Odnaleźć własne

Chciałabym nie pisać o życiu, ale pisać życie. Takie, jakie ono jest w tej jednej chwili, jak tu i teraz się dzieje. Nie o tobie, ale ciebie pisać.

02.05.2013

Czyta się kilka minut

Krystyna Miłobędzka / Fot. Filip Łepkowicz
Krystyna Miłobędzka / Fot. Filip Łepkowicz

JAROSŁAW BOROWIEC: Została Pani tegoroczną laureatką Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius w kategorii „całokształt twórczości”. To dla Pani...
KRYSTYNA MIŁOBĘDZKA: ...zdziwienie i radość. To uczucie towarzyszyło wszystkim moim nagrodom, a tej szczególnie. To nagroda miasta, w którym już nie mieszkam, ale ono mieszka we mnie. Może dawniej czekałabym na takie wyróżnienie, dziś mam już wszystko za sobą – ułożone, pogodzone. Myślę, że ważne w życiu nagrody przychodzą za późno, ale pewnie tak musi być. Nagrody dla starych ludzi są podejrzane, bo można sądzić, że to za długowieczność. Powiedziałam sobie, że teraz zostałam nagrodzona za wytrwałość.
Wie pan, przez chwilę myślałam, jak mógłby wyglądać całokształt. I ten mój – bo nie mówmy o tym całokształcie, w którym wszyscy jesteśmy pomieszczeni, a prawie nic o nim nie wiemy – pewnie najlepiej widać w jednym z zapisów: „od kiedy jestem / cząstką domu / cząstką dziecka / cząstką jednego nieskończonego zdania, cząstka to moje największe imię / cząstką śmierci cząstką życia...”. Tak siebie kiedyś zobaczyłam, tak chciałabym i dziś zobaczyć siebie. Cząstka to zaledwie część, ale jednocześnie także jakaś całość. To jeden z ważniejszych dla mnie tekstów, moje własne, nie fizyków, nagłe odkrycie. I może dobrze, że zostało ono zapisane? Bo pozwala mi obejrzeć siebie i pomyśleć, że się jest w czymś znacznie większym. Te całości są za każdym razem inne, ale ważne jest dla mnie, że ja w nich także jestem – „od małego żeby duże mówić / większe jeszcze większe aż do samego nie ma”.
Bo my przecież tylko przez chwilę tu jesteśmy. Przychodząc z nieskończoności i do niej wracając, zostajemy cząstką domu, dziecka, siebie. Gdzie tu się coś kończy? Tylko mnie nie będzie, ale zostanie życie. I zawsze będzie w nim czyjeś nieskończone zdanie. Wszystkie nasze zdania zawsze są nieskończone.
Kilka tych zdań zostanie zapisanych.
Pisanie to jedna z form ekspresji, dla mnie możliwość wyrażania siebie. To jest nam wszystkim dane od dzieciństwa i dane za darmo, niewyuczone. Gryzmoły dziecka i moje zapisywanie biorą się z tej samej potrzeby. Nigdy nie potrafiłam traktować pisania jak czegoś szczególnego, jedynego. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego pisanie miałoby być nobilitacją.
U mnie zapisy wynikały chyba z braku, z nieumiejętności. Tylko ja to wiem. Powiedziałam kiedyś Karpowiczowi, który dobrze myślał o moich tekstach: „Pan nie wie, z jakiej nędzy one się biorą. Moje zasieki to zawsze ja sama – moje ograniczenia: myślowe, uczuciowe, językowe”. Marnie trzymam o sobie. Myślę, że teksty innych, które mam za wielkie, wspaniałe, biorą się pewnie z innego miejsca. Może to właśnie ta ich ludzka zwyczajność i bieda sprawiły, że zostały zauważone?
„Nie ma Cię jeszcze... a każdy wie. / Że przyjdziesz niedługo, za chwilę / Na krze przypłyniesz, którą woda rwie, / Kwiaty przyniesiesz motyle... // Nie ma Cię, ale... wszystko czeka / Beztrosko, dziwnie, radośno / Kiedy promienna przyjedziesz z daleka / I z nami zostaniesz, Wiosno!”.
