno, a co jest w życiu warte starania?

Nie uważać siebie za istnienie ważne. W ogóle nie brać siebie pod uwagę, nie stawiać siebie w centrum. Nie ma czegoś takiego jak ego. To iluzja.

Pani jest buddystką?

Nie wiem.

Na to wychodzi.

Wszystko, co przychodzi, przychodzi do mnie z zewnątrz. Wszystkie moje najlepsze teksty są stamtąd, ze świata, a nie ze środka, nie z wewnątrz. Tu w środku, jak już mówiłam, jest pusto. I w tę pustkę wpada coś wspaniałego. To są sekundy, chwile, w których się to pojawia. Nie da się tego z niczym porównać.

To są olśnienia?

Można tak powiedzieć, właśnie olśnienia, a nie natchnienia. Warto jest nie brać siebie pod uwagę.

To bardzo trudne.

Ale jeżeli człowiek raz czegoś takiego doświadczy, to wie, że to jest możliwe. I do tego bardzo ciekawe. Tylko jak się tego rozpaczliwie szuka, to się nie znajdzie.

Myślałam, że powie mi Pani o miłości.

To właśnie jest miłość.

To, że się siebie nie bierze pod uwagę?

Tak. Nie kocham siebie. Zupełnie nie. Czasami tylko ból może mi przypomnieć, że jestem. Jest taki mój wiersz o tym. „Jestem. Współżywa, współczynna, współwinna. Współzielona, współdrzewna. Współistnieję. Ty jeszcze nie wiesz co to znaczy. Obdarowana przenikaniem. Znikam jestem. Współtrwam (z Tobą) w tym szklistym dniu (z tym szklistym dniem w którym znikam) który znika ze mną tak lekko. Nie wiem co to znaczy. Współotwarta z oknem, współpłynna z rzeką. Jestem żeby wiedzieć znikam? Znikam żeby wiedzieć jestem? Cała ale całej nigdzie nie ma. Współprzelatująca, współniebna. Pół wieku żyłam po to!”.

Albo taki: „od kiedy jestem / cząstką domu / cząstką dziecka / cząstką jednego nieskończonego zdania, cząstka to moje największe imię / cząstką śmierci / cząstką życia...”. Zawsze to jest oddzielone, zrzucone gdzieś na innych, na inne.

A jak się siebie nie bierze pod uwagę, czy wtedy człowiek mniej boi się śmierci?

Ależ tak! To się wszystko przenika. W książce rozmów z Willigisem Jägerem jest taka jego opowieść o starej kobiecie, do której przychodził anioł śmierci. I ona za każdym razem prosiła: jeszcze chwilę poczekaj, bo muszę pójść nakarmić zwierzęta, muszę zacerować wnukom skarpety. I gdy wreszcie przyszedł po raz kolejny, powiedziała: teraz możesz mnie wziąć do wiecznej szczęśliwości. I wtedy anioł zapytał: a gdzie ty przez cały ten czas byłaś? Oczywiste jest, że my jesteśmy tutaj, w tych wszystkich czynnościach, właśnie w tym świecie, który mamy pod ręką. I to jest nasze niebo, nas nie ma dokąd zabrać.

Podoba mi się ta koncepcja.

Wtedy dopiero bierze się szklankę z całym zachwytem.

Jeśli wiemy, że nic oprócz tego nie ma.

Wszystko jest tutaj, teraz, w wieczności.

No tak, ale smutno byłoby to zostawiać, czy nie?

Ale to jest takie zwyczajne. Życie przecież zostanie. Ja umrę, ale zostaną dzieci, wnuki zostaną. Ta wiewiórka, ten kot, drzewa. Wszystko. ©

bliżej tych co poszli
blisko tych których tu już nie ma
blisko tych do których mi coraz bliżej

wypadłam sobie z rąk
nie mam się czego chwycić
z niczego nie mogę się unieść
ciebie unieść

wiatr którym żyłam
piasek po odejściu

Krystyna Miłobędzka, „jest / jestem (wiersze wybrane 1960/2020)”, Wydawnictwo Wolno, Lusowo 2020 r.

OD REDAKCJI: Wydawcą wierszy Krystyny Miłobędzkiej jest Jarosław Borowiec, historyk literatury, redaktor naczelny Wydawnictwa Wolno. Ojciec Justyny Dąbrowskiej to poeta i tłumacz literatury rosyjskiej Witold Dąbrowski.

OCZY PODĄŻAJĄ ZA RUCHEM, MYŚLI PODĄŻAJĄ ZA ŻYCIEM

„W najwcześniejszych wspomnieniach z dzieciństwa nie umiem od siebie niczego oddzielić” – wyznała prawie trzydzieści lat temu Krystyna Miłobędzka. Oddzielać – definiować i wytyczać granice – nauczyć miała przyszłą poetkę, obarczając ciężarem tradycji, dopiero szkoła. Odważną próbę powrotu do intuicyjnego doświadczania świata widać już w wydanym w 1970 r. tomie „Pokrewne”. Tytuł odsyła do świata jako ekosystemu, w którym wszystko jest sobie niebezpiecznie bliskie, nierozerwalnie splątane. „Komu potrzebne nazywanie” – czytamy w wierszu „Ogród” – najlepiej, gdy „nie ma żadnych ścieżek, nie ma dojścia”. „Pokrewne” to alternatywny podręcznik biologii pozbawiony definicji, książka poświęcona tajemniczym ruchom roślin, które „pchają się, tłoczą, wtulają w siebie” – pęd ku życiu w najczystszej postaci. A jednocześnie literacka gra, bo przecież nie da się wpatrywać w roślinę tak długo, by dostrzec jej ruch, wszak według Miłobędzkiej „oczy nie widzą głęboko”.

Oczyszczając doświadczenie z tego, co szkolne, a więc oddzielające od żywości świata, ale też z przyswojonych środków poetyckich, Miłobędzka dokonała – jak napisał Tymoteusz Karpowicz – „zamachu na wszystkość”. Nic dziwnego – patronami jej twórczości są jednocześnie Bolesław Leśmian i Miron Białoszewski. Jej wiersze nie tylko próbowały opowiadać naturę (poemat rozkwitający „Wiersz róża”) czy sam ruch („Wiersz most”), ale także ruch myśli piszącej o ruchu poetki („Wiersz gęstwina” i „Wiersz przesieka”). Ostatnio ukazał się ich wybór pt. „jest / jestem (wiersze wybrane 1960 / 2020)”, skąd pochodzą publikowane tu trzy wiersze.

Krystyna Miłobędzka jest także autorką sztuk teatralnych, wydała zbiór szkiców o teatrze dziecka. Laureatka wielu nagród, w tym Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius za całokształt twórczości, a także Nagrody im. Adama Mickiewicza (2020 r.). ©(P) MOC

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 1-2/2021