Wyzwanie Europy

Mimo eurosceptycznej propagandy pozostajemy w Polsce życzliwi dla integracji kontynentu. Przynajmniej w tym jednym nie zawodzi nas zdrowy rozsądek.

03.04.2017

Czyta się kilka minut

Najpierw kilka wspomnień z dawnych czasów.

Wczesne lata 80. XX wieku. Podczas wakacji wędrujemy z plecakami po Bieszczadach. Któregoś dnia orientujemy się, że łagodne wzgórza po naszej prawej ręce to już Słowacja. W tym rajskim krajobrazie istnienie granic wydaje się gwałtem na naturze. Nie przewidywaliśmy układu z Schengen, śniliśmy raczej anarchiczny sen o świecie, w którym można by było pójść wszędzie. W rzeczywistości, gdybyśmy skręcili ze szlaku, natknęlibyśmy się niebawem na patrol Wojsk Ochrony Pogranicza. I nie byłoby to miłe spotkanie.

Druga scena. Lato w 1989 r. Niby cieszymy się ze zwycięstwa w wyborach 4 czerwca, ale kiedy po raz pierwszy znajduję się na Zachodzie – we Francji – widzę, jakiego przyspieszenia dostaje integracja tamtej części kontynentu. Mam fatalistyczne poczucie, że się spóźniliśmy – niewiele, może pięć lat – ale że tego pociągu Polska już nie dogoni.

I wreszcie rok 2004. Mimo dawniejszych obaw, od kilku tygodni moja ojczyzna należy do Unii Europejskiej. Więc gdy na lotnisku w Bolonii stoję w kolejce do odprawy samolotu, rozumiem trochę rodaków, którzy na wołanie włoskich pograniczników, p pokazujących wolne przejście z okrzykiem: „Europa, Europa”, ruszają w tamtą stronę. Ale nie podpisaliśmy jeszcze układu z Schengen i podróżni wracają do kolejki jak niepyszni. Nie, Polska to jeszcze nie Europa, nie w tym sensie.

Opowiadam o tym, żeby młodszym od siebie wyjaśnić: przystąpienie Polski do Unii, wraz z otwarciem granic w 2007 r., to był dla mojego pokolenia nieprzewidziany prezent od losu. Dołączyliśmy do dziwnej, przyznajmy, instytucji, do projektu bezprecedensowego i zatem niezabezpieczonego przed błędami, w którym jedno jest wszakże jasne: są tu różnice interesów, ale nie ma hegemona; bywają przegrane głosowania, nie ma dyktatu. Jeśli ktoś wam opowiada, że kiedyś zależeliśmy od Moskwy, a dziś od Brukseli, to albo jest niekompetentny, albo celowo wprowadza was w błąd.

Co warto kochać

Mimo eurosceptycznej propagandy, sączonej dziś przez posłuszne rządowi media, pozostajemy w Polsce życzliwi dla integracji kontynentu. Przynajmniej w tym jednym nie zawodzi nas zdrowy rozsądek. Z drugiej strony wydarzenia polityczne ostatnich lat pokazują, że niewiele jest zjawisk tak kruchych, jak poparcie dla pewnych idei.

W dodatku, paradoksalnie, Unia Europejska może stać się ofiarą swojej sprawności w kwestiach, których nie należy uważać za najistotniejsze. Tak, od 2004 r. przez kilkanaście lat byliśmy beneficjentami programów pomocowych. Poprawiła się infrastruktura drogowa. Odnowione budynki i ulice, zagospodarowane nieużytki czy wzbogacone o sprzęt komputerowy szkoły są bezdyskusyjnym osiągnięciem, które zawdzięczamy dopłatom z Unii. Fakt, że nie rozwiązało to innych naszych problemów, z niezrównoważonym wciąż rozwojem pewnych regionów Polski, jest kwestią odmienną, za którą odpowiedzialność ponosi nie Unia, tylko to, jak sami się rządzimy.

