Wykopalisko

Fedorowicz jest przekazicielem tradycji. Nie tej od trąb, bębnów i sztandarów, lecz tej, która zabłysła kiedyś na scenie teatru Bim-Bom.

28.06.2011

Czyta się kilka minut

Jacek Fedorowicz. Kadr z nagrania dla TVP zamieszczonego na YouTube

Trudno określić jednoznacznie, kiedy powstała autobiografia Jacka Fedorowicza "Ja jako wykopalisko". Narrator najpierw mówi o sobie - młodzieńcu szesnastoletnim, który w roku 1953 przystępuje do egzaminów wstępnych na wydziale malarstwa Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych w Gdańsku. Wchodzi wówczas w sam środek stalinizmu w Polsce, bo choć jest to właśnie rok śmierci Stalina, klątwa przywódcy miała jeszcze trwać.

Fedorowicz snuje wspomnienia jako trzydziestopięcioletni weteran sztuk różnych: malarstwa, grafiki, kabaretu, estrady. Jest już rok 1972, epoka wczesnego Gierka, socjalizmu próbującego przybrać twarz ludzką. Autor pisze więc o - nie tak odległych - czasach jako o okresie bezpowrotnie minionym. Celnie kpi z socrealizmu, produkcyjnej tematyki obrazów i pieśni, propagandowego żargonu gazet, z pryncypialnego piętnowania czerwonych pończoch u dziewcząt i wąskich spodni u młodych ludzi. Opisuje zetempowskie akcje masowe, mające krzewić wśród chłopstwa kulturę socjalistyczną, przy ