Wyspa w centrum świata 

Jesienią 1609 r. brytyjski żeglarz ujrzał brzeg ziemi, którą Indianie nazywali Manna- hatta. Wkrótce na wyspie powstało to, co w przyszłości miało być kwintesencją Ameryki: wielokulturowy tygiel, przyjmujący tych, którzy gotowi byli ryzykować i z nadzieją spoglądali w kierunku odległego horyzontu.

27.10.2009

Czyta się kilka minut

Widok na Dolny Manhattan i East River, Nowy Jork / Cameron Davidson / Corbis /
Widok na Dolny Manhattan i East River, Nowy Jork / Cameron Davidson / Corbis /

O czym myśleli, gdy ich oczom ukazał się brzeg? "Świeża, zielona pierś świata" - jak trzy wieki później pisał o tej wyspie Francis Scott Fitzgerald? I dalej: "Przez krótki, pełen magii moment, w obliczu tego kontynentu musieli wstrzymywać oddechy, w estetycznym uniesieniu, którego ani nie potrafili, ani nie chcieli pojąć".

Dramat Henry’ego Hudsona

Była to trzecia z kolei próba. Po raz pierwszy Henry Hudson wyruszył na poszukiwanie drogi do Indii w 1607 r., na zlecenie trudniącej się handlem angielskiej Muscovy Company. Szlak wokół Przylądka Dobrej Nadziei był drogą długą i uciążliwą, i Anglicy - rywalizujący o handlowe wpływy z Hiszpanami i Portugalczykami - zastanawiali się, czy do Azji nie dałoby się dotrzeć, płynąc wzdłuż brzegów Grenlandii lub wokół północnych krańców Rosji. Hudson postanowił ruszyć krótszą drogą: przez Biegun Północny.

Czy można wyobrazić sobie coś bardziej szalonego niż wyprawa na krańce ziemi, na drugi koniec świata, z 12-osobową załogą, na pokładzie 30-metrowego statku, niemal żaglówki?

Wtedy dotarli tylko do 80. równoleżnika. Ambitny angielski podróżnik ponowił próbę rok później, starając się dostać na Morze Barentsa; ale i tym razem ekspedycję zakończono bez sukcesu. Na trzecią wyprawę, wiosną 1609 r.,

Hudson ruszył pod banderą holenderską. Tym razem zignorował  złorzeczenia załogi i polecenia zatrudniającej go Dutch East India Company, aby zawrócić. Trójmasztowiec "Halve Maen" płynął na zachód, w kierunku Nowej Fundlandii, a potem na południe.

Do brzegów porośniętej dziewiczą puszczą wyspy, którą zamieszkujący ją Indianie nazywali Manna-hatta, kapitan Hudson dotarł, płynąc w górę rzeki noszącej dziś jego imię. Była jesień 1609 r. Czy on lub ktokolwiek z jego załogi mógł wówczas przeczuwać, że ów położony na krawędzi ogromnego kontynentu skrawek ziemi stanie się kiedyś niemal centrum świata?

Do Europy wrócił bez jedwabiu i przypraw, na które liczyli Holendrzy. Przywoził jednak dobre wieści: dolina szerokiej na milę rzeki była niczym kraina miodem i mlekiem płynąca. Zamieszkujący ją Indianie traktowali go przyjaźnie. Był pod wrażeniem pięknych bobrów. Pisał, że tak żyznych pól i obfitych plonów nigdy nie widział.

Na mocodawcach Hudsona doniesienia o olbrzymich dębach i dorodnych ssakach początkowo nie zrobiły wrażenia. Wyprawę, której celem było odkrycie nowego szlaku na Wschód, uznano za porażkę. A rok później żeglarz zginął bez wieści na wodach Atlantyku: zbuntowana załoga wysadziła go z okrętu na tratwę, bez wody i jedzenia...