Mój Boże! Pan zawsze znajdzie jakąś niespodziankę. To jeden z moich pierwszych tekstów – ma tytuł „Przedwiośnie” – napisany w wieku piętnastu lat i wydrukowany w 1947 r. w szkolnej gazetce „Promień”, w Chodzieży, gdzie się uczyłam i zdawałam maturę. Dobrze pan wie, że to nic nie znaczy, o niczym nie decyduje, nie przesądza. Dzieci, z którymi bawiłam się w pisanie, prowadząc przez kilka lat takie zajęcia w szkołach podstawowych we Wrocławiu i Poznaniu, pisały świetne teksty, także o wiośnie, które równie wspaniale wymieniały na rysunki.
To jest w życiu każdego z nas ten pierwszy czas, w którym także zapisywanie, wyrażanie siebie jest ważne, ale potem mija. Zabiera się je w inne miejsca – bycia architektem czy ogrodnikiem. To zupełnie naturalny proces. Gdyby wszystkie takie początki stwarzały piszących czy malujących, świat zostałby zagadany i zamalowany.
Czy potrzeba wyrażenia siebie w słowach to sprawa decyzji? Nie wiem, jak młodzi ludzie traktują dziś debiuty. W ostatnich latach to się bardzo mocno zmieniło, łatwo wydać książkę. Byłam zawsze kategoryczna i okrutna dla tekstów – przede wszystkim własnych, ale także dla tekstów ludzi, którzy prosili mnie o lekturę. Na starość złagodniałam. Zrozumiałam, że to po pierwsze jest ważne dla nich samych, ich radości, dumy z wydanej książki. Co z tego innym albo literaturze, czy ja wiem?
Jakie to były okrucieństwa?
Nie wszystko, co zostaje zapisane, warte jest zapisania. Od samego początku bardzo surowo oceniałam własne teksty, byłam dla nich bezlitosna. Niekiedy po kilka zapisanych zeszytów, wiele razy od początku, by powiedzieć krótki wiersz. Tak chociażby przez lata pisałam tekst o ojcu, który zginął w czasie jednej z naszych wspólnych wycieczek w Tatry. Miałam wtedy siedemnaście lat. Słowa, obrazy, imiona dolin, szczytów, nazwy górskich roślin, które pokazywał mi ojciec. Niezapisana udręka zapisu. Po to, by z całego ogromnego tekstu, próbowania siebie, podchodzenia siebie z wielu stron usłyszeć to jedno własne zdanie, własne słowo.
Bardzo boję się mówienia, każdej rozmowy, bo te słowa i tak nie trafiają w to, co chciałabym panu powiedzieć. Kiedy mam w ręce świstek papieru, mogę skreślić, porzucić, wrócić do niego. Boję się szybko wypowiadanych słów, ich ilości. Nawet nie wiem, co w tej rozmowie wydobywam takiego, co warte byłoby w moim rozumieniu powiedzenia. Tego przez chwilę istnienia. I to nie jest ani zbyt wielka ambicja, ani zbyt wielka nieśmiałość. Wszystko wokół nas jest przegadane. Jeżeli ten mój całokształt ma tyle tekstów, to mnie to straszy. Wolałabym, żeby to była malutka książka ułożona tylko z własnych słów, bo można pisać przez całe życie, a niczego nigdy nie powiedzieć własnym głosem. Przecież posługuję się językiem nie po to, żeby powiadomić o czymś, ale sam sposób posługiwania się językiem jest właśnie powiedzeniem tego, co chce się powiedzieć.
Czym jest dla Pani ten własny głos, jak się na niego trafia?
