Zachód to Egipt

ONZ szacuje, że od wybuchu wojny dwa lata temu Syrię opuściło 700 tys. ludzi. Do połowy tego roku liczba ta ma przekroczyć milion. Oto opowieść o Syryjczykach, którzy uciekli do Egiptu.

15.04.2013

Czyta się kilka minut

Abd al-Aziz Muhammad (po lewej) i Abu Hamid Jabirsawit (po prawej). Więcej o zdjęciach Filipa Ćwika w nocie pod artykułem. / Fot. Filip Ćwik
Abd al-Aziz Muhammad (po lewej) i Abu Hamid Jabirsawit (po prawej). Więcej o zdjęciach Filipa Ćwika w nocie pod artykułem. / Fot. Filip Ćwik

Nazywam się Nizar Akram Kharrat, ale rewolucjoniści mówią o mnie Abu Talal. Z rewolucją jestem od początku. W tym roku obchodziłem 55. urodziny. W ojczyźnie nie byłem od 44 lat. Władze Syrii oskarżają mnie, że pomagam rodakom – opowiada człowiek, który zapukał do mojego kairskiego mieszkania. – Słyszałem, że szukasz informacji o syryjskich uchodźcach. Może się przydam?

Abu Talal sam określa się uchodźcą. Jego ojca wraz z całą rodziną z Syrii wygnał jeszcze prezydent Hafez Assad. Jemu do kraju nie pozwala wrócić Baszar, syn Hafeza. Jak wielu z tych, którym pomaga, otrzymał od syryjskich władz „wilczy bilet”. – Nigdy nie byliśmy ulubieńcami Assadów – mówi. – Ojca zmuszano, by wstąpił do rządzącej partii Baas. Odmówił. Tak znaleźliśmy się w Egipcie.

– Możesz napisać moje prawdziwe nazwisko. W reżimowej telewizji mówią, że knuję z Amerykanami, że dla nich szpieguję – uśmiecha się Abu Talal. – Ale to ich problem. Czasami do mnie dzwonią. Próbują straszyć.

Abu Talal mówi spokojnie, jakby cedził każde słowo. Wypytuję o niego znajomych Syryjczyków. – Wpływowa postać, dobry człowiek – zapewniają. Do dużych pieniędzy doszedł, produkując meble dla hoteli nad Morzem Czerwonym. – To jakby w poprzednim życiu – podkreśla Abu Talal. Teraz interes odsunął na drugi plan. – Moje miliony w życiu zarobiłem. Czas, żeby je dobrze spożytkować – mówi.

Gdy wojna domowa w Syrii wywołała uchodźcze tsunami, Abu Talal uruchomił wszystkie swe kontakty. – Wynajmujemy mieszkania, negocjujemy ceny, szukamy pracy. Od listopada, gdy walki objęły Damaszek i Aleppo, ludzi jest zatrzęsienie. Czasem przybywa ich tak wielu, że proszę żonę, żeby pozwoliła przenocować kogoś w naszym domu.


Naznaczeni

Biuro Wysokiego Komisarza ONZ ds. Uchodźców (UNHCR) szacuje, że od wybuchu wojny w 2011 r. Syrię opuściło 700 tys. ludzi. Do połowy 2013 r. liczba ta ma przekroczyć milion. Dotąd Syryjczycy uciekali do krajów ościennych. Gdy jednak rządy Turcji i Jordanii postanowiły zamknąć granice, a w Libanie zrobiło się niebezpiecznie, Egipt – dotychczasowe „koło zapasowe” – stał się punktem docelowym.

W ciągu ostatnich miesięcy liczba uchodźców syryjskich w Egipcie wzrosła gwałtownie. Nieoficjalnie mówi się o 300 tys., gdy w biurze UNHCR w Kairze zarejestrowanych jest zaledwie 14 tys. – Nasze statystyki są zaniżone – mówi (anonimowo) pracownik UNHCR. – Zdarza się, że tylko w jednym tygodniu samymi statkami przybywa po siedem tysięcy ludzi.

