Zimbabwe: Tyran odszedł, tyrania została

Nie rewolucja była celem zamachowców, a jedynie to, by coraz bardziej zniedołężniały prezydent oddał władzę właśnie im, a nie ich partyjnym konkurentom.

22.11.2017

Czyta się kilka minut

ZimbaJeden z przywódców puczu Constantino Chiwenga (z prawej) na konferencji prasowej w Harare (Zimbabwe), 20 listopada 2017 r. / Fot. Shaun Jusa / Xinhua / East News
ZimbaJeden z przywódców puczu Constantino Chiwenga (z prawej) na konferencji prasowej w Harare (Zimbabwe), 20 listopada 2017 r. / Fot. Shaun Jusa / Xinhua / East News

Robert Mugabe, najstarszy, prawie stuletni przywódca świata, przymuszony przez dawnych towarzyszy broni podał się w końcu do dymisji. Rozradowani mieszkańcy Zimbabwe, którzy nie znali innej władzy niż Mugabego, cieszą się, że pod nowymi rządami będzie się im żyło lepiej. Ale w Zimbabwe zmienił się tylko prezydent. Wszystko inne zostało po staremu. I tak właśnie miało być.

Pucz, który ma nie być puczem

Przewrót wojskowy w Zimbabwe zdumiał wielu. Nie tym nawet, że do niego doszło, ale sposobem, w jaki został przeprowadzony. Z początku wyglądał niemal podręcznikowo – tydzień temu, w środku nocy, na ulicach stolicy pojawiły się czołgi, żołnierze zajęli rządową telewizję i przerywając program ogłosili, że musieli wkroczyć do akcji, żeby zaprowadzić porządek, a urzędującego prezydenta osadzili w areszcie domowym. Wszystko, co nastąpiło potem, nie przypominało już typowych zbrojnych przewrotów, jakie jeszcze w latach siedemdziesiątych były w Afryce najczęstszym sposobem wymiany elit.

Wojskowi w Zimbabwe nie odsunęli od władzy Roberta Mugabego, ani nie powołali żadnej Rady Rewolucyjnej, ani rządu tymczasowego. Wprost przeciwnie: odwiedzili prezydenta w jego rezydencji i zabrali ze sobą rządową telewizję, żeby to pokazała. Kilka dni potem pozwolili mu nawet wygłosić w telewizji orędzie, w którym pochwalił zamachowców za patriotyzm i troskę o dobro kraju. Dopiero gdy oznajmił, że wcale nie zamierza ustępować, generałowie jasno wytłumaczyli mu, że nie ma innego wyjścia.

Ostrożność zamachowców wzięła się stąd, że przejmując władzę starali się ze wszystkich sił, żeby ich pucz nie przypominał puczu, a przede wszystkim puczem nie został nazwany. Afryka już dawno przestała tolerować zamachowców w mundurach, a każde zbrojne zagarnięcie władzy karane jest na tam ostracyzmem i sankcjami.

Zamachowcy z przeżywającego gospodarczą zapaść Zimbabwe nie mogli więc sobie na to pozwolić. Jeszcze bardziej nie mogli wprowadzać zamieszania na ułożonej już prawie od pół wieku scenie politycznej. Jawny pucz oznaczałby konieczność przeprowadzenia uczciwszych niż zwykle wyborów, a w dodatku zaproszenia na nie zagranicznych kontrolerów. Groziłby też rozłamem, a może nawet rozpadem rządzącej partii ZANU-PF, panującej tak samo długo, jak Mugabe.

Dlatego właśnie zamachowcy uważali na każdy czyn i każde słowo, dlatego tak troskliwie obchodzili się z sędziwym prezydentem, by nikt ich zamachowcami nie nazwał, nikt nie żądał od nich, by uwiarygodnili swoje panowanie w wyborach. Nie rewolucja była ich celem, a jedynie to, by coraz bardziej zniedołężniały prezydent oddał władzę w państwie właśnie im, a nie ich partyjnym konkurentom. Rządząca partia uniknęłaby frakcyjnej wojny, a co najważniejsze – zachowała władzę, bez konieczności walki o nią w wolnych wyborach, pod okiem cudzoziemskich rewizorów. Właśnie dlatego zamachowcy z Zimbabwe sami nie zamierzali przejmować władzy, a jedynie chcieli, żeby Mugabe, po dobroci i zgodnie z prawem, przekazał ją politykowi wskazanemu przez wojsko. Towarzysz Bob miał odejść na emeryturę, ale wszystko inne miało pozostać po staremu.

Człowiek od brudnej roboty

Gwarantem niezmienności ma być faworyt zamachowców, Emmerson Mnangagwa, „szara eminencja” zimbabweńskiej polityki, obecny w niej tak samo długo, jak Mugabe (uchodził zresztą za jego „prawą rękę” i „człowieka od brudnej roboty”). Kiedy w 1980 r. Mugabe zostawał premierem niepodległego Zimbabwe (dawnej białej Rodezji), 75-letni dziś Mnangagwa został jego ministrem policji. Przez następne cztery dziesięciolecia, nadzorując wojsko, policję i służby specjalne, zapewniał Mugabemu spokojne i długie rządy, samemu pozostając dyskretnym strażnikiem wszystkich najtajniejszych sekretów reżimu.