Chyba cudem. Tego się nie wie, i może to jest ta największa tajemnica pisania. Przez całe życie – chociaż to brzmi śmiesznie i niedorzecznie – uczę się mówić i pisać. Nie powiem, że dzieje się to z tekstu na tekst, ale za każdym razem zaczynam od początku. Nie umiem korzystać z tego, co już zdobyłam, bo ja niczego nie zdobyłam. Czuję się wieczną debiutantką. To była i wciąż jest ta wieczna „konieczność mówienia nowych”. Nawet nie cały, ale chociaż pół małego kroku dalej. Dla mnie dalej. Jest coś takiego jak znalezienie sposobu na pisanie. Można to zrobić i są całe twórczości pisane tym znalezionym sposobem. Ale ten sposób dosyć łatwo odróżnić od własnego głosu. Trudno powiedzieć, czy to jest bardziej, czy mniej kosztowne. Nie wiem, wszystko coś kosztuje.
W moim przypadku za każdym razem są to operacje na żywym organizmie. Trafić w to własne jest bardzo trudno. Bo zdarza się wtedy, kiedy mnie nie ma, ta cudowna chwila utraty siebie przez zapisującego. „Nie wstydź się, mów jak leci, jak chce wyjść i nie cofa się za duże”. „Pisać tak, żeby cię nie urazić. Nie porazić. Nie wywrzeć na tobie wielkiego wrażenia. Nie wrazić własnego obrazu”. Przyznać się do siebie... Dotknąć tego „odkrytego” miejsca. W tym słowie są dwa odkrycia: jest to rodzaj obnażenia swojej nieumiejętności, swojej niemocy wobec wszystkiego – i odkrycie, że takim się właśnie jest i tylko tyle się potrafi, więcej nie. To są doświadczenia pełne radości i smutku.
Nie chciałam niczego robić na przekór, ale chciałam mówić własnym językiem. W dzieciństwie język dorosłych wydawał mi się strasznie nudny, niekonieczny.
Polonistykę wybierała Pani świadomie?
Chciałam studiować medycynę, ale w tamtym czasie to było niemożliwe. Trzeba było należeć do ZMP, spełniać klasowe oczekiwania. To był trudny czas. Maturę zdawałam w 1950 r. Zaczęłam studiować polonistykę w Poznaniu, kończyłam we Wrocławiu. Znacznie bardziej od historii literatury – do dzisiaj mylę daty i fakty – interesowała mnie teoria. Humanistyka i medycyna nie są tak dalekie sobie, nie sądzi pan? Za pierwsze zarobione na korepetycjach pieniądze kupiłam powojenną edycję dzieł Słowackiego, który wtedy bardzo mnie interesował. „Smutno mi, Boże! – Dla mnie na zachodzie / Rozlałeś tęczę blasków promienistą; / Przede mną gasisz w lazurowej wodzie / Gwiazdę ognistą...” – to mój pierwszy zachwyt poezją. Ruch tworzący obraz w paru linijkach. Stworzenie świata w „Genezis z Ducha”. Jak to możliwe, jak to się robi?
Twórczości, które uważam za swoje, najbliższe – Leśmian, Schulz, Białoszewski, Karpowicz, Buczkowski – to już późniejsze wybory. Ale decydujące o moim życiu i pisaniu było spotkanie z Andrzejem Falkiewiczem. Nasze już wspólne przeprowadzki, radości, kłopoty. Najpierw Koszalin, potem Wrocław, Kalisz, znowu na długie lata Wrocław i wreszcie Puszczykowo. Pracowaliśmy w teatrach, wychowywaliśmy syna, ja przez jakiś czas pracowałam w przedszkolu, osiedlowej bibliotece, radziliśmy sobie, nie radziliśmy...
Po drodze pojawił się w Pani twórczości teatr dla dzieci. Spotkanie z wielkim artystą teatru – Janem Dormanem, który mówił o Pani, że „jesteście dwa różne kwiatki, ale na tej samej łące”.