Shannon Abdulnasr z Centrum Pomocy Uchodźcom w Kairze: – Żeby się zarejestrować w UNHCR, ludzie muszą podać nazwiska. Są przeświadczeni, że reżim będzie próbował wykraść te dane, żeby szantażować ich bliskich, którzy zostali w Syrii. Dlatego wolą się nie rejestrować.

Brak rejestracji oznacza brak pomocy ze strony ONZ. Swoje paszporty oddają więc na przechowanie do meczetów – tylko meczetom ufają. Poza tym wielu nie chce, by stygmat uchodźcy ciążył na ich życiorysie. Powód prozaiczny: są zbyt bogaci i zbyt dumni, by nazywano ich uchodźcami. Wcześniej traktowali Egipcjan jak ubogich krewnych.

Abu Talal: – To uchodźcy specyficzni, są wśród nich nawet milionerzy. Ci przyjechali luksusowymi autami z gotówką, wynajmują porządne mieszkania i czekają, aż cała zawierucha się skończy. Dla nich nie liczy się rezultat wojny, ale spokój wokół interesów.

Ale zdecydowana większość to biedota, ich oszczędności kończą się szybko. Sądzili, że do Egiptu przyjadą na miesiąc-dwa, tak na moment, by przeczekać. Teraz nie mają złudzeń: wojna szybko się nie skończy, reżim trzyma się mocno, Zachód nie interweniuje. – Społeczność międzynarodowa zdradziła Syryjczyków – mówi z żalem Abu Talal. – Chciałbym czasem zebrać tych wszystkich ludzi, pójść pod siedzibę ONZ i krzyczeć: „Jesteśmy waszymi dziećmi! Dlaczego nie dbacie o własne dzieci?!”.

Niektórzy są tu od roku. Egipt stał się ich niechcianym domem. „Co dalej z nami?” – słychać pytanie. Twarze mają szare. Szarzeją z każdym dniem.


Mała Syria

Odwiedzam Danę w kairskiej dzielnicy 6 October, gdzie ulokowała się większość Syryjczyków. Ma 27 lat, wygląda na 40. Jej ufne, niemal dziecięce spojrzenie wyraża wiarę, że moja wizyta coś w jej losie zmieni. Gdy pytam o plany, spuszcza głowę. – Boję się zostawić dzieci same, boję się wychodzić z domu, szczególnie po tym, co się tu ostatnio działo.

„Mała Syria” – tak nazywają to miejsce. Fala Syryjczyków, która niespodziewanie wlała się na 6 October, uaktywniła lokalne gangi. Nowi mieszkańcy wzbudzili zainteresowanie. Okazało się, że zbyt duże. Miejscowi poczuli się zagrożeni.

Shannon: – To wyjątkowo podłe miejsce, lecz najtańsze z możliwych. Wynajęcie pokoju w tej okolicy to 250 funtów egipskich (40 dolarów). Niewiele, ale na inne ich nie stać.

Abdullah, Centrum Pomocy Uchodźcom: – Ludzie biedują nie dlatego, że nie ma dla nich pracy, ale dlatego, że pójście do pracy oznacza opuszczenie na pół dnia swojej rodziny.

Shannon: – Na ulicach pojawiły się lokalne bojówki. Nie kryją się z bronią. Grozy dodają długie metalowe łańcuchy, które noszą przypięte do pasków. Gdy przychodzimy, zagradzają przejście. Każą wracać. Państwo w państwie. Policja nie ingeruje.

Ostatnio porwali młodą Syryjkę, próbowali zgwałcić; w ostatniej chwili pomogli jej sąsiedzi. Wszystko po to, by zastraszyć„nowych”. Wiedzą, że im częściej straszą, tym szybciej się ich pozbędą.

