Znikający „Punkt”

Ich debiut na brytyjskim rynku wydała wytwórnia Virgin w niespotykanie niskiej cenie 49 pensów. Album trafił do 60 tysięcy słuchaczy. Dla wielu z nich był muzycznym kuriozum, ale nie brakowało takich, którym przemeblował głowy.

13.12.2021

Czyta się kilka minut

Faust w Wümme, 1971 r Od lewej: Werner „Zappi“ Diermaier, Rudolf Sosna, Hans-Joachim Irmler, Jean-Hervé Peron, Arnulf Meifert, Gunther Wüsthoff. / UNIVERSAL MUSIC / MATERIAŁY PRASOWE
Faust w Wümme, 1971 r Od lewej: Werner „Zappi“ Diermaier, Rudolf Sosna, Hans-Joachim Irmler, Jean-Hervé Peron, Arnulf Meifert, Gunther Wüsthoff. / UNIVERSAL MUSIC / MATERIAŁY PRASOWE

Jeśli muzyka brytyjska lat 60. ustawiła popkulturę na następne dziesięciolecia, to niemiecka bezapelacyjnie opanowała jej rubieże. Twórcy kraut­rocka (jak nazwały pogardliwie tę muzykę anglojęzyczne media) inspirowali wszystkich, którym obojętne były listy przebojów, stawiali za to na eksperyment i wyprawy do innego wymiaru. Pokolenie odcinające się od salutujących przed swastyką przodków uciekało w psychodeliczne doświadczenia, organizowało dadaistyczne happeningi i lewicowe bojówki. I zatracało się w muzyce – hipnotycznej, głośnej, wtedy jeszcze dobrze nienazwanej. Pośród zespołów reprezentujących tę zagadkową i bezkompromisową scenę muzyczną przełomu lat 60. i 70. Faust był najbardziej tajemniczy.

– Nasze pokolenie desperacko poszukiwało sposobów realizacji własnych dążeń – wspomina Jean-Hervé Peron, basista grupy Faust. – Paryski Maj 1968 r. okazał się punktem kulminacyjnym. Polityczno-społeczno-kulturowa rewolta, która sprawiła, że wrzód wreszcie pękł. Młodzi ludzie w Niemczech dołączyli tym chętniej, że wszędzie byli traktowani jak czarne owce. Oni szczególnie potrzebowali czegoś, co pozwoli im zbudować swoją tożsamość na nowo. I nie mógł to być popularny brytyjski czy amerykański rock’n’roll. Jako Francuz miałem pewnie inne motywacje, jednak cele mieliśmy takie same: stworzyć wreszcie coś naszego, coś prawdziwie nowego.

Muzyka grupy Faust była niepokojąca, eklektyczna i wykorzystywała studio nagrań w nowatorski sposób. Obraz grupy budowały również rozgrywające się w ciemnościach koncerty-happeningi, niezwykłe okładki, niejasne powiązania z radykalną lewicą i opuszczona szkoła we wsi Wümme, gdzie przez dwa lata istniało coś na kształt komuny. „Nie ma zespołu bardziej mitycznego niż Faust” – deklarował autor i muzyk Julian Cope w swojej głośnej książce „Krautrocksampler” z 1995 r. Jeśli to prawda, to nie ma albumu bardziej mitycznego niż „Punkt” – ich legendarna piąta płyta, nagrana w 1974 r. w monachijskim studio słynnego producenta Giorgia Morodera. Teraz ukazuje się znów jako część boxu „1971-1974”, wydanego przy okazji 50. urodzin zespołu i zbierającego wszystkie nagrania z kanonicznego okresu. Zakończonego w sposób godny reputacji, jaką cieszył się Faust.

– Kiedy okazało się, że wytwórnia odmówiła płacenia naszych rachunków (tak, to prawda, że w hotelowej restauracji zamawialiśmy steki dla naszych psów), postanowiliśmy uciekać – wspomina Peron. – Natychmiast spakowaliśmy sprzęt, taśmy z nagraniami i wrzuciliśmy je do ciężarówki. Nasz technik Ruud Bosma sforsował szlabany i zdołał uciec. Ja, Sosna i Irmler zostaliśmy w studiu, gdzie zatrzymała nas policja. Trafiliśmy do aresztu, skąd po 24 godzinach wykupiły nas szczodre matki Sosny i Irmlera. Prawdziwy rock’n’roll!

