Zmiana warty na Kapitolu

Stawka tego głosowania jest wysoka: Amerykanie zdecydują nie tylko, kto uzyska większość w Kongresie. Chodzi też o przyszłość Trumpa.

17.09.2018

Czyta się kilka minut

Kapitol, 2013 r. / MIKE THEILER / REUTERS / FORUM
Kapitol, 2013 r. / MIKE THEILER / REUTERS / FORUM

Listopadowe wybory uzupełniające w Stanach Zjednoczonych będą wyjątkowe z kilku powodów.

Najpierw dlatego, że rekordowa liczba członków Kongresu nie będzie się ubiegać o reelekcję. Aż 59 z nich zdecydowało, że nie będą startować – z czego ponad dwie trzecie to politycy Partii Republikańskiej. Są wśród nich prominentne postaci z prawej strony sceny politycznej.

Rezygnacje i sensacje

I tak, Paul Ryan – przewodniczący Izby Reprezentantów (izby niższej parlamentu), z 20-letnim stażem w Kongresie – poinformował o wycofaniu się z polityki jeszcze w kwietniu. Swoją decyzję argumentował tym, że nie ma czasu na życie rodzinne. Część opinii publicznej sceptycznie podeszła do tego wyjaśnienia. Ryan zmagał się z prawym skrzydłem swojej partii, nad którym nie potrafił zapanować. Pracy nie ułatwiał mu również swoimi twitterowymi burzami prezydent Donald Trump.

Z ponownego ubiegana się o fotel senatora zrezygnował też Jeff Flake z Arizony. Znany ze swego fiskalnego konserwatyzmu, Flake był bardziej liberalny w kwestiach imigracyjnych i wolnego handlu, nie pasował zatem do takiej Partii Republikańskiej, jaką Trump przeobrażał na swoją modłę. Zajadła krytyka, której Flake poddawał Trumpa, zraziła wyborców i praktycznie uniemożliwiła mu reelekcję. O swojej decyzji poinformował jeszcze w 2017 r.

Wśród tych, którzy zrezygnowali ze startu, jest też Bob Goodlatte z Wirginii – przewodniczący komisji ds. sądownictwa przy Izbie Reprezentantów. Jego rezygnacja była zaskoczeniem, gdyż funkcja, którą pełni, jest poważna, a okręg, z którego został wybrany, od lat uchodził za republikańską twierdzę.

Jednak większą sensację wywołał jego syn Bobby Goodlatte: tuż po tym, jak senior ogłosił, że nie będzie startować, Bobby oznajmił, iż przekazał maksymalną dozwoloną osobom prywatnym sumę na rzecz kandydatki Demokratów Jennifer Lewis, która startuje z tego samego, co wcześniej jego ojciec okręgu. „2018 rok to moment na zmianę w okręgach, zróbmy to!” – napisał junior na Twitterze.

Bobby Goodlatte nie jest jedyny. Także rodzice Republikanina Kevina Nicholsona z Wisconsin, który ubiega się o fotel senatora, przekazali maksymalną dozwoloną prawem kwotę na rzecz jego kontrkandydatki, Tammy Baldwin z Partii Demokratycznej. Rodzice nie komentowali publicznie swej decyzji, a Goodlatte powiedział tylko, że nie jest zaskoczony, bo zna ich poglądy.

Zwrot w lewo

Wspomniana Jennifer Lewis z kolei jest jedną z grona co bardziej lewicowych w poglądach kandydatów, którzy mogą zmienić Partię Demokratyczną. Startuje z poparciem m.in. związków zawodowych i organizacji ekologicznych. W swoim programie postuluje np. uniwersalne publiczne ubezpieczenie zdrowotne, legalizację marihuany, podniesienie płacy minimalnej i mocniejsze regulacje sektora bankowego.

Najbardziej znaną twarzą tego oddolnego ruchu jest 28-letnia socjalistka Alexandria Ocasio-Cortez. Ta podkreślająca swoje imigranckie i robotnicze korzenie Latynoska z nowojorskiego Bronxu pokonała w prawyborach w Partii Demokratycznej Joego Crowleya – członka Izby Reprezentantów z 19-letnim stażem i prominentnego działacza partii. Crowleya obstawiano nawet jako potencjalnego przewodniczącego Izby po spodziewanym sukcesie Partii Demokratycznej – zdobyciu przez nią większości miejsc w Izbie.

Partyjne nominacje Demokratów uzyskało też dwoje kandydatów oficjalnie wspartych przez Ocasio-Cortez. James Thompson z Kansas, zwolennik powszechnej opieki zdrowotnej oraz – co może być zaskoczeniem – obrońca drugiej poprawki (prawa do posiadania broni palnej), będzie się ubiegał o miejsce w Izbie Reprezentantów. Z kolei w Michigan wystartuje Rashida Tlaib, która – jeśli wygra – będzie pierwszą muzułmanką w Kongresie.

Mamy tu do czynienia z jeszcze jedną istotną zmianą: po raz pierwszy w historii Partii Demokratycznej biali mężczyźni są mniejszością wśród jej nominowanych kandydatów do Kongresu.

Walka o duszę Demokratów

Z takimi nominacjami może się jednak wiązać pewne ryzyko, zwane efektem Bradleya. Nazwa pochodzi od nazwiska Toma Bradleya, czarnego burmistrza Los Angeles, który w 1982 r. przegrał wyścig o fotel gubernatora Kalifornii, choć prowadził w sondażach. Naukowcy tłumaczyli potem tę sytuację tym, że w momencie głosowania wyborcy decydują się poprzeć białego mężczyznę, mimo że wcześniej deklarowali chęć głosowania na osobę o odmiennym kolorze skóry.

Charakter tych wyborów dobrze jednak wróży wyrazistym kandydatom i kandydatkom. Na ich korzyść może działać również polaryzacja sceny politycznej i elektoratu. Istotny jest też aspekt pokoleniowy. U wielu młodych ludzi słowo „socjalista” nie budzi tak negatywnych skojarzeń, jak wśród starszych wyborców, którzy dorastali w czasach zimnej wojny, w strachu przed Związkiem Sowieckim i wojną nuklearną. Doświadczeniem formacyjnym dla tego młodszego pokolenia, zwanego milenialsami, jest trudna sytuacja na rynku pracy oraz horrendalne koszty opieki zdrowotnej i edukacji. Im socjalizm kojarzy się z wyższą płacą minimalną, uniwersalną opieką zdrowotną i tanią – jeśli nie darmową – edukacją wyższą.

W dużej mierze nadchodzące wybory będą więc testem na to, w którą stronę powinna pójść Partia Demokratyczna – w stronę politycznego centrum i sojuszu z wielkim biznesem (czującym zmianę klimatu politycznego i popierającym przemiany obyczajowe), czy jednak w stronę ludzi mniej zamożnych? A może w stronę wielkomiejskiej klasy średniej oraz średniej klasy wyższej, tej o lewicowych poglądach, a także w stronę mniejszości? Ma być centrolewicą obyczajową czy gospodarczą? A może jednym i drugim?

Jeśli kandydaci z lewicowego skrzydła Partii Demokratycznej pokonają swoich republikańskich konkurentów, wówczas będzie to sygnał, że konieczna jest zmiana kursu całej formacji – bo tylko w ten sposób partia będzie mogła zyskać nowe głosy.

Niebieska fala

Republikanie z kolei walczą w zasadzie o przetrwanie.

Regułą w amerykańskiej polityce jest to, że w wyborach uzupełniających partia rządzącego prezydenta traci miejsca w Kongresie. Dziś sondaże dają Demokratom dwucyfrową przewagę. Choć wszystko jeszcze może się zmienić, to doświadczenie uczy, że taka przewaga często prowadzi do zmiany władzy w Kongresie. Demokraci muszą zdobyć 26 miejsc w Izbie Reprezentantów, aby przejąć nad nią kontrolę, w Senacie zaś brakuje im do większości jedynie dwóch miejsc. Mają więc duże szanse, aby zdominować Kongres.

Przewaga Demokratów w sondażach bierze się w dużym stopniu z niezadowolenia wyborców na Środkowym Zachodzie, gdzie podczas wyborów ­prezydenckich Trump zyskał niewielką przewagę nad swoją rywalką Hillary Clinton i dzięki temu wygrał w kolegium elektorów.

W dwóch tradycyjnie „czerwonych” stanach (czerwony to kolor Partii Republikańskiej; niebieski – Partii Demokratycznej) przewaga republikańskich kandydatów do Senatu jest niewielka. W Arizonie Republikanka Martha McSally, starająca się o fotel zwolniony przez Flake’a, ma przewagę jednego punktu procentowego nad rywalką z Partii Demokratycznej Kyrsten Sinema, przy trzech procentach głosów wciąż niezdecydowanych. Z kolei w Teksasie przewaga Republikanina Teda Cruza nad Demokratą Beto O’Rourke’em to raptem cztery punkty.

Do tego Cruz traci popularność wśród niezależnych wyborców. I choć jest on wciąż faworytem, to część Demokratów przygląda się tej rywalizacji z nieukrywaną radością. Sytuacja Cruza jest na tyle niepewna, że zwrócił się o pomoc do Trumpa.

Ruch ten wygląda na desperacki, gdyż ich drogi rozeszły się w bardzo spektakularny sposób jeszcze przed wyborami prezydenckimi w 2016 r., gdy obaj ubiegali się o nominację na kandydata partii na prezydenta. Trump sugerował wtedy, że ojciec Cruza był zamieszany w zabójstwo prezydenta Johna Kennedy’ego. Cruz nie pozostał Trumpowi dłużny, nazwał go niemoralnym kłamcą i ostentacyjnie nie udzielił mu swego poparcia, gdy przemawiał na krajowym konwentyklu, podczas którego Trump został oficjalnie nominowany na kandydata.

Ciężar prezydenta

O ile w Teksasie poparcie prezydenta może pomóc Cruzowi, o tyle w innych miejscach może okazać się problemem.