Nikt nie chce mieszkać w „Małej Syrii”. Ale też nikt nie ma dokąd stąd wyjechać.


Ziemia obiecana

W Egipcie nie ma obozów dla uchodźców. Jest tylko niewielki punkt przejściowy w kairskim Nasr City, gdzie nikt nie zostaje dłużej niż dwa tygodnie. Pod tym względem w Egipcie jest inaczej niż w innych państwach, do których trafiają Syryjczycy.

Tu nikt ich nie ściga za brak wiz, nikt nie pyta o pozwolenie na pracę. Syryjczycy rozumieją amiję – dialekt egipski. Kiedyś nawet z Egipcjanami tworzyli jedno państwo, nazywało się Zjednoczona Republika Arabska. Dziś Egipt ma własne problemy. Może dzięki temu Egipcjanie bardziej rozumieją Syryjczyków.

Abu Talal: – Od obalenia reżimu Mubaraka w Egipcie nie żyje się dobrze. Na kraj spadła masa problemów. Odkąd staliśmy się częścią egipskiego społeczeństwa, stały się one naszymi problemami. Ale ci ludzie nie wybierali sobie czasu przybycia.

Za Kairem nie przepadają. Brudny, 18-milionowy konglomerat z pstrokatą architekturą, wpędza ich w depresję. Porównują do Damaszku. Niedościgniony ideał. Tam wszystko było inne, lepsze – mówią. Powietrze, woda w kranie, nawet jedzenie. Dziś wpatrują się w migawki z Al-Dżaziry. Nie chcą wierzyć, że Syria, którą zapamiętali, już nie istnieje.


Posiadać nic

Od wejścia ciągnie stęchlizną. Kuchnia i jeden pokój. Zimno. Mieszka tu dziewięć osób: Hiszam, Manal, babcia, dzieci. Dużo szmat. Wszędzie ich pełno. Jakby przeszedł huragan. Ściany odrapane, szpetne. Połowę powierzchni podłogi zajmują materace – dar od meczetu. Życie w stadzie. Dzieciaki siedzą okryte kocami, palce wystają z dziurawych skarpetek. Z mieszkania nie wychodziły od trzech tygodni – rodzice nie pozwalają. Jedzenie: ryż, mleko w proszku, chleb – wszystko z darów. Milczenie. Prąd wyłączają często, wtedy siedzą po ciemku. Przeciekająca rura zalała kuchnię, nie ma komu jej naprawić. Wodę z podłogi zbierają szmatami i wyciskają do garnka, w którym gotują ryż (bo to jedyne naczynie, jakie mają). Czasem sąsiad przyniesie ziemniaki i cebulę. Egipcjanie naprawdę ich lubią.

Shannon: – Zawsze brakuje jednej kluczowej rzeczy: jak są garnki, nie ma jedzenia, jak jest jedzenie, nie ma gazu w butli.

– Była rodzina, której meczet przekazał pralkę – opowiada. Ale po co im pralka, skoro z Syrii uciekali jak stali? Każdy ma po jednej części ubrania na sobie i pralkę, w której nie mogą nic wyprać. Dlatego pralkę sprzedali i kupili jedzenie.

Wspominają, że polityka prezydenta Assada-juniora od początku była iluzją. Gdy przejmował władzę po ojcu, mamił obietnicami reform. Wierzyli mu. Wyedukowany na Zachodzie (na okulistę), sprawiał wrażenie oświeconego ojca narodu. Choć niektórzy mieli wątpliwości.

– Alawici i tak trzymali wszystko. Musisz wiedzieć, że nasza rewolucja jest inna niż pozostałe w świecie arabskim. W syryjskiej rewolucji nie chodzi o głód i biedę, chodzi o godność – mówi Ghiath Mhithawi, uchodźca.

– Pamiętam, że wszędzie wisiały plakaty Min habbak (kochamy cię) z podobizną Assada. To była polityka miłości. On chciał, by ludzie go kochali. I to nie jest żadna metafora – dodaje Ramy al-Zaid, przyjaciel Ghiatha.


