Zanim zamarzł potop

Wielki biblijny kataklizm poruszał najwybitniejsze umysły nowożytnej nauki. Przy jego pomocy wyjaśniano zjawiska o nieznanym wówczas pochodzeniu. W kwestii potopu nauka nie powiedziała ostatniego słowa.

06.07.2010

Czyta się kilka minut

Ta część Księgi Rodzaju przez wieki spoczywała spokojnie wśród świętych ksiąg. Ale mniej więcej w 2,5 tys. lat od czasu jej spisania (przyjmuje się, że ok. XII-XIII w. p.n.e.) zaczęła zmieniać swoje miejsce. Raz po raz przestawiano ją na półki przeznaczone dla dzieł naukowych. I równie często wracała na miejsce pierwotne.

Kamienie jak morskie istoty

Zastanawiające, że przez długie stulecia, bo aż do XVII w., nie próbowano szukać śladów biblijnego potopu. Zapewne historię Noego uważano za pewnik, nikt nie ośmieliłby się jej kwestionować, a więc nie było po co szukać dowodów. A ślady obecności wielkiej wody w głębi lądu, nawet w wysokich górach, były powszechne. Interesowano się też i dziwiono tym "formom podobnym do roślin i traw" albo "do żyjących w morzu istot". Kolekcjonowano kamienie zawierające wyobrażenia postaci zwierząt, roślin, gwiazd, niebiańskich istot, strzałek piorunowych, języków, a także kryształów i kamiennych toporków. Co prawda, już w XIII w. włoski przyrodnik Ristoro d’Arezzo próbował opowieść o biblijnym kataklizmie przenieść na "półkę naukową", głosząc, że wszystkie te znaleziska to przecież ślady Potopu, ale nieprędko podchwycono jego myśl. Widocznie autorytet Arystotelesa i Awicenny, twórców koncepcji vis plastica, wydawał się niepodważalny. Vis plastica - niezwykłą siłę plastyczną, której źródeł upatrywano w gwiazdach - uważano za jeden z atrybutów przyrody.

Czytaj także: POSZUKIWACZE ZAGINIONEJ ARKI - Odnalezienie biblijnej Arki Noego od lat rozpala wyobraźnię. Pojawiają się ambitne projekty archeologiczne, materiał dowodowy i liczne interpretacje. Wszystkie kończą jednak dość komicznie... >>

O dziwo, także Odrodzenie nie postawiło tego problemu na porządku dziennym. Jednak rozbudzona w tej epoce dociekliwość, wkraczająca już na tory naukowe, wkrótce zaowocowała.

Pewnego młodego Duńczyka zaproszono ok. 1666 r. na dwór księcia Ferdynanda II Medyceusza do Florencji. Niels Stensen był co prawda znawcą anatomii ciała ludzkiego, ale godzinami przesiadywał w pałacowym gabinecie osobliwości. Nie mógł wyjść z podziwu nad pomysłowością Natury, która za pomocą owej vis plastica dla zabawy ukształtowała przedziwne formy kamienne. Najdłużej krążył wokół wydobytych ze skały "kamiennych języków". Przecież je już widział! Całkiem niedawno. Tak samo wyglądały zęby rekina, wyciągniętego przez rybaków parę dni wcześniej na ląd. Wnioski z tej obserwacji zawarł w dziele o nieco przydługim tytule, który można przetłumaczyć jako "Wstęp do pracy o naturalnym skamienieniu wewnątrz skały". Dowodził, że te dziwne kamienne formy to nie igraszki natury, lecz ślady dawnego życia.

Jak zatem znalazły się w skale? Jaka siła kazała się wciskać w nią różnym organizmom?

Paleontologiczne zainteresowania Stensena nie znalazły jednak dalszego ciągu. Po przejściu na katolicyzm pochłonęło go życie duchowe. W 1988 r. beatyfikował go Jan Paweł II.

Odpowiedź znalazł kilkadziesiąt lat później John Woodward, profesor fizyki i członek Królewskiego Towarzystwa w Londynie: to nie żadna vis plastica, tylko wielka powódź wcisnęła różne organizmy w skały, które niejako pod naporem wody skamieniały - orzekł. - Ta wielka powódź zniosła wiele warstw ziemi. Tak powstały góry i doliny, bowiem opadanie wód nastąpiło z taką siłą, że masy ziemi i skał zostały podniesione do góry lub zgniecione. Jaka to powódź? Oczywiście - biblijny potop.

I tak historia Noego trafiła do naukowego księgozbioru.