Nostalgia za śmierdzącym portem

"Dutch are back!", "Holendrzy wrócili!" - kilkanaście osób w pomarańczowych koszulkach z takimi napisami krząta się na pokładzie drewnianej łodzi. Wśród gromkich śmiechów w górę idzie kotwica i białe żagle. Zanim odbiją od brzegów Governor’s Island, machają przyjaźnie w kierunku pasażerów wodnego tramwaju, który przypłynął właśnie z Manhattanu. Nie mam pojęcia, czy odziani w okolicznościowe koszulki żeglarze są Holendrami i czy rzeczywiście myślą o pozostaniu tu na dobre. Z pewnością jednak doskonale się bawią. Nowy Jork świętuje 400. rocznicę przybycia Henry’ego Hudsona do brzegów wyspy Manna-hatta.

Pierwsze holenderskie osady powstały właśnie tu: na Wyspie Gubernatora. Ale osadnicy szybko przenieśli się na oddalony zaledwie o pół mili Manhattan. Niewielka Wyspa Gubernatora (zajmuje powierzchnię pięć razy mniejszą niż nowojorski Park Centralny), na której mieściły się kolejno szpital psychiatryczny, więzienie, baza wojskowa, a wreszcie siedziba straży granicznej, przez wiele lat nie figurowała nawet na mapach Nowego Jorku. Pusta i trochę nierealna, dziś tętni życiem: na dwa tygodnie zawładnęli nią holenderscy artyści i performerzy.

A z okazji urodzin na Manhattanie można wypożyczyć za darmo "holenderski" rower (obowiązkowo pomarańczowy), obejrzeć replikę żaglowca Hudsona i pierwszych wzniesionych przez Holendrów domostw. Na straganach obok mostu Brooklyńskiego swoje sery, wino i konfitury rozłożyli okoliczni farmerzy. Są ostrygi, hamburgery i domowej roboty lody (sorbet z dzikich gruszek i szałwi zapamiętam co najmniej na 400 lat!). Old Amsterdam Market ma przypominać targ rodem ze starego świata. Pomysłodawcy tłumaczą, że "holenderska" rocznica to dobry moment, by wskrzesić w Nowym Jorku to, co kiedyś było kwintesencją miasta: publiczny targ.

Stoły i stragany ulokowano przy Fulton Street, w miejscu, gdzie przez ponad sto lat funkcjonował słynny targ rybny. Położona obok ulica Pearl swą nazwę zawdzięcza skorupom po ostrygach, stanowiącym niegdyś główne pożywienie mieszkańców wyspy. Jeszcze pół wieku temu było to nabrzeże jednego z najruchliwszych portów świata. Dziś wśród butików i restauracji przechadzają się turyści, którzy za trzy ostrygi na papierowym talerzyku bez wahania płacą kilkanaście dolarów. Ostrygi prawdopodobnie przetransportowano z daleka w ogromnym kontenerowcu - w okolicach Manhattanu dawno nie ma po nich śladu. Rybny targ przeniósł się na Brooklyn; a port - do położonego pod miastem Newarku i Elizabeth.

Stragany, mosty, doki; handel, wymiana, ruch - kwintesencja Nowego Jorku, wyspy w centrum świata. Czy trzeba wskrzeszać tu ideę publicznego targu? Mieszkańcy nieustannie zmieniającej się metropolii, przyzwyczajeni do myśli, że prawie nic nie trwa tu wiecznie (ani nawet długo), oglądają się czasem ukradkiem za siebie. Dopada ich nostalgia: za rybą, za straganem, za śmierdzącym portem. Nowy Amsterdam, stary świat: nie trzeba go wskrzeszać, bo mimo braku ostryg i targu przy Fulton St., nadal tu istnieje.