Pierwsze przedstawienie Dormana zobaczyłam w 1965 r. Ta nasza wspólna łąka – to zabawa dzieci. Podobne rozumienie roli zabawy w dzieciństwie. To w niej wykonuje się myśli, pragnienia, swoje zainteresowania. W przedstawieniach Dormana to, co w zabawie jest z reguły ukryte, niewidoczne i nienazwane, zostawało jawnie wyartykułowane wobec widzów, podobnie jak to, czym zostało zastąpione. W spektaklu „Konik” mały drewniany koń na kółkach – zabawka przytulana przez aktora – w ostatnich chwilach przedstawienia zostaje zastąpiony ogromnym koniem z drabinką, po której wspina się aktor, by dosiąść konia. Staje się jeźdźcem, rycerzem, obrońcą uciśnionych. „Konik” był przedstawieniem z 1975 r. Kilka lat wcześniej Dorman stworzył dzieciom innego konika. Przedstawienie było podzielone na trzy spotkania, które odbywały się w tygodniowych odstępach. Dzieci przyjeżdżały z przedszkola do teatru, rozbierały się, siadały na widowni. Na scenie pojawiał się wycięty z dykty koń z jednym srebrnym kopytkiem na przedniej nodze. Wychodziła aktorka, zapalały się światła, uderzała młoteczkiem w tę srebrną podkowę i następował koniec przedstawienia. Dzieci ubierały się, wracały do przedszkola. Po tygodniu, na drugim przedstawieniu aktorka przypinała koniowi grzywę i wyzyskiwała jej metaliczny szelest. Finałem spektaklu było trzecie spotkanie, podczas którego koniowi przywieszano ogon. Rozlegała się uroczysta muzyka, zapalały wszystkie światła. Ten spektakl za każdym razem rozpoczynał się po wyjściu z teatru, w rozmowach i opowieściach dzieci, w ich rysunkach, które wykonywały po każdym z przedstawień. „Nasz teatr ma zmusić do myślenia, on nie chce definiować myśli” – mówił Dorman. Za każdym razem pozostawiał dzieciom „wolne miejsce”, które same miały wypełnić.
Po osiemnastu latach spotkania z Dormanem – jednego z najważniejszych dla mnie spotkań – pisałam doktorat o tym teatrze u prof. Jerzego Cieślikowskiego na Uniwersytecie Wrocławskim, autora niezwykłej książki „Wielka zabawa”. Dorman, reżyser, autor scenariuszy swoich przedstawień, stworzył Teatr Dzieci Zagłębia w Będzinie. Mój teatr „gry słowne” jest na papierze. Jego materiałem jest język słów. Zapisuję w nim zabawy swego dzieciństwa – te, w które się sama lub z innymi dziećmi bawiłam. To, czego nie potrafiłam będąc dzieckiem powiedzieć słowami, nazywam będąc dorosła. Nie ma nic ważniejszego dla ludzi, których interesuje teatr i wychowywanie przez sztukę, jak zrozumienie, czym dla dziecka jest jego własna zabawa – ten pierwszy wyraz siebie. Dziecko myśli, zanim wie, że myśli.
Co w pisaniu jest najważniejsze – język, wyobraźnia, opowiadana historia? O Pani tekstach mówi się, że widać w nich szczególny stosunek do języka.
Raz myślę, że język jest na drugim miejscu, raz znowu, że na pierwszym. Chwytam się słowa i ono rozbijane na kawałeczki, rozdłubywane decyduje, że za nim biegnę, za nim piszę, za nim powstaje całość. Dzieci przez długi czas uważają, że nazwa, słowo jest częścią natury rzeczy, że są razem, nierozdzielne. Wytłumaczyć nazwę rzeczy to wytłumaczyć samą rzecz. Myślę, że to jest w porządku, że tak właśnie jest. Dlatego można myśleć i mówić rzeczami, ludźmi i tutaj te spotkania teatru z tym, jak myślę o słowach, jest zrośnięte.
Wiele razy odmawiano Pani talentu. Zalecano długie godziny nauki pisania. Spotykała się Pani z odrzuceniem – zarówno w teatrze, jak i w poezji.
Nieraz było mi przykro, wydawało mi się, że jakieś to tam jednak jest. Jedyną osobą, najbliższą, która wierzyła w to, co robię, był od początku do końca Andrzej Falkiewicz. To mi wystarczało. To był jedyny sąd, jedyna ocena, na której mi zależało i wciąż zależy.
Dużo zawdzięczam „Twórczości” tamtego czasu, lat 60.-80., bo tam ukazała się większość moich tekstów. Drukował je Ziemowit Fedecki, który prowadził dział poezji, nie bez wiedzy redaktora naczelnego Jarosława Iwaszkiewicza. To było miejsce, które mnie przyjęło od początku. W tamtym czasie był to jedyny taki literacki miesięcznik. Zawsze tam wysyłałam swoje teksty, z reguły jeden lub dwa, bo więcej nie miałam i tylko czasami coś się zahaczało. Wtedy pan Fedecki pisał do mnie, czy nie miałabym czegoś jeszcze, bo „redakcja lubi wybierać”.
Trudno znaleźć wśród Pani zapisów teksty o muzeach, oglądaniu obrazów, słuchaniu muzyki, problemach filozofii. Dość niekulturowy jest ten Pani świat.
Jeśli coś już jest w kulturze, przez kulturę przyjęte, zanotowane, to mnie piszącą nie może obchodzić. Obchodzi mnie, kiedy przychodzę na wystawę, oglądam wspaniałą architekturę, czytam cudze książki, słucham muzyki. To już są dzieła zamknięte, skończone. Powtarzanie sprawiało mi zawsze wielką trudność. Co za sens opowiadać to raz jeszcze? Dla kogo ma to być ważne? Czy ktoś powinien przejąć się tym, że Miłobędzka tak reaguje na jakiś rodzaj malarstwa, że ma wśród swoich przyjaciół świetnych plastyków?
Mam swoich malarzy, muzyków. To jest Paul Klee, Joan Miró, Witold Wojtkiewicz, Jerzy Nowosielski. Podziwiam muzykę Witolda Lutosławskiego, Witolda Szalonka, Pawła Szymańskiego. Bardzo chciałabym pisać tak, jak rysował w swoich zeszytach Paul Klee. Ale co mu z tego, że wymienię go w którymś tekście, a nawet zadedykuję mu wiersz w podziękowaniu za wspaniały, malusieńki obrazek dróżek w ogrodzie, czy tego jednego liścia przed śniegiem na ciemnym tle. Nie śmiałabym. Chciałabym, żeby chociaż mój jeden tekst tak wyglądał.
Mniej znaczy więcej – kiedy się to zdobywa?
Nie wiem, czy to się zdobywa, taki cień oświecenia. Może jest tak, że im bardziej jest się otoczonym słowami, tym bardziej ceni się ciszę. Tego nie można zaplanować, wyliczyć. Są piszący, którzy zaczynają od prawie niczego, a kończą na wielkim. Czasami przecież po jednym, dwu tekstach wielcy milkną. Czasami z czyjegoś życia zostają tylko dwa teksty, bo to na szczęście nie jest liczone na objętość, tylko na to, czym są, jak zostały zapisane. Niezbadane są te własne, ludzkie drogi. Każdemu należałaby się uwaga i wtedy dopiero naprawdę coś można by wiedzieć.
Mówiąc o czyichś tekstach, nie wiemy, co właściwie badamy – człowieka, tekst, jego drogę? Jego drogę czy drogę jego tekstów? Jak to jest do siebie przyległe, odległe, co tu się zdarzyło? Przecież nie sposób mówić, a mówi się o samym tekście, ale tam jest zapisany kawałek życia, coś najważniejszego.
Wiem, że dla Pani pisanie nie jest o czymś, ale jest tym czymś właśnie.