Dowodów aż za dużo

Wkrótce dyluwialiści, tak bowiem nazwano zwolenników teorii potopu, zdominowali ówczesne przyrodoznawstwo. Johann Jakob Scheuchzer z Zurychu odkrył nawet w skałach kamieniołomu w Öhningen "rzadki zabytek owego przeklętego rodzaju ludzkiego z początku świata" - Homo diluvii testis (człowiek świadek potopu). Dodajmy, że sto lat później Georges Cuvier, właściwy twórca paleontologii, bez trudu rozpoznał w tych szczątkach wielką salamandrę z okresu mioceńskiego. XVIII-wieczne gabinety przyrodnicze zapełniły się skamieniałościami. Powstawały wielotomowe dzieła ilustrowane rysunkami "przedpotopowych" zwierząt.

Zawzięcie dyskutowano wówczas nad pochodzeniem wielkich głazów, którymi usiane są pola i łąki całej nizinnej Europy. Dziś nazywamy je eratykami lub głazami narzutowymi. Zastanawiano się też nad innymi dziwnymi formami krajobrazu - pagórkami i wałami jakby usypanymi rękami olbrzyma z piasku, żwiru, gliny i otoczaków. Na liście podejrzanych sprawców najdłużej pozostawała woda, choć nikt nie potrafił wyjaśnić, skąd mogła pochodzić tak przeogromna jej masa.

Zwrot w myśleniu zapoczątkowały obserwacje dokonane w Alpach. Sugestie, jakoby lodowce były zdolne do przenoszenia wielkich mas skalnych, spotkały się z niedowierzaniem "geologów nizinnych" - z Anglii, Szkocji i Niemiec. Byli oni skłonni zaakceptować najwyżej wielką powódź mułową - tak nazwano tę hipotezę - wywołaną gwałtownym topnieniem lodowców. Wyśmiał ją James Hutton, mówiąc, że żadna woda na Ziemi nie zmusi kamienia, by pływał. Na razie "wielka woda" wciąż była ówczesnym geologom niezbędna.

Ani wody, ani lodowców nie potrzebował natomiast N.G. Sefström, szwedzki chemik (odkrywca wanadu), którego zaintrygowały rysy, bruzdy i żłobki bardzo powszechnie występujące na skałach Półwyspu Skandynawskiego. Śladem owych rys objechał znaczną część Europy. Trafnie zdefiniował bezpośrednią siłę sprawczą - ślady na podłożu skalnym pozostawiły przesuwające się głazy. Jak to wytłumaczył? To lawina kamienna, mająca swój początek w wysokich górach Skandynawii lub Morza Arktycznego, przetoczyła się po całym tym obszarze. Rozrzucając przy okazji bezładnie wielkie, zabłąkane głazy...

Ideę Potopu z lodem, wielkimi głazami i zagadkowymi rysami połączyła bardzo zgrabnie teoria dryfu, lansowana przez wielkiego XIX-wiecznego geologa Charlesa Lyella, wspieranego przez Karola Darwina. Zakładała ona istnienie morza (a więc jednak potop) pokrywającego północną i środkową Europę, po którym dryfowały góry lodowe odrywające się od jakiegoś wielkiego lodowca arktycznego. Przymarznięte od dołu kamienie pozostawiały rysy na podłożu. A niesione we wnętrzu gór lodowych piaski, żwiry, glina oraz mniejsze lub większe kamienie - po wytopieniu się z lodu pokryły niziny europejskie, tworząc charakterystyczny krajobraz, z bezładnie porozrzucanymi, wielkimi zabłąkanymi głazami... Opowieść o potopie, w zmodyfikowanej wersji, znów powróciła do księgozbiorów naukowych i zawładnęła umysłami XIX-wiecznych przyrodników na długie dziesięciolecia.

Tryumf lodowca

Ten niezbyt duży lodowiec alpejski nie wyróżniał się niczym szczególnym. Ale wtedy, latem 1840 r., stał się obiektem prawdziwych pielgrzymek podróżników, uczonych i artystów. Na lodowcu Unteraar w Alpach Berneńskich powstała z głazów i desek - pod przewrotną nazwą Hôtel des Neuchâtelois - pierwsza na świecie baza glacjologiczna, założona przez Louisa Agassiza, młodego, ale znanego już w Europie przyrodnika, profesora z nieodległego Neuchâtel. W tym samym roku ukazała się też jego książka o lodowcach "Études sur les Glacier". Ogłosił w niej, że to nie biblijny potop ukształtował otaczający nas krajobraz, lecz lód. A dokładniej - wielka pokrywa lodowa rozciągająca się od bieguna do brzegów Morza Śródziemnego. Obalał mit stabilnego klimatu Ziemi, wykazując, że planeta doznała w przeszłości wielkiego globalnego ochłodzenia i że wiązało się z tym wyginięcie wielu istot żywych.