Socjologiczne laboratorium

Na wieść o peregrynacjach Hudsona pod holenderską banderą w furię wpadli Anglicy. W drodze powrotnej do Amsterdamu niepokorny kapitan został aresztowany. Rok później Muscovy Company zmusiła go do kolejnej wyprawy na zachód (wtedy doszło do buntu załogi). Niedługo potem do wybrzeży Cape Cod w Massachussets i do Jamestown w Wirginii dotarli pierwsi Ojcowie Pielgrzymi.

Tymczasem holenderscy kupcy i przedsiębiorcy zaczęli zasiedlać dolinę wielkiej rzeki - od Albany na północy (dziś stolica stanu Nowy Jork) po Delaware na południu. Do Nowych Niderlandów - tak nazwano tereny, na które przeniosła się prowadzona w Europie rywalizacja z Anglikami i Hiszpanami - przyjechali załatwiać interesy. Pragmatyczni biznesmeni nie przywozili misjonarzy, ale narzędzia i pieniądze. Nie szukali nowej ojczyzny i nie zamierzali tu budować nowego świata. Przybywali z kraju, który przechodził właśnie niewyobrażalną transformację: wyzwoliwszy się spod panowania hiszpańskiego i ogłosiwszy niepodległość, w ciągu jednego pokolenia Holandia stała się jedną z globalnych potęg handlowych. Jej kolonie rozciągały się od Azji przez Afrykę po Amerykę Południową.

Najnowsza zdobycz, skrawek zielonej wyspy, w którego posiadanie weszli niemal przez przypadek, miała stać się nie tylko kolonią, lecz wielkim socjologicznym laboratorium. Mnogość, wielorakość, różnorodność; otwar-

tość, tolerancja, a przede wszystkim chęć podejmowania ryzyka i gotowość do mierzenia się z wyzwaniami. Pragmatyzm. Nieustanne transformacje i zmiany. Energia. Niewiele było rzeczy czy przedsięwzięć, które tu będą wydawać się niemożliwe. Granicą będzie tylko niebo.

Za 24 dolary

"Wczoraj dotarł tu statek »Wapen van Amsterdam«, który z Nowego Amsterdamu wypłynął na wody rzeki Mauritius 23 września. Donoszą, że naszym ludziom powodzi się dobrze i że żyją w pokoju. Zakupili od Indian wyspę Manhattes za równowartość 60 guldenów. Ma 11 tys. morgów" - list, który Pieter Schaghen wystosował do Stanów Generalnych w Amsterdamie, opatrzony został datą 5 listopada 1626 r.

Rzeka łącząca wyspę o powierzchni 11 tys. morgów z resztą świata figurowała w liście jako Mauritius, czyli Wielka Rzeka Gór. Nazwę tę kilkadziesiąt lat wcześniej nadali jej europejscy poprzednicy Hudsona (jednym z pierwszych był Włoch Giovanni da Verrazzano, którego imię nosi dziś jeden z najpiękniejszych nowojorskich mostów; był on jednak przekonany, że owa rzeka jest jeziorem, a Manhattan wydał mu się tak mało znaczący, że nie naniósł go nawet na swą mapę).

Oprócz wzmianki o zakupie wyspy od Indian - dokonanym w imieniu Dutch West India Company przez jej przedstawiciela Petera Minuita, o czym Schaghen dowiedział się od wracających stamtąd do Amsterdamu marynarzy - nie zachowały się żadne dokumenty. Była to jedna z niezliczonych transakcji, zawartych przez przybyłych na nowy kontynent Europejczyków z Indianami; nie wydawała się  ważka ani nadzwyczajna. Dopiero półtora wieku później - gdy Nowy Jork stał się jednym z największych i najruchliwszych portów świata - zaczęła wzbudzać emocje, dając początek legendzie o szklanych paciorkach. Właśnie za garść świecidełek, których wartość wyceniono na 60 guldenów, czyli 24 dolary, Indianie z plemienia Lenape mieli rzekomo sprzedać Manhattan Holendrom.

