Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
W zasadzie mnie to nie dotyczy. To oczywiste: nie dotyczy nas żaden biskup Rzymu, od kiedy udało się to wyartykułować Marcinowi Lutrowi. I to tak dobitnie, że od jego imienia powstał odrębny Kościół. I jeśli jeszcze o coś chodzi, to o to, by tego Kościoła nikt więcej nie nazywał tylko wspólnotą, a tym bardziej sektą. Niewielu z nas czytało “Ut unum sint", jeszcze mniej pokusiło się, by zajrzeć do “Dominus Iesus". Historia nauczyła nas jednak nieufności do rzymskiego katolicyzmu. Gdybyśmy wspomniane dokumenty przeczytali wszyscy, niechęć z pewnością by się pogłębiła. Bo przecież to, że jesteśmy w czymkolwiek “ułomni" lub “nieprawdziwi", nie przychodzi nam na co dzień w ogóle do głowy - brak głowy w postaci papieża nie jest dla ewangelika jakimkolwiek brakiem. Zaś traktowanie ekumenizmu w kategoriach “powrotu" nie mieści się w luterskim rozumieniu jedności jako pojednanej różnorodności. Dlatego, gdy kard. Joseph Ratzinger nazwał nasze zastrzeżenia “absurdem", tylko wzruszyliśmy ramionami.
Jednak wyzwanie, które przyszło z Benedyktem, jest olbrzymie. Nie dlatego, że to ktoś z kraju Reformacji, bo “Pancernik z Marktl" bardziej chyba czuje się Bawarczykiem niż Niemcem. Chodzi o słowa, które już wypowiada jako papież, gdy mówi tak przejrzyście, że aż czytelnie dla wszystkich. Pierwszym zagrożeniem jest relatywizm. Jedynym antidotum - Chrystus. Pryncypia protestanckie z kolei, zawierają się w znanych “sola": sola Scriptura, solus Christus, sola gratia, sola fide. I jeszcze za Jana Pawła II powiedzieliśmy ustami swych wysokich przedstawicieli, że gotowi jesteśmy uznać papieża, jeśli ten podporządkuje się tylko Pismu; a przynajmniej uznać go za rzecznika (jeszcze podzielonego) chrześcijaństwa.
Pojutrze, z Benedyktem XVI, może nas ktoś złapać za słowo.
IMIĘ I NAZWISKO ZNANE REDAKCJI