Na wspomnianym już Środkowym Zachodzie rośnie niezadowolenie z prezydentury Trumpa. Może ono wynikać z wojen celnych, które prowadzi on z Chinami i innymi krajami. W ich wyniku ucierpiały m.in. sektor rolniczy i przemysł samochodowy – skoncentrowane właśnie w tym regionie.

Do tego dochodzi fakt, że „Russiagate” kładzie się cieniem także na tych wyborach. Specjalny prokurator Robert Mueller, prowadzący śledztwo w sprawie rzekomej zmowy między sztabem wyborczym Trumpa i Rosją, zapowiedział, że nie zamierza ujawniać żadnych nowych faktów przed wyborami, aby nie wpłynąć na ich wynik. Jednak republikańscy kandydaci w okręgach, w których ich przyszłość jest niepewna, dystansują się od ataków Trumpa na Muellera oraz na media.

Są też spektakularne zmiany frontów. Jeszcze w czerwcu do głosowania na Demokratów wezwał Steve Schmidt – wieloletni strateg Republikanów i doradca byłego prezydenta George’a W. Busha. Nazwał przy tym Partię Republikańską „skorumpowaną, nieprzyzwoitą i niemoralną” – i złożył partyjną legitymację. W jeszcze bardziej podniosłych słowach do tego samego nawoływał „wszystkich wierzących w amerykańskie wartości” James Comey – były szef FBI i do tej pory zdeklarowany Republikanin. Obaj zrobili to w proteście przeciw Trumpowi.

O co toczy się gra

Stawka jest wysoka, bo utrata kontroli nad jakąkolwiek izbą Kongresu pogrzebie szanse Republikanów na realizowanie ich celów politycznych.

Z kolei Demokraci mają wiele do ugrania. Najważniejsza jest kontrola nad budżetem, w tym nad sfinansowaniem budowy muru na granicy z Meksykiem. Kolejną istotną sprawą będzie możliwość zatrzymania rozmontowywania Obamacare, reformy ochrony zdrowia Baracka Obamy. Budowa muru i likwidacja Obamacare były obietnicami wyborczymi Trumpa, które wciąż pozostają niespełnione.

Dalej: gdy idzie o „Russiagate”, przejęcie przez Demokratów kontroli nad Izbą Reprezentantów będzie oznaczać, że zmienią się przewodniczący komisji prowadzących liczne śledztwa związane z tą aferą. Do tej pory nie kwapiły się one do badania sprawy. Do rangi symbolu urósł Devin Nunes, przewodniczący komisji ds. wywiadu, krytykowany za upartyjnienie dochodzenia. Nawet jeśli śledztwo pod kierunkiem nowego przewodniczącego komisji z Partii Demokratycznej nie doprowadzi do sensacyjnych odkryć, może uprzykrzyć życie Trumpowi. A jest to tylko jedna z wielu komisji, które Demokraci mogą wykorzystać.

Z kolei przejęcie kontroli nad Senatem umożliwiłoby Demokratom zablokowanie prezydenckich nominacji na sędziów federalnych, w tym na sędziów sądów apelacyjnych (gdzie większość spraw się kończy) i do Sądu Najwyższego (jeśli zwolni się tam miejsce). Tego rodzaju obstrukcję stosowali Republikanie za prezydentury Obamy. Dzięki temu Trump ma do obsadzenia aż 140 wakatów – sędziami, którzy mogą zmienić orzecznictwo konstytucyjne w USA na dekady. Najbardziej kontrowersyjną kwestią jest wyrok Sądu Najwyższego w sprawie „Roe v. Wade”, który zalegalizował aborcję w USA, ale lista spraw jest dłuższa.

Stawka jest też wysoka w wyborach na gubernatorów i do stanowych legislatur. W 2020 r. nastąpi kolejna zmiana granic okręgów wyborczych. O kształcie i skali tych zmian decydują władze stanowe. W 2010 r. Republikanie w stanach, w których byli u władzy, zmienili granice wielu okręgów na swoją korzyść, dzięki czemu zapewnili sobie większość w Izbie Reprezentantów. Zmiany w 2020 r. będą więc miały wpływ na to, jak będą się rysować szanse obu partii w kolejnej dekadzie.

Przyszłość Trumpa

Wyborczy sukces Demokratów może się jednak okazać dla nich również wyzwaniem.

Według sondaży 47 proc. Amerykanów chce usunięcia Trumpa z urzędu. Wśród zwolenników Demokratów ten odsetek jest wyższy: to niemal 80 proc. Jeśli Demokraci zdobędą Kongres, wielu ich wyborców będzie oczekiwało przynajmniej rozpoczęcia procedury usunięcia prezydenta. Jeżeli zaś tego nie zrobią, wystawią się na gniew swych wyborców i ryzyko mniejszej mobilizacji w 2020 r., gdy walka będzie się toczyć również o Biały Dom.

Jeśli jednak się na to zdecydują, to mogą przyczynić się do większej mobilizacji zwolenników Trumpa w tych samych wyborach – i w efekcie przegrać. Polaryzacja, która może im pomóc w tegorocznych wyborach, może więc okazać się ich największym przeciwnikiem w kolejnych. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 39/2018