Znów będziemy wybierać mniejsze zło

Proste podziały odchodzą w przeszłość. W tym roku będziemy musieli bardziej uważać, bo głosując na lewicę, możemy dać rządy radykalnej prawicy. I na odwrót.

22.02.2011

Czyta się kilka minut

Sondaże już rozstrzygnęły - krótka epoka władzy jednej partii dobiegła końca, choć tak naprawdę nigdy się nie zaczęła. Dziś bowiem jest jasne, że PO nie będzie mogła rządzić samodzielnie - czego jeszcze niedawno nie można było wykluczyć. Mało tego: być może nawet po wyborach nie będzie w stanie odtworzyć dzisiejszej koalicji. Przywódcy PO będą musieli albo doprosić do rządu jeszcze jedną partię - przy założeniu, że Polskie Stronnictwo Ludowe do Sejmu wejdzie - albo zasiąść w ławach opozycji.

Być może zresztą dla samej PO przejście do opozycji nie byłoby takim złym rozwiązaniem. Nic tak nie konsoliduje partii jak głód zwycięstwa. Gdy Donald Tusk triumfalnie ogłosił, że jego ugrupowanie nie ma nawet z kim przegrać, tak naprawdę je zdemobilizował. W opozycji Platforma jako największy klub, z prezydentem u boku, mogłaby dewastować plany każdego rządu i spokojnie czekać na powrót do władzy. Zapewne jest to możliwy plan, ale awaryjny. Tusk zaś - o czym mówił na jednym z zarządów partii - ma inną ambicję: być pierwszym w historii III RP liderem partii i premierem, który utrzyma się przy władzy przez dwie kadencje. Jeśli PO zachowa choćby minimalną przewagę nad PiS, prezydent i tak pytanie o utworzenie rządu skieruje do zwycięskiego ugrupowania. Dlatego to Platformie prawdopodobnie przypadnie trudne zadanie klecenia powyborczej koalicji.

Piłka w grze

Do wyborów pozostało jeszcze tyle czasu, że nie sposób nawet przewidzieć, które z partii ostatecznie do parlamentu wejdą. PO, PiS, SLD - tego można być w zasadzie pewnym. Wśród aspirujących jest kilka takich, które prześlizgując się do Sejmu mogą zupełnie pokrzyżować plany zwycięzców, ale również odpadając mogą wpłynąć na kształt przyszłej koalicji. Ludowcy, ugrupowanie Palikota i Polska Jest Najważniejsza - wszystkie te siły aspirują do roli języczka u wagi. Ich poparcie nie jest wielkie (największe PSL - około 7 proc.), ale możliwy jest scenariusz, gdy któreś z nich, nie wchodząc do parlamentu, odbierze liderowi tylu wyborców (co przełoży się na liczbę posłów), że utworzenie rządu stanie się niebywale trudne, jeśli nie niemożliwe. Np. jeśli ugrupowanie Palikota zyska 4,5 proc. i uczyni to kosztem PO, może pozbawić Tuska szans na premierostwo. Zwłaszcza gdy z sejmowej arytmetyki wyjdzie, że większe szanse na powstanie ma koalicja PiS-SLD-PSL, o której tu i ówdzie się przebąkuje. Wyborca popierając więc antyklerykalnego i antykaczyńskiego Palikota może w efekcie pomóc liderowi PiS wrócić na szczyty.

Z drugiej strony, głosując na PiS, a nie na PJN, wyborca osłabi tego potencjalnego koalicjanta PO i może wepchnie ją w objęcia lewicy. Bo przecież wielu się spodziewa, że Tusk i Waldemar Pawlak doproszą do rządów lewicę - taka koalicja powstała już w mediach i wszyscy zdają się być z niej zadowoleni. Co jednak na to powiedzą wyborcy głosujący na takich polityków jak Jarosław Gowin? A jeśli do powstania rządu wystarczą jednak głosy Joanny Kluzik-Rostkowskiej i jej towarzyszy? A co, jeśli Palikot jednak się przebije?

PO+PSL, PO+SLD+Palikot PO+PSL+PJN, PO+PSL+SLD, PiS+PSL+SLD, PiS+PSL+PJN... Ten turniej jeszcze na dobre się nie rozpoczął, a jak wiadomo, póki piłka w grze, pole do spekulacji jest praktycznie nieograniczone - co na razie czyni je zabawą atrakcyjną, choć na tym etapie jałową. Jedynym pewnikiem jest śmiertelna wrogość między PO a PiS.