Chciałabym nie pisać o życiu, ale pisać życie. Takie, jakie ono jest w tej jednej chwili, jak tu i teraz się dzieje. Nie o tobie, ale ciebie pisać. I to obejmuje wszystko, o czym myślę i czego się tknę. Bo tak naprawdę, o czym jest pan? O czym jestem ja? O czym jest ten rudy kot? O czym są tulipany? Jak to o czym? One są. Mogę pisać tulipany? Jak pisać tulipany? Jak je same, to, czym są, ich krótkie chwile, piękno, opadanie płatków. A jeszcze warto pomyśleć: czy one na pewno są, czy my naprawdę wszyscy jesteśmy, czy nas jednak tutaj nie ma? Nie odnajdzie pan w moim pisaniu słowa „jak” – że coś jest jak. Chciałam i chcę pisać tę rzecz, nie mówić o niej, że jest jak coś, tylko że ona taka jest.
„Brak tchu nad każdym ty” – co ja mogę więcej powiedzieć. Wszystko przepada i pisanie nie okazuje się czymś ważnym, wielkim. Zadrapanie na stole, drobna rysa. Można pisać życie i mówić pacierz, ale nie można mówić o życiu i o pacierzu, bo dostajemy się w dość dziwną narrację. Dużo papieru zajmują takie mówienia „o czymś”. Jeśli przyjdzie powiedzieć to jedno i jedyne, tylko konieczne, zawsze jest trudniej i krócej. I to się prawie nigdy nie udaje...
Te „tylko konieczne słowa” – czym one są?
Dla mnie najczęściej są to pierwsze słowa w zapisie. Nie są to te, które później rozgrzebuję i rozdłubuję. To jest ta pierwsza chwila – „jakby konieczności”. Niewiele potrafię wymyśleć siedząc przy biurku. Mnie najczęściej zdarza się to w ruchu, przy jakiejś czynności. Te zapisy ciągle są w poruszeniu, bardziej się dzieją niż widzą. Zresztą wszystkie, nawet te dłuższe, powstawały ze strzępów, fragmentów, odrzuceń. Często zupełnie przepadają przymiotniki, bo są zależne od nas. Zostają rzeczowniki i czasowniki. Najlepiej imiesłowy.
Stwierdziła Pani kiedyś, odpowiadając Tymoteuszowi Karpowiczowi, że na początku na pewno nie było Słowa i „jedynie próba zrobienia z języka czegoś mocniejszego niż język ma odrobinę trwałości”.
To dość przewrotne myślenie. Zdecydowanie wolę to, co tu przed nami stoi w czarnym glinianym garnuszku – jest czerwone, ma zielone łodygi i liście – od słowa „tulipany”. Co ja mam z tym zrobić? Jak ułożyć książkę z samych bukietów tulipanów? Tu wracamy do tego pisania czegoś, w odróżnieniu od pisania o czymś. Karpowicz chciał mieć mocny świat do wzięcia w rękę, może dlatego, że on i ja jesteśmy wiejskimi ludźmi, to było nam bliskie. Kopaliśmy, sadziliśmy, rozmawialiśmy ogrodem, gospodarstwem. Można to nazwać rzeczowością, ale w życiu wszystko jest właśnie takie – „rzeczowe”. Nie mówić o malinach, ale posadzić maliny. Pan wybrałby słowo „tulipany” czy tulipany?  
Tulipany.
To wspaniale, bo słowa chcą żyć, nie mówić.

KRYSTYNA MIŁOBĘDZKA
***
od małego żeby duże mówić
większe jeszcze większe aż do samego nie ma
wielkie jesteś (w tym wielkie nieba, jesteś)
wszystkiego jesteś (w tym gwiazdki słonka kwiatki domy)
to jest kiedy nie mówię, kiedy mówiące jest cicho
jestem że nie mówię
tak mało jestem
jestem tego nie ma
mówić kwiat o którym nie
(tylko kwitnienie? że z kwitnącego kwitnie?)
to drzewne to wróble to ludzkie to niebne
całe w kawałeczkach, przez widziane
niedotknięte, lecące przez
świat to tyle
nie mam ciebie
nie mam siebie
dziś mnie ma

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 19/2013

Artykuł pochodzi z dodatku „Silesius 2013