Agassiz sformułował swoją teorię chyba zbyt radykalnie jak na ówczesne czasy. I choć jeździł po Europie, wykładał, prowadził wycieczki, pokazywał ślady - moreny, głazy narzutowe, rowki i rysy - Europa pozostała przy teorii dryfu.

Po kilku latach sfrustrowany Agassiz wyjechał do Ameryki. Jako profesor Harvardu również tam odkrywał dowody na słuszność swojej teorii. Zmarł w 1873 r. Gdyby żył kilka lat dłużej, byłby zdumiony i zachwycony: jego teoria właśnie rozpoczynała triumfalny powrót na salony europejskiej nauki.

Przełom nastąpił w 1875 r., gdy na posiedzeniu Niemieckiego Towarzystwa Geologicznego w Berlinie wystąpił szwedzki badacz Otto M. Torell. Przedstawił próbki skalne zebrane wśród wapiennych wzgórz w Rüdersdorf koło Berlina. Nosiły one ślady działania lodowca identyczne ze śladami znanymi ze Skandynawii. Jeżeli zjawisko jest to samo, twierdził Torell, więc i pochodzenie zjawisk musi być to samo. Odważnie dowiódł, że to nie morze polarne z pływającymi krami pokrywało niegdyś Europę, lecz lodowce skandynawskie. Bardziej na południu zaś - lodowce alpejskie. Geolodzy i paleontolodzy definitywnie - jak się wydawało - wykreślali potop ze swoich dzieł. Opowieść o nim wróciła na półkę mitów.

Odkopywanie potopu

Ale w tym samym czasie przywrócili ją do swoich księgozbiorów archeolodzy. Odczytana przez George’a Smitha z tabliczek zapisanych pismem klinowym niezależna od biblijnej, babilońska wersja opowieści o potopie, poruszyła cały cywilizowany świat. 50 lat później zdarzyło się to jeszcze raz, gdy Leonard Wooley odkopał w chaldejskim Ur trzymetrową warstwę mułu, będącą - jak sądził - śladem biblijnego potopu. Warstwa ta rzeczywiście oddzielała dwa poziomy osadnicze. Okazała się śladem wielkiej, ale jednak lokalnej powodzi.

Wykopaliska w ludzkiej pamięci podjęli ­etnologowie. Okazało się, że opowieści o potopie przekazują sobie do dziś ustnie ludy północnej Syberii, amerykańskiej Arktyki i australijscy Aborygeni. Potop pojawia się w opowieściach Chińczyków, Germanów i Indian Ziemi Ognistej. Potop jest obecny w staroperskich przekazach, podaniach plemion indiańskich w Ameryce Północnej, mitach azteckich, opowieściach nowozelandzkich Maorysów, w staroindyjskich pismach. I oczywiście w świętych pismach starożytnego Bliskiego Wschodu - w Biblii i babilońskich eposach o bohaterach.

Dwoje austriackich geologów, małżeństwo Alexander i Edith Tollmannowie, zadało sobie trud przeanalizowania tych prastarych opowieści. Doszli do wniosku, że globalny potop był możliwy, a stało się to za sprawą impaktu, czyli uderzenia w Ziemię, a konkretnie w ziemskie oceany, kilku fragmentów komety lub planetoidy. Takiej samej, która zgładziła dinozaury. Tollmannowie pokusili się także o bardzo precyzyjne datowanie tego wydarzenia. Nastąpiło ono - według nich - 9550 lat temu.

Jakkolwiek oceniać trafność tego datowania, zastanawiające jest, że lokuje ono katastrofę, której dowody są niezaprzeczalne, w najbardziej zagadkowym okresie najnowszej historii planety. Dla geologów jest to przełom epoki lodowcowej (plejstocenu) i współczesnej (holocenu). Klimatolodzy są przekonani, że doszło wówczas do radykalnej zmiany klimatu. Dla paleontologów jest to moment, kiedy nastąpiło kolejne wielkie wymieranie, a archeolodzy lokują w tym przedziale czasowym tzw. rewolucję neolityczną, czyli przejście z paleolitu do neolitu. Mnożą się dowody z bardzo różnych dziedzin nauk przyrodniczych i humanistycznych, że około 10 tys. lat przed naszą erą, w przedziale czasowym od 12 tys. do 9 tys. lat temu, wydarzyło się coś niezwykłego. Coś, co w krótkim czasie dogłębnie przeobraziło nasz świat. Nie jesteśmy w stanie zdefiniować - co.

W każdym razie opowieść o potopie bynajmniej nie została wykreślona z księgozbioru naukowego.

ADAM ZUBEK jest geografem i dziennikarzem popularnonaukowym.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 28/2010