Tyle że wspomniane programy pomocowe niebawem się skończą. Zrobiliśmy za nie tyle, ile się dało – lub trochę mniej. Teraz przychodzi moment, w którym prawdopodobnie staniemy się płatnikiem, nie zaś beneficjentem wspólnej kasy. I wówczas pojawi się z całą mocą pytanie: w imię czego, skoro autostrady i mosty już są?

W dodatku – nawiążę raz jeszcze do metafory kolejowej – w tym pociągu, do którego udało nam się jednak wsiąść, właściwie od razu zaczęły się niesnaski, obecnie zagrażające już wyraźnie idei wspólnej podróży. Od niesympatycznej uwagi o świeżo przyjętych krajach, „które nie skorzystały z okazji, żeby być cicho” [komentarz prezydenta Francji Jacques’a Chiraca do poparcia przez państwa Europy Środkowej amerykańskiej interwencji w Iraku – red.], po niewygasły kryzys ekonomiczny i aktualny kryzys uchodźczy, z coraz większą mocą przejawia się zapomnienie o tym, czemu wspólnota europejska miała służyć.

Już dawno w rozmowie z pewnym euroentuzjastą dopytywałem, czy słynna (zniekształcona zresztą w przekazie medialnym) dyrektywa o krzywiźnie banana to jednorazowa wpadka, czy dowód narastania w Unii problemów z rozumnym zarządzaniem. Po zablokowaniu ratyfikacji „Konstytucji dla Europy” trudno już ukrywać, że bez odpowiedzi pozostaje pytanie o realną legitymację do sprawowania władzy przez unijne urzędy. To naturalny koszt naszej work in progress, bez żadnych analogii z przeszłości. Ale zarazem oczywisty i nieakceptowalny mechanizm emancypacji klasy biurokratów. Oraz, powiedzmy to jasno, skutek wstrzymania integracji państw w połowie drogi: gdyż jesteśmy w Unii czymś więcej niż wspólnotą gospodarczą, a jednak zlękliśmy się perspektywy, że mielibyśmy zostać federacją. W tej luce powstała niezdrowa sytuacja, w której rządy, czyli instytucje pochodzące z demokratycznych wyborów o relatywnie wysokiej frekwencji, muszą stosować się do przepisów uchwalonych albo przez Parlament Europejski, do którego wybory wciąż nie są przez Europejczyków traktowane dość poważnie, albo przez urzędników, którzy w ogóle nie przechodzą demokratycznej weryfikacji.

To wszystko sprawia, że – doceniając szlachetne intencje organizatorów manifestacji pod hasłem „Kocham cię, Europo!”, która w dniu 60. rocznicy podpisania traktatów rzymskich przeszła ulicami polskich miast – na dźwięk tego hasła odczuwam... dyskomfort. Na krytykę nie odpowiada się forsownymi deklaracjami uczucia. Należy raczej wrócić do początku i zapytać, o jaką Europę chodziło, a także o jaką Europę może chodzić w przyszłości. Dopiero wtedy okaże się, co naprawdę jest warte kochania.

„Nie masz Greka ani Żyda”

Zasadniczy powód i docelowa wizja, dla których w 1951 r. zdecydowano o powołaniu do życia Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali, zostały wyłożone rok wcześniej w deklaracji Roberta Schumana, opracowanej przy współpracy Jeana Monneta, przy aprobacie Konrada Adenauera.

Czytamy w niej: „Europa nie powstanie od razu ani w całości: będzie powstawała przez konkretne realizacje, tworząc najpierw rzeczywistą solidarność. Zgromadzenie narodów europejskich wymaga, by usunięta została odwieczna wrogość Francji i Niemiec. (...) Umieszczenie produkcji węgla i stali pod wspólnym zarządzaniem zapewni natychmiastowe powstanie wspólnych fundamentów rozwoju gospodarczego, pierwszego etapu Federacji Europejskiej, i zmieni los regionów, długo skazanych na wytwarzanie wojennego oręża, którego były najdłużej ofiarami”.

I jeszcze jedno zdanie z tego dokumentu: „Dzięki zwiększonym zasobom Europa będzie mogła nadal realizować jedno ze swoich podstawowych zadań, jakim jest działanie na rzecz rozwoju kontynentu afrykańskiego”.