Ucieczka

Ramy był wyróżniającym się studentem. Studiował administrację biznesu na uniwersytecie w Damaszku. Niski, uśmiechnięty 26-latek o uważnym spojrzeniu. Dobry angielski. Zrobił certyfikat z księgowości. Ostatni rok uwalił specjalnie. – Wielu studentów tak robiło – mówi Ramy. – To był jedyny sposób na odwleczenie służby wojskowej.

Obmyślił sobie, że przeczeka. Taki wojenny gap year. Cała zawierucha miała się zaraz skończyć. Po upadku Ben Alego, Mubaraka i Kaddafiego musiała przyjść kolej na Assada. Tak sądzili. Ale sprawy potoczyły się inaczej. Wojna rozpanoszyła się po kraju, jej koniec nie był już oczywisty. Ramy musiał skończyć studia, bo i tak by się o niego upomnieli.

Bał się tej decyzji. Ale gdy czwartego dnia od odebrania dyplomu przyszło zawiadomienie, by zgłosił się do jednostki, nie miał wyboru: musiał wiać. – Miałem przyjaciół w Jordanii. Przekonali mnie, żebym przyjechał do Ammanu – mówi. Wszystko szło idealnie. Ramy opłacił pograniczników, dostał pieczątkę wyjazdową. Ale granicy nie przekroczył. Sprawy zaczęły się komplikować, gdy zainteresowali się nim ludzie z mukhabarat, tajnej policji syryjskiej. – Kazali wracać do domu. Nie wyjaśnili, dlaczego. Po prostu, że nie mogę wyjechać z kraju. Co było robić? Musiałem zniknąć.

W telewizji już trąbili, że Jordania przestała przyjmować Syryjczyków. – Byłem przybity. Bałem się, bo już wtedy wszędzie szalały oddziały shabiha (dosłownie: „duchy”).

Shabiha to grupy bojówkarzy-sadystów, powstałe na wzór irańskich basidżów – najwierniejsza gwardia ochotników Assada. W syryjskiej wojnie „wsławili się” tym, co najgorsze. Ubrani na czarno, nauczeni bezwzględności, są oskarżani o tortury i gwałty na cywilach.

Teraz działają również poza granicami Syrii. Na 6 October na pytanie o shabiha ludzie boją się odpowiadać. Zdawkowo wspominają jedynie czarnego cadillaca. Szepczą, że niektórzy sąsiedzi zapadli się pod ziemię. Jasna sprawa.

Wracając do Ramy’ego – udało mu się. Farciarz: przekupił strażników na granicy z Libanem i pojechał „na Zachód”, jak ironicznie mówi. Ale nie do Europy. Europa jest niedostępna dla uchodźców z Syrii – za wysokie progi. W ustach Ramy’ego Zachód to Egipt.


Poniżenie

Ghiath z ostentacją kręci głową, gdy słucha opowieści Ramy’ego. – Jakie to było proste... Jakie to było proste... – powtarza. Ghiath, tak jak Ramy, pochodzi z Jaramany, 250-tysięcznego miasta na obrzeżach Damaszku. Ma 27 lat, lecz broda i okulary dodają mu powagi. Gdy zaczyna opowiadać swoją historię, wyczuwa się ładunek emocji.

– Jesteśmy druzami, w Jaramanie żyło wielu druzów – zaczyna Ghiath (Druzowie to grupa etniczna i wyznaniowa, łącząca islam z wpływami chrześcijaństwa i gnostycyzmu; zamieszkują głównie Liban i Syrię). – Gdy wybuchła wojna, przez pierwsze pół roku żyło się normalnie. O wojnie wiedzieliśmy z telewizji.