I pomyśleć, że kiedy trzy lata wcześniej wytwórnia Polydor podpisywała kontrakt z grupą Faust, była święcie przekonana, że złowiła niemieckich Beatlesów.

Die Beatles

Kiedy przyszły menadżer grupy Faust, Uwe Nettelbeck roztaczał przed wydawcą swoją wizję, zagrał na czułej strunie. Wytwórnia Polydor miała przecież prawdziwych Beatlesów w zasięgu ręki. To właśnie z jej inicjatywy w Hamburgu odbyły się słynne sesje nagraniowe, podczas których Tony’emu Sheridanowi towarzyszyła młoda grupa The Beat Brothers, która niedługo miała uprościć nazwę i zawojować świat.

Sam Nettelbeck nie był postacią anonimową. W latach 60. jeden z najważniejszych niemieckich krytyków filmowych, kiedy zapukał do drzwi wytwórni, nie publikował już w prasie głównego nurtu, z którą rozstał się w atmosferze skandalu. Niemniej wciąż pozostawał człowiekiem mediów – mającym znajomości i zorientowanym we współczesnej kulturze. W tym czasie był już związany z radykalnie lewicowym pismem „konkret”, w którym poznał Ulrikę Meinhof – przyszłą założycielkę terrorystycznej Frakcji Czerwonej Armii.

Dostał od wytwórni zielone światło i zaczął działać. Skontaktował się z dwoma lokalnymi składami, które namówił do współpracy pod wspólną marką. Niedługo później powołana w ten sposób grupa Faust oraz genialny reżyser dźwięku Kurt Graupner wyjechali do opuszczonej wiejskiej szkoły, gdzie miały rozpocząć się nagrania. Jeśli do tej pory proces kształtowania nowej gwiazdy niemieckiej fonografii sprawiał wrażenie przemyślanej strategii, to pierzchło ono wraz z przyjazdem do Wümme.

– Znaleźliśmy się w nietypowej, bardzo uprzywilejowanej sytuacji – wspomina Peron. – Nie zawsze byliśmy ze sobą zgodni, bywało niekomfortowo, ale mieliśmy idealne warunki do poważnych poszukiwań i eksperymentów. Odizolowani od miejskiego hałasu, od mediów, żyliśmy jak w klasztorze: skupieni na swoich myślach i muzyce, którą mieliśmy w głowie.

Nie oznacza to bynajmniej, że muzycy prowadzili żywot mnichów. Wydawnictwo „1971-1974” wypełnione jest anegdotami i historiami z wiejskiego życia. O posiłkach spożywanych nago, o Graupnerze, który tak poprowadził kable, by jeden z muzyków mógł brać udział w próbach bez wychodzenia z łóżka, o Diermaierze i Peronie, którzy, protestując przeciwko zakazowi wprowadzania psów do studia, sami zamieszkali w budzie.

Nie zawsze jednak było wesoło. Pewnej nocy szkoła została otoczona przez oddziały specjalne poszukujące jednej z członkiń Grupy Baader-Meinhof.

– Spałem w najlepsze, kiedy obudziła mnie uzbrojona po zęby policja – wspomina Peron. – Surrealistyczna pobudka. Na szczęście, kiedy tylko się zorientowali, że jesteśmy niegroźnymi długowłosymi muzykami, dali nam spokój. Oczywiście wiedzieliśmy, że Uwe podziela niektóre poglądy Rote Armee Fraktion, ale z pewnością nie pochwalał ich terrorystycznych metod.

Pomimo wizji komercyjnego sukcesu, jaką Nettelbeck roztoczył przed wytwórnią, sam nie ingerował w proces twórczy zespołu. Czasem pomagał im jedynie skanalizować buzujące w ich głowach pomysły, znaleźć wspólny mianownik dla ich zróżnicowanych poglądów na sztukę.

– Faust nie zaistniałby bez Uwe, a gdy już się zrodził, szybko rozpadłby się bez jego obecności – twierdzi Peron. – Nigdy na nas nie wpływał, ale zawsze nas wspierał. Aż do czasu, kiedy zmęczył się naszą młodzieńczą arogancją i bezmyślnym dążeniem do autodestrukcji. To cechy nieodłączne młodości. Zwróć jednak uwagę, że czasem to właśnie one prowadzą do rewolucji.

Między magią a polityką

Podczas dwóch lat spędzonych w Wümme zespół zarejestrował materiał na cztery płyty. Choć Peron zapewnia, że ze względu na izolację muzycy nie utrzymywali kontaktów z innymi niemieckimi twórcami tej epoki, nagrania grupy Faust cechuje ten sam hipnotyzujący, psychodeliczny duch, co nagrania Amon Düül II, Ash Ra Tempel czy Can. Z tym że Faust szedł jeszcze dalej.

Popsute dysonansami psycho-folkowe melodie z ich debiutanckiej płyty raz przeistaczają się w pijane improwizacje, innym razem toną w dźwiękowych kolażach zapowiadających muzykę industrialną. Nad tym wszystkim unosi się duch absurdalnego humoru, jak u Franka Zappy. Na samą myśl o dniu, w którym w siedzibie Polydor włączono tę wyczekiwaną taśmę, przechodzą mnie ciarki. Przy czym warto dodać, że w swojej bezczelności Faust umieścił na początku albumu krótkie cytaty z utworów The Beat­les i The Rolling Stones.

– To był polityczny zabieg – wspomina Peron. – W ten sposób deklarowaliśmy, że taka muzyka nas nie interesuje. Mówiliśmy: „Posłuchajcie lepiej, co my mamy do powiedzenia!”.

Debiut ukazał się na przezroczystym winylu, w przezroczystej okładce i przez­roczystej obwolucie z nadrukowanym zdjęciem rentgenowskim dłoni zaciśniętej w pięść. Nawet dzisiaj ten graficzny projekt wygląda rewelacyjnie.

Po nagraniu pierwszego albumu z zespołu odszedł Arnulf Meifert. Po kilku miesiącach spędzonych w Wümme uznał, że nie pasuje do operującej w warunkach ciągłego chaosu dadaistycznej grupy. Paradoksalnie na drugim albumie – „So Far” – Faust przedstawił słuchaczom bardziej uporządkowaną wizję swojej twórczości. To tutaj znalazło się hipnotyzujące „It’s a Rainy Day, Sunshine Girl”, prezentujące grupę jako pojętnych uczniów The Velvet Underground, oraz zaskakująco funkowy utwór tytułowy. Wydany w różnych odcieniach czerni album zawierał także pionierskie wycieczki w stronę elektroniki i industrialu.

W swoim wiejskim studiu muzycy gościli też skrzypka i kompozytora – Tony’ego Conrada. Jego idea „jeden dźwięk i jeden rytm na jedną godzinę grania” przypadła do gustu Peronowi i Diermaierowi. Basista wspomina „magiczne godziny” spędzone przez trio na nieustannym graniu tej samej nuty i wsłuchiwaniu się w rozwijający się wszechświat mikro­tonów. Po muzyce, która ostatecznie trafiła na album „Outside the Dream Syndicate” słychać, że Peron nie do końca zaufał wizji Conrada. Na płycie słyszymy go grającego dwa dźwięki. Cóż za rozmach!

Zachwyt i przechwyt

Większa konwencjonalność „So Far” nie uchroniła Fausta przed porzuceniem przez Polydor. Ułatwiła jednak Nettelbecko­wi znalezienie nowej przystani dla zespołu. Początkowo sceptyczna brytyjska publiczność z coraz większym zainteresowaniem śledziła niezwykłe meandry niemieckiego rocka. Wśród wczesnych admiratorów znalazł się m.in. słynny dziennikarz radiowy John Peel. Dzięki temu Nettelbeck przekonał szefa raczkującej wytwórni Virgin, Richarda Bransona, do podpisania kontraktu.

W ramach umowy zespół udostępnił wytwórni niewydane dotychczas nagrania ze studia w Wümme. Po skompilowaniu z nich szalonego kolażu dźwiękowych miniatur Virgin wydało go jako „Faust Tapes” w dumpingowej cenie 49 pensów. W ten sposób album trafił do 60 tysięcy słuchaczy. Dla wielu z nich było to muzyczne kuriozum w okazyjnej cenie, ale nie brakowało takich, którym trzeci album zespołu przemeblował głowy.

Fascynacja tylko wzrosła, gdy Faust zaczął występować w Wielkiej Brytanii. Peter Blegvad, gitarzysta grupy Slapp Happy, tak opisał koncert z 1973 r. w książeczce dołączonej do „1971-1974”: „(...) występowali w ciemnościach. Na scenie stały automaty do flippera, na których muzycy czasem grywali, zamiast sięgać po instrumenty, jakby to już miało wystarczyć za spektakl. Czasem na scenie ustawiali też młot pneumatyczny. Wstrząsający całą salą hałas, który generował, muzycy uznawali za środek wyrazu równie znaczący, co dźwięki pochodzące z bardziej konwencjonalnych źródeł muzyki”.

W Wielkiej Brytanii Faust nagrał ostatni z wydanych w latach 70. albumów. Uważane przez wielu za ich opus magnum „IV” powstało w zabytkowym The Manor Studio. W tym samym czasie za ścianą Mike Oldfield nagrywał „Tubular Bells”. Faust znów zaskoczył, mieszając hipnotyzujący rock z bardziej piosenkowym repertuarem. Album otwierał „Krautrock”, którego tytuł jest klasycznym przykładem przechwycenia. Pogardliwa etykietka sięgająca czasów I wojny światowej, kiedy Brytyjczycy nazywali tak niemieckich żołnierzy, stała się tytułem jednego z przebojów progresywnej niemieckiej sceny. Nagranego za brytyjskie pieniądze.

Pięść

Oficjalna wersja głosiła, że po zakończeniu współpracy z Virgin zespół Faust po prostu się rozpadł. Co więcej, jego członkowie zniknęli bez słowa, a ich aktywność pomiędzy 1975 a 1990 rokiem pozostaje zagadką. Prawdziwi fani wiedzieli natomiast o tajemniczym „monachijskim albumie” nagranym niedługo po powrocie z Wielkiej Brytanii. Nikt jednak nie wierzył, że może on jeszcze ujrzeć światło dzienne.

– Przełomem okazała się propozycja Gunthera Buskiesa z wytwórni Bureau B: zaoferował digitalizację taśm, które przechowywałem przez lata – tłumaczy Peron. – Zgrywałem je w czasie rzeczywistym przez pięć dni, po dziesięć godzin dziennie. Jednak nie narzekam, bo to była wspaniała podróż w czasie.

Warto było ją odbyć, ponieważ „Punkt” to znacznie więcej niż ciekawostka lub przypis dla kronikarzy rockowej awangardy. Wystarczy posłuchać utworu „Juggernaut”, który zwiastuje brytyjskiego punk rocka, lub „Schön Rund” prezentujący jazzowe oblicze zespołu. Choć przygodę z grupą Faust radziłbym zaczynać od „So Far” lub „IV”, jej mityczny piąty album zasługuje na to, by traktować go na równi z kultowymi poprzednikami.

Kiedy Faust powrócił w latach 90., w jego składzie znalazło się trzech spośród założycieli grupy: Peron, Diermaier i Irmler. Jeszcze w tej samej dekadzie muzycy poróżnili się i założyli dwa odrębne zespoły. Zamiast procesować się o nazwę, artyści uznali, że mają do niej takie same prawa, a jeśli będzie to przyczyną chaosu i zamieszania, to tym lepiej.

Obie grupy nagrywały później świetne płyty jako Faust, często współpracując z twórcami reprezentującymi inne gatunki muzyczne (m.in. hiphopową grupą Dälek i industrialnym Nurse With Wound). Muzykom zdarza się też występować solowo.

Sam dziesięć lat temu spóźniłem się na warszawski koncert Perona. Kiedy przed klubem zapytałem, czy muzyk jeszcze gra, usłyszałem, że trudno ustalić, ale ktoś na scenie smaży bakłażana. Zdębiałem i nie wszedłem.

Po dziesięciu latach postanowiłem zweryfikować tamtą informację. Usłyszałem odpowiedź: – Robiłem już na scenie bardzo różne rzeczy. Pamiętam malowanie nago, wycinanie słów piłą łańcuchową, rozbijanie telewizorów i pianin dwuręcznym młotem, rozrzucanie nawozu po sali, podpalanie wielkich kanistrów, a nawet smażenie kiełbas, ale bakłażanów sobie nie przypominam. Może sięgnę po nie, kiedy następnym razem będę występował w Polsce. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i krytyk muzyczny, współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Autor książki „The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side” (2018 r.).

Artykuł pochodzi z numeru Nr 51-52/2021