Myśmy mieli w tym czasie stalinizm, a potem przez długie lata straszono nas niemieckimi rewanżystami, ze szczególnym uwzględnieniem Adenauera. Tymczasem fundamenty dla budowania małymi krokami przyszłej federacji (!) były jednoznaczne. Po pierwsze, konieczność uniemożliwienia wybuchu kolejnej wojny na kontynencie. Po drugie, „rzeczywista solidarność” między narodami europejskimi. I po trzecie, spłacenie długu za kolonialny wyzysk Afryki.

Te wstępne założenia uzupełniał zestaw wartości, które stanowią – lub raczej chcielibyśmy, aby stanowiły – o tożsamości naszego kręgu cywilizacyjnego. Były nimi, wywodzące się zarówno z religijnych, jak areligijnych źródeł, prawa człowieka, w tym m.in. prawo do wolnych wyborów, zakaz karania śmiercią, wolność słowa i wyznania, zakaz niewolnictwa i innych form dyskryminacji. Według Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka prawa te wiążą się z jednym zasadniczym obowiązkiem: ludzie „powinni postępować względem siebie w duchu braterstwa”. To, a nie szczegółowe dyrektywy dotyczące towarów czy usług, jest aksjologicznym jądrem Europy.

Cokolwiek dziś mówią eurosceptycy, ukrytym motorem ich działań jest przywiązanie do XIX-wiecznej koncepcji państwa narodowego. Nie dostrzegają oni, że jeśli miała to być ochrona narodowej tożsamości przed dyktatem imperiów, to – jak pokazała pierwsza połowa XX w. – lekarstwo okazało się gorsze od choroby. Dzisiejsze ożywienie nacjonalizmów stanowi najpoważniejszy problem, zagrażający Unii Europejskiej, groźniejszy niż kryzys finansowy czy awantura o przyjmowanie uchodźców. Działa przy tym mechanizm samopotwierdzającej się hipotezy, bo jeśli wypadki zaczynamy interpretować anachronicznie w duchu konfliktów narodowościowych, to ta interpretacja owe konflikty naprawdę wznieca.

Z poczuciem tożsamości narodowej nie może oczywiście konkurować kwestia normy regulującej dopuszczalną zawartość konserwantów w napoju gazowanym, a na tego typu problemach skupiali się przez ostatnie lata unijni urzędnicy; ale może z nią konkurować idea, byśmy wreszcie poczuli się przede wszystkim ludźmi, a potem dopiero Polakami, Francuzami, Niemcami czy Włochami – zgodnie zresztą ze słowami świętego Pawła, że „nie masz Greka ani Żyda”... W tym sensie federacja, chroniąca, oczywiście, ludzi rozmaitych kultur i języków przed roztopieniem się w indyferentnej magmie i zabraniająca ich dyskryminacji ze względu na narodowość, wydaje się naturalną konsekwencją drogi, na którą Europa weszła przed laty. Należy do niej zmierzać bez pośpiechu, zgodnie z intuicjami ojców założycieli. Ale zatrzymanie się na tej drodze przypomina pomysł, by znieruchomieć jadąc na rowerze. Poczucie chwiejności, które mamy dzisiaj, wzięło się stąd, że przestraszyliśmy się wezwania do tego, by stać się wreszcie, w pierwszym rzędzie, ludźmi. Prawdziwego wezwania i wyzwania rzuconego przez Europę wartą kochania. ©

JERZY SOSNOWSKI jest pisarzem i publicystą. Do 2016 r. był dziennikarzem radiowej Trójki. Ostatnio wydał tom esejów „Co Bóg zrobił szympansom?” (Nagroda im. ks. Józefa Tischnera 2015) i powieść „Sen sów” (2016).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
JERZY SOSNOWSKI (ur. 1962) jest historykiem literatury, pisarzem, publicystą i dziennikarzem telewizyjnym i radiowym. Jest autorem kilkunastu książek, m.in. "Ach", "Apokryf Agłai", "Instalacja Idziego", "Wielościan", "Sen sów". Za esej "Co Bóg zrobił… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 15/2017