Musiało łupnąć porządnie, by ludzie zrozumieli, że to prawdziwa wojna. Łupnęło jesienią, miasto pustoszało. Los nie okazał się łaskawy dla Jaramany. Ghiath też postanowił, że ucieknie. Był przekonany, że jego plan wypali, w końcu miał drugi paszport, libański. Sprawa była prosta: przekracza granicę, jedzie do krewnych do Bejrutu i czeka, aż sytuacja ucichnie. – Chciałem legalnie opuścić kraj – opowiada. – Na granicy oficer do końca mnie zwodził, zapewniał, że to tylko formalności. Myślałem, że mając dwa paszporty, wyjadę bez przeszkód.

Ale wtedy już zatrzymywali każdego w wieku poborowym. Trafił do więzienia. – To było dziesięć najgorszych dni mojego życia – mówi łamiącym się głosem. – To nie jest zwykłe więzienie czy areszt... To coś gorszego.

Ghiath pamięta tylko, że cela była wypełniona i codziennie dorzucali kogoś nowego. – Siedziałem w kucki, trzymałem kolana przy brodzie. Spałem na boku, z kolanami podciągniętymi. Złe sny dręczyły bez przerwy. Nie bili, lecz upokarzali. Codzienna dawka pogardy. Razem ze mną było wielu politycznych. Wszyscy czekali na decyzję, co dalej. Warunkiem wypuszczenia była zgoda na wstąpienie do armii Assada. Byli tacy, którzy szybko miękli i błagali o przyjęcie do wojska. Ja też się zgodziłem. Jakie miałem wyjście?

– Gdy uznają, że jesteś dość upodlony, wysyłają cię na sześciomiesięczne szkolenie. Straszny czas. W wojsku nie ma dnia, żeby nie udowadniali ci, że jesteś gównem! – unosi się Ghiath. – Ubliżają. Traktują jak psa, ścierkę, którą wycierają pomyje.

Słowo „poniżenie” przewija się przez opowieść Ghiatha. Powtarza je, jakby chciał mieć pewność, że zrozumiałem. – W armii panuje totalna indoktrynacja, jedynym bogiem jest Baszar. Jestem druzem, dlatego każdy wątpił w moją lojalność. Większość chłopaków i tak nie popierała reżimu, byli tam, bo ich zmuszono, jak mnie. Oczywiście, znaleźli się tacy, którzy stali murem za władzą. Baszar to, Baszar tamto. Stanowili może dziesięć procent.

Po szkoleniu wysłali go pod turecką granicę. Z racji wyższego wykształcenia został oficerem. – I po tym wszystkim dostałem pod komendę 20 ludzi – kręci głową Ghiath. – Miałem odpowiadać za logistykę.

Po raz czwarty słodzi herbatę i miesza nerwowo. – To była znakomita okazja, by odegrać się za czas własnego poniżenia. Możesz zrobić z tymi ludźmi, co chcesz, są zależni od ciebie – zawiesza głos. – Ale nie chciałem się odgrywać – mówi. – Ludzie się dziwili: jak możesz być tak miły? Zaczęto mnie szanować, to było zatrważające uczucie.

Czuł, że pobłądził, że zgubił sens. Usprawiedliwiał się, że nie robi nic złego, że przecież nie strzela do nikogo. Po kilku tygodniach coś w nim pękło – To był wstyd. Wstydziłem się tego, że tam byłem, po złej stronie. Nienawidziłem siebie za to. Musiałem zrobić coś dużego, co pomogłoby usunąć uczucie pogardy wobec samego siebie.


Duma

– To spotkanie to był przypadek. Zaufali mi natychmiast – mówi Ghiath.

Dlaczego do nich dołączył? Ghiath: – Musiałem zobaczyć tę drugą stronę. Byłem ciekaw, kim są ci ludzie. Zaintrygowali mnie.