Czy to możliwe? W tym samym roku wartość skór i futer, które wyeksportowano z Nowego Amsterdamu do Holandii, przekroczyła 45 tys. guldenów. Można przypuszczać, że za wyspę Indianie odebrali zapłatę w naturze: w wełnianych kocach, mosiężnych naczyniach, metalowych narzędziach czy trunkach sprowadzanych ze Starego Kontynentu, a koraliki były jednym z podarunków, jakie tradycyjnie wymieniano na zakończenie udanych negocjacji. Białe paciorki miały zapewniać pomyślność i symbolizować zadowolenie z korzystnej transakcji.

Ale to bardzo europejski punkt widzenia. W rzeczywistości nie jest jasne, czy przenoszący się z miejsca na miejsce Indianie, z którymi Peter Minuit miał negocjować, w ogóle posiadali prawa własności do wyspy. Tym bardziej że w pojęciu większości plemion zamieszkujących Nowy Świat transakcje takie były raczej umowami o współpracy i wspólnym użytkowaniu terenów. Dla Indian ziemia, powietrze i woda były darami, jakie ich przodkom przekazały Siły Wyższe. Można je było dzierżawić, ale nie posiąść. Biali sądzili inaczej.

Dwie wieże

Przeżywając swój złoty wiek XVII, Amsterdam był najbardziej liberalnym i dynamicznie rozwijającym się miastem Europy. Między rokiem 1578 a 1670 liczba jego mieszkańców wzrosła z 27 tys. do 200 tys., czyniąc z tego kiedyś niewielkiego portu trzecią metropolię Europy (po Londynie i Paryżu). XVII-wieczne holenderskie instytucje i instrumenty finansowe należały do najbardziej rozwiniętych. W 1602 r. powstała tu pierwsza na świecie giełda. Założona przez Dutch East India Company służyła nie tylko jako miejsce, gdzie obracano jej akcjami i obligacjami; stanowiła centrum, punkt kontaktowy.

Ale wkrótce to nie stary Amsterdam miał się stać finansową stolicą świata.

Południowy skrawek Manhattanu, gdzie wody rzeki Hudson łączą się z oceanem, stanowił wyjątkowo dogodne miejsce na port. Skalisty brzeg przed sztormami i wiatrami

Atlantyku osłaniały wyspy Staten i Long Island. Głęboka rzeka Hudson stanowiła dogodny szlak łączący miasto z północną częścią dzisiejszego stanu Nowy Jork i z bogatą Pensylwanią, a potem, po otwarciu w 1825 r. kanału Erie, z Wielkimi Jeziorami - i tym samym z połową kontynentu.

Początkowo port obsługiwał przede wszystkim transatlantyckie statki, które do Europy wyruszały z ładunkiem futer i tytoniu, a które przywoziły stamtąd wełnę i narzędzia. Ale osadnicy z Nowych Niderlandów szybko się usamodzielniali. Przez przypominającą wąską szyjkę butelki Zatokę Narrows, do manhattańskiego portu coraz częściej zawijały statki z Karaibów. Przywoziły cukier, przyprawy oraz niewolników. Do Nowej Anglii wyruszały frachtowce z towarami, które zaradni nowojorscy kupcy reeksportowali z Europy. W porcie wrzało. Handlowe transakcje były coraz bardziej skomplikowane. Do miasta napływał niewyobrażalnie wielki kapitał.

Giełda nowojorska - położona w pobliżu portu, na Wall Street - powstała w 1817 r. Holenderska osada od prawie 200 lat nie była już Nowym Amsterdamem, lecz Nowym Jorkiem; w ciągu ledwie kilku dekad miała się stać finansowym centrum świata. Paradoksalnie, to właśnie powstanie tego finansowego centrum, które miało obsługiwać położony obok port, doprowadziło z czasem do jego upadku. Wartość przeprowadzanych na Manhattanie transakcji i operacji rosła tak szybko jak jego drapacze chmur. Port, do którego przybijały coraz większe frachtowce, pękał w szwach. W latach 70. władze portu zaangażowały się w budowę World Trade Center. Wkrótce potem frachtowce i kontenerowce przeniosły się na zachodni brzeg rzeki Hudson, do New Jersey, gdzie zamiast wąskich brukowanych uliczek miały do dyspozycji wielopasmowe autostrady i lotnisko. Na wyspie tymczasem powstawał nowy, współczesny "port": dwie zapierające dech w piersiach wieże Babel ze szkła i metalu. Komunikacyjny węzeł, centrum świata.