Dzielenie skóry na Platformie

Jeszcze niedawno dla największych partii zmiany poparcia rzędu 2-3 procent właściwie nie miały znaczenia. Politolodzy utyskiwali na "zabetonowanie" sceny politycznej. Dziś widać, że po pojawieniu się na rynku mniejszych graczy każdy głos może mieć znaczenie. Tym bardziej że spadek poparcia dla PO wynosi cokolwiek więcej niż błąd statystyczny, czym zawsze można było zbywać wcześniejsze wahania. Wrażenie dekompozycji sceny potęgują informacje o wewnętrznych kłopotach rządzącej partii i złej sytuacji finansów państwa. "Z Platformy cieknie jak z durszlaka" - głosił niedawno jeden z tytułów w "Gazecie Wyborczej", "Grzegorz z Donaldem walczą na Titanicu o to, kto weźmie szalupy ratunkowe" - przekonuje w serwisie internetowym "Newsweeka" Paweł Piskorski, były współtwórca PO. Humoru liderom Platformy z pewnością nie poprawia Leszek Balcerowicz. I choć - jak z kolei pokazują inne sondaże - Donald Tusk i jego partia osiągnęli coś, co jeszcze nikomu w Polsce się nie udało, czyli utrzymali bardzo dobre poparcie po trzech latach rządów, to zewsząd słychać, że partia ta musi jesienią polec. Tytuły prasowe, spekulacje w mediach, krytyka ekspertów - wszystko zbiera się na masę krytyczną, która Platformę może przygnieść.

W powietrzu czuć bowiem krew. Jeśli PO nie pokonają konkurenci, rozsadzi ją wewnętrzne napięcie między Donaldem Tuskiem a Grzegorzem Schetyną (spotęgowane sporami o wyborcze "jedynki"). Taka jest dola lidera - wszyscy chcą go dorwać. I Tusk będzie musiał przyznać, że trudniej jest nie mieć z kim przegrać, niż mieć z kim wygrać.

Jeżeli rządzić, to tylko indywidualnie

W trudnej sytuacji znaleźli się wyborcy, i to praktycznie wszystkich opcji. Jakakolwiek nie powstanie po wyborach koalicja, dla części zwolenników danej partii będzie oznaczała skrajny pragmatyzm, jeśli nie zdradę ideałów. Większy ból głowy czeka tylko liderów partyjnych.

Obecna koalicja jest najspokojniejszą ze wszystkich, jakie powstały po 1989 r. Kto pamięta choćby siedmiopartyjny sojusz tworzący rząd Hanny Suchockiej, ten nie może nie wzdrygać się na myśl, co będzie, jeśli stanowiska uzgadniać będą znów więcej niż dwie partie. Pozornie lepiej się zapowiadała późniejsza koalicja SLD-PSL, która mimo kilku zmian premierów, i to w burzliwych okolicznościach, zdołała dotrwać do końca kadencji - co było na ówczesne czasy ewenementem. Kolejna koalicja AWS-UW rodziła się w bólach, choć uzasadniano jej powstanie wspólnym rodowodem i proreformatorskim zacięciem. Gdy jednak powstała, wykrwawiała się w wewnętrznych sporach, choć kilka wielkich reform udało jej się przeprowadzić. Życie codzienne tamtego rządu najdobitniej oddawała scenka, którą zarejestrowały kamery - rzecznik Unii, Andrzej Potocki, udziela wywiadu, poseł AWS Mariusz Kamiński stoi nieopodal i mówi: "kłamiesz, kłamiesz". Potocki nie wytrzymuje i doskakuje do Kamińskiego. Pięści poszłyby w ruch, gdyby obu panów nie rozdzielono. Inną jakość stanowiło tzw. oczko, grupa 21 posłów, którzy mieli zwyczaj głosować przeciwko rządowi, który formalnie popierali.

Po tym wszystkim kolejna koalicja lewicy z ludowcami jawiła się początkowo jako czas spokoju i wytchnienia. Powstała z konieczności - bo właśnie wtedy Leszek Miller miał szansę na samodzielne rządy, gdyby wcześniej AWS z Unią nie zmieniły ordynacji wyborczej. Koalicja ta upadła w 2003 r., gdy PSL zagłosowało przeciw rządowi. Do końca kadencji, w atmosferze ogólnej dekompozycji sceny politycznej po "aferze Rywina", dojechał już tylko mniejszościowy rząd Marka Belki.