Jaramana nie przypominała już miasta, które opuszczał. Od sąsiadów dowiedział się, że cała jego rodzina uciekła do Suedy. Spotykał za to znajomych ze szkolnej ławki. Okazało się, że wszyscy są już w Wolnej Armii Syryjskiej (FSA) – zbrojnej opozycji wobec Baszara. Zaproponowali, żeby się przyłączył. Wiedział, że do wojska już nie wróci. Za dezercję grozi śmierć – reżim nie wybacza „zdrajcom”.

Tak Ghiath trafił na prawdziwą wojnę, do Daara w południowej Syrii.

Gdy pytam o FSA, w głosie Ghiatha pojawia się nuta tęsknoty. – W FSA służyli dobrzy ludzie – mówi. – Każdy miał swoją wyjątkową historię. To była dziwna mieszanka islamistów i demokratów. Wszyscy w jakiś sposób poniżeni przez reżim, chcieliśmy walczyć o sprawiedliwość, choć różnie pojmowaną. To nas łączyło. Nie ukrywam, rozpierała mnie duma, że tam byłem.

– Wojna sprawiła, że ci ludzie zaczęli w coś wierzyć. Islam stał się ich drogą. Zdarzało się, że przed wojną sięgali po alkohol. Teraz już nie. Teraz modlili się pięć razy dziennie. Ja też się modliłem. Nauczyli mnie, bo jako druz nie miałem pojęcia, jak to się robi. Nie namawiali, sam chciałem, mimo że na co dzień nie jestem religijny. Dzięki wspólnej modlitwie czuliśmy wspólnotę, to sprawiało, że wzajemnie się akceptowaliśmy.

– Nie, nie czułem się prawdziwym żołnierzem. Na wojnie nie możesz być myślicielem, to sytuacja, która wymaga odwagi – oto cały koncept. Nie byłem odważny. Starałem się pomóc, ale przemoc nie jest wpisana w moją naturę.


Ból

Dopiero gdy podwinął nogawkę, zrozumiałem jego ból. Wyglądało to paskudnie, a przecież minął już jakiś czas. Zupełnie tak, jakby mięsożerne korniki wryły się w łydkę, zostawiając fioletowosine bruzdy.

To był przypadek. Pech, gdy już zdawało się, że wszystko się jakoś układa. Broń kolegi wypaliła podczas czyszczenia. Kula rozprysła się, odłamki trafiły w nogę Ghiatha. – Chcieli, abym został, ale moja rola się skończyła. Zostałem jakby wyłączony ze swego obowiązku. Mój stan się pogarszał, a pieprzony ból nie ustawał. Nie mieliśmy lekarza. Nie chciałem być obciążeniem. To zdecydowało o dalszej tułaczce. Wiesz, że zacząłem się nawet cieszyć z tej sytuacji?

Najbliżej była Jordania. Gdy nadarzyła się okazja, dołączył do 50-osobowej grupy cywilów, którzy uciekali z Daary przed bombardowaniami. Był jedynym, który nie musiał płacić za przeprowadzenie na jordańską stronę. Ludzie z FSA cieszą się szacunkiem. – Ciągnąłem za nimi jak maruder. Na szczęście adrenalina zagłuszyła ból – mówi.

Ostatecznie trafił do prowadzonego przez Francuzów szpitala w obozie Zaatari. Rentgen wykazał liczne odłamki w nodze (operacja była zbyt ryzykowna, ma je do dziś). A potem zaczęła się obozowa codzienność.

W Zaatari są tylko Syryjczycy – Tysiące, tysiące ludzi – wspomina Ghiath. – Wszyscy snują się bez celu. Nie ma co robić. Bezruch i nuda. Bezczynność. Sensem dnia jest pójście po jedzenie. Dwa posiłki dziennie, to wszystko. Tkwisz. Zewsząd oblewa pustynia – ogromna, bezgraniczna. Wiatr wzbija żółty pył, który osadza się na namiotach. Drobinki piasku są wszędzie, usztywniają włosy, trzeszczą w zębach, wyzwalają łzy.