Zapomniane korzenie

Wyblakły kawałek papieru - poplamiona kartka z urwanym rogiem, zapisana trudno czytelnym pismem - spoczywa dziś w szklanej gablocie niewielkiego muzeum, tuż obok nieistniejącego już portu. List Petera Schaghena z doniesieniem o zakupie Manhattanu, wypożyczony z okazji 400. urodzin Nowego Jorku z Archiwum Narodowego w Amsterdamie, był jedynym "twardym" argumentem, jaki mieli Holendrzy, roszczący sobie prawa do wyspy.

Manhattan nie pozostał długo w ich rękach. Karol II, zasiadłszy na angielskim tronie w 1600 r., nie spuszczał oka z wybrzeży Północnej Ameryki. Wkrótce prawa do położonych tam kolonii przekazał bratu Jakubowi, księciu Jorku. Gdy w sierpniu 1664 r. do brzegów Manhattanu przybyła angielska flotylla, zarządzający wyspą Petrus Stuyvesant nie stawiał oporu. Holendrom brakowało nawet prochu. Akt kapitulacji podpisano 5 września.

Potem o holenderskich korzeniach wyspy zapomniano. Był to krótki epizod, o którym rzadko wspominają podręczniki historii. W potocznym rozumieniu Stany Zjednoczone są krajem na wskroś anglosaskim, którego budowę zaczęli Pielgrzymi-Purytanie, pasażerowie statku "Mayflower". Ich historia była prostsza, bardziej wyrazista.

Ale czyż to nie na holenderskim Manhattanie powstało to, co w przyszłości miało się stać kwintesencją Ameryki: wielokulturowy tygiel, miasto przyjmujące z otwartymi ramionami tych, którzy gotowi są zaryzykować wyprawę na Biegun Północny kruchą łódeczką, którzy z nadzieją spoglądają w kierunku odległego horyzontu? Ogromne targowisko - z ostrygami, frachtowcami, terminalami Bloomberga i szklanymi domami; z ludzkimi marzeniami i tęsknotami, które wciąż sprzedaje się i kupuje, wymienia na inne, które każdego dnia zmieniają się i rosną...

Z okazji rocznicy wyprawy Hudsona, wokół Manhattanu i okolicznych wysp kursują darmowe tramwaje wodne. Nie mogę się oprzeć pokusie. Stąd widać lepiej. Na co dzień, zadzierając głowy, dostrzegamy urywki miasta: kawałek gzymsu, fragment budynku odbijający się w szkle sąsiedniego. Trudno je złożyć w całość. Widok błyszczącej w słońcu wyspy - tak małej, a zarazem tak wielkiej, wypinającej z dumą  drapacze chmur, skupionej na sobie, a jednocześnie wyciągającej ręce do świata - niezmiennie mnie wzrusza, przyprawia o drżenie.

Czy to samo czuł Hudson, gdy jego oczom ukazał się porośnięty zieloną puszczą brzeg?

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. 1969. Reperterka, fotografka, była korespondentka Tygodnika w USA. Autorka książki „Nowy Jork. Od Mannahaty do Ground Zero” (2013). Od 2014 mieszka w Tokio. Prowadzi dziennik japoński na stronie magdarittenhouse.com. Instagram: @magdarittenhouse.

Artykuł pochodzi z numeru TP 44/2009