Każdy z każdym

Najdziwniejsza jednak w czasach III RP była koalicja, która nigdy nie powstała, a która determinuje życie publiczne do dziś - bo jeszcze czasem któryś polityk czy publicysta określi się mianem "sieroty po PO-PiS-ie". Fiasko tego sojuszu sprawiło, że zaczęły się dziać rzeczy, które wcześniej były nie do pomyślenia. Jasny podział na partie postkomunistyczne i posolidarnościowe został zniesiony. Wcześniej, choć zarzucano Unii Wolności, że chce się kumać z czerwonymi, taka koalicja nigdy nie powstała, PSL zaś samo deklarowało obrotowość - ale poza SLD nikt nie chciał z nim współpracować. Poglądy i korzenie miały wtedy znaczenie.

Nagle jednak po 2005 r. okazało się, że PiS-owi nie przeszkadza peerelowski rodowód Samoobrony ani prorosyjskie poglądy endekoidalnej Ligi Polskich Rodzin. Z drugiej strony, wówczas na mniejszego koalicjanta zaczęto patrzeć nie jako na kłopotliwego partnera - ale na stworzenie, które można połknąć. Partie Andrzeja Leppera i Romana Giertycha pogardliwie nazwano "przystawkami". Ostatecznie przystawki okazały się mało strawne i próba ich połknięcia kosztowała Jarosława Kaczyńskiego utratę rządów.

Zaprezentowany przez niego pragmatyzm, lub jak wolą inni, cynizm, sprawił, że w 2007 r. nikt się już nie dziwił koalicji liberalnej i odwołującej się do solidarnościowej tradycji Platformy z zachowawczymi i wywodzącymi się z PRL ludowcami. Antypisowskie nastroje były wówczas tak silne, że zrozumiała byłaby także koalicja z SLD. Do takiej współpracy nie doszło, ale PO utrzymuje dobre relacje z ważnymi dla lewicy ludźmi - choćby z Włodzimierzem Cimoszewiczem.

Deklaracje bez znaczenia

Taki pobieżny przegląd koalicji pokazuje, że w obliczu niemożności uzyskania jedynowładztwa traktowane one zawsze były jako dopust Boży i z czasem ewoluowały z sojuszy ideowych w stronę coraz bardziej pragmatycznych - jeśli pragmatyzmem jest utrzymanie się przy władzy, oczywiście. To konieczne, bo wspólny rodowód, a nawet wielostronicowe umowy koalicyjne nie były żadną gwarancją.

Wiele wskazuje na to, że w następnym Sejmie zapanuje już totalna wolna amerykanka. Grzegorz Napieralski z SLD zapowiada w "Rzeczpospolitej", że jego ugrupowanie może czekać wybór między "wielomiesięcznymi konwulsjami politycznymi a wzięciem odpowiedzialności za państwo". Czyli, że każda decyzja będzie uzasadniana mniejszym złem.

Pomieszanie z poplątaniem to naturalny stan polskiej polityki. Lewicowy premier Leszek Miller proponował ongi podatek liniowy, centroprawicowa i odwołująca się do liberalizmu PO podnosi podatki, jest za renacjonalizacją gospodarki, chroni KRUS i chce demontażu reformy ograniczającej rolę państwa w sektorze emerytalnym. Antyklerykalne ponoć SLD ustami własnego lidera nie wyklucza koalicji z PiS, którego zwolennicy są zagorzałymi antykomunistami i organizują okraszone pochodniami modlitwy w środku miasta. Rozeznać się w tym wszystkim będzie trudno. Jeszcze niedawno głosując na PO mieliśmy świadomość, że głosujemy przeciw PiS, i odwrotnie. Ten prosty i wygodny podział się skończył - choćby nie wiem, jak zaklinał się Waldemar Kuczyński, który nawołuje krytyków PO do autocenzury.

Nie ma już alternatywy PiS-anty-PiS. Wraca za to dylemat: czy głosować na dużych, by nie marnować głosu, czy na mniejszych, by dużym wskazać koalicjanta. Aż do samych wyborów nie będziemy wiedzieć, za jakim kształtem przyszłej władzy się opowiemy, a wybierając "naszą" partię, musimy mieć w tyle głowy, z kim może ona się dogadać.

Nie ułatwi tego świadomość, że cokolwiek dziś i w ciągu najbliższych miesięcy powiedzą partyjni liderzy, jakich deklaracji i obietnic nie złożą - dla ich późniejszego zachowania będzie to praktycznie bez znaczenia.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Publicysta, dziennikarz, historyk, ekspert w tematyce wschodniej, redaktor naczelny „Nowej Europy Wschodniej”. Wieloletni dziennikarz „Tygodnika”. Autor i współautor książek: „Przed Bogiem” (2005), „Białoruś - kartofle i dżinsy” (2007), „Ograbiony naród ‒… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 09/2011