– Nie możesz po prostu wsiąść w autobus i pojechać do Ammanu, obóz otoczony jest przez wojsko. Ludzie próbują uciekać każdego dnia. Desperackie wysiłki. Siedzisz w tym pustynnym kotle jak w więzieniu. Odrętwiały, samotny, milczący. Przeklęte miejsce.

Ghiath nie chciał takiego losu. Uważał, że zasługuje na coś lepszego po miesiącach tułaczki i upokorzeń. Przebył zbyt długą drogę: więzienie, armia Assada, FSA, obóz. Miał prawo domagać się czegoś więcej od życia.


Uśmiech

Szczęście w końcu spotyka i jego. Po kilku miesiącach o jego losie dowiadują się siostry. Mieszkają w Dubaju. Poruszają niebo i ziemię, by go wydostać. Przez znajomego przekazują bilet lotniczy do Kairu i pieniądze. – Jordańscy żołnierze towarzyszyli mi do końca, chcieli mieć pewność, że odlecę. Grozili, że jeśli spróbuję uciec, zastrzelą. Wyobrażasz sobie? O niczym innym bardziej nie marzyłem jak o opuszczeniu ich świata, o zostawieniu za sobą tej chorej ziemi.

Jesteś Syryjczykiem? Ahlan wa sahlan fi Masr! (Witamy w Egipcie!) – usłyszał na lotnisku w Kairze. – Myślałem, że śnię – mówi Ghiath. – To byli cudowni ludzie, widziałem ich uśmiechy. Naprawdę nam współczuli. Oczekiwałem kolejnych upokorzeń, a tu coś takiego...

– Gdy lądowaliśmy, rozpłakałem się. Ze szczęścia. Przed oczami przesuwały mi się obrazy tej całej dziwnej „podróży”. Jesteśmy dłużnikami Egiptu.

Gdy pytam o przyszłość, zasępia się. Nie widzi powrotu do domu przez najbliższe 10-15 lat. Mówi, że po wojnie z Syrią będzie jak z Irakiem: odbudowa i bieda. Teraz czeka na wizę do Dubaju, do sióstr.

Ramy chce jechać do Omanu – ma ofertę pracy w księgowości. W Egipcie zarobki ledwie starczają mu na opłacenie mieszkania i jedzenie.

Naszą rozmowę w kawiarni przerywa nagłe poruszenie. Wokół dwójki malców zebrało się kilku mężczyzn. Słychać szmer pytań – Surya? Surya? Przyglądamy się sytuacji z zaciekawieniem. W końcu ktoś sięga po kopie dokumentów, które przyniosły dzieci i uważnie lustruje. Surya! – potwierdza. Zbierają trochę drobnych, wciskają w małe rączki i wracają do swoich spraw.

– To był naprawdę zły rok, naprawdę zły. Dla mnie, dla Syrii – odzywa się Ghiath. 



12 TWARZY

Koniec lata 2012 r., miasto Islahiye w Turcji, przy granicy z Syrią. Filip Ćwik – niczym wędrowny fotograf – ustawia w obozie uchodźców swój wielkoformatowy aparat i fotografuje.
Abd al-Aziz Muhammad (po lewej): Katowanie sprawia im przyjemność. Słyszałem, jak omawiali technikę kolejnych tortur. Zastanawiali się przy mnie, gdy leżałem w kałuży krwi, jak udoskonalić tortury, których uczyli ich w akademii służb specjalnych.
Abu Hamid Jabirsawit (po prawej): Jestem ojcem trzech męczenników. W Syrii dobrze mi się żyło. Miałem dwupiętrowy dom i szczęśliwą rodzinę. (...) Jestem dumny z synów. Gdybym miał ich więcej, też zostaliby męczennikami.
Wystawa Filipa Ćwika „12 twarzy”, galeria Pauza, Kraków, ul. Floriańska 18/5 do 28 kwietnia 2013 r.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 16/2013