Czytaj także: Wojciech Jagielski: Marny koniec Mugabego


Kuratela Mnangagwy sprawiła, że w rządzonym przez Mugabego Zimbabwe wojsko stało się instytucją równie ważną, co rządząca partia. Mugabe został jego dłużnikiem już na początku lat osiemdziesiątych, gdy armia krwawo stłumiła (ok. 20 tys. zabitych) rebelię ludu Ndebele z południa kraju. W 2008 roku, po przegranej przez niego pierwszej rundzie wyborów prezydenckich, wojsko i policja uratowały władzę Mugabego dokonując pogromów zwolenników opozycji i zmuszając jej przywódcę do wycofania się z wyborczej dogrywki.

Wojsko zyskiwało polityczne wpływy, one zaś ułatwiały zdobywanie majątków. W latach dziewięćdziesiątych w zamian za koncesje na wydobycie złota i diamentów, Mugabe posłał wojsko do Konga, bronić władzy tamtejszych prezydentów Laurenta-Desire (ojca) i Josepha (syna) Kabilów. Po powrocie z kongijskiej wyprawy wojennej, zimbabweńscy generałowie pomnożyli zyski zawłaszczając sobie białe farmy, konfiskowane przez Mugabego. Mieli zbyt wiele na sumieniu i zbyt wiele do stracenia, by biernie przyglądać się sukcesyjnej wojnie po prezydencie. Tym bardziej, że do walki o schedę śmiało wystąpiła jego żona, Grace, dwa razy młodsza od męża, którą na swoją przywódczynię wybrali jej rówieśnicy z prezydenckiego dworu, zazdroszczący starszym towarzyszom władzy i majątków.

Spiskowcy

Coraz więcej wskazuje na to, że zamach stanu sprowokowany nasilającą się wojną sukcesyjną, był przygotowywany od dawna. Kiedy latem Grace Mugabe oskarżała Mnangagwę o knucie spisków, brano to za wiecową demagogię, mającą ułatwić pani prezydentowej przejęcie władzy po mężu. Z ujawnionych po zamachu informacji wynika, że Mnangagwa, a przede wszystkim dowódca armii gen. Constantine Chiwenga i skłócony ostatnio z Mugabem przywódca stowarzyszenia weteranów wojny partyzanckiej Chris Mutsvengwa rzeczywiście planowali operację, która zapewniłaby im przejęcie władzy. Mutswengwa, przebywający od jakiegoś czasu w Południowej Afryce, miał uprzedzić o niej szefów tamtejszego wywiadu (a także Amerykanów), a podczas niedawnej podróży do Chin (rzekomo na leczenie), Chiwenga zabiegał o błogosławieństwo Pekinu. Nikt nie sprzeciwił się pomysłowi odsunięcia od władzy Mugabego, pod warunkiem jednak, że zamach stanu nie wyglądałaby na  pucz.

Wygląda na to, że szpiedzy Mugabego zwietrzyli niebezpieczeństwo. Chiwenga, który w drodze powrotnej z Chin zatrzymał się w Południowej Afryce, wyznał, że jego podwładni z wywiadu wojskowego ostrzegli go, że Mugabe kazał go aresztować już na lotnisku w Harare. Chiwenga wezwał na lotnisko wierne mu oddziały i w ten sposób uniknął uwięzienia. Następnego dnia dokonał zamachu. Wcześniej policji Mugabego nie udało się aresztować Mnangagwy, zdymisjonowanego na początku listopada ze stanowiska wiceprezydenta. Uprzedzony przez swoich zwolenników w służbach bezpieczeństwa, Mnangagwa uciekł do Południowej Afryki.

Gorzej nie będzie

Plan spiskowców się powiódł. Mugabe ustąpił, jego następcą – na razie na stanowisku szefa rządzącej partii – został ogłoszony Mnangagwa, z wyborami można będzie poczekać do sierpnia, na kiedy je zaplanowano. Najważniejsze zaś, że poza dziennikarzami, zamachu nikt nie nazwał zamachem. Ani w Waszyngtonie, ani w Brukseli, ani w Pekinie. Zausznicy Mugabego opowiadali, że starego władcę najbardziej zabolał to, że wymierzonego przeciwko niemu spisku nie potępił żaden z jego afrykańskich kolegów po fachu.

Jeśli zamachowcom uda się opanować i po dymisji Mugabego nie zdarzy się coś kompletnie nieprzewidywalnego, sprawy w Zimbabwe wrócą wkrótce do normy. Zwykli obywatele (z 15 milionów mieszkańców kraju prawie jedna trzecia wyjechała za chlebem) odczują ulgę, pojawi się nadzieja. Niewykluczone nawet, że rzeczywiście zacznie się im żyć lepiej (gorzej już by pewnie nie mogło), bo Zachód i Chiny obiecują nowym władzom pomoc w naprawie miejscowej gospodarki. Celem zamachowców była jednak troska o własne wpływy i majątki, a nie poprawa doli ich rodaków. Jeśli i oni na tym skorzystają – tym lepiej.

„Pozbyliśmy się tyrana, ale nie tyranii” – przyznał z goryczą jeden z przywódców zimbabweńskiej opozycji Tendai Biti.

Więcej artykułów, reportaży i analiz Wojciecha Jagielskiego w specjalnym serwisie "TP" "Strona świata"

 

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter, pisarz, były korespondent wojenny. Specjalista od spraw Afryki, Kaukazu i Azji Środkowej. Ponad 20 lat pracował w GW, przez dziesięć - w PAP. Razem z wybitnym fotografem Krzysztofem Millerem tworzyli tandem reporterski, jeżdżąc wiele lat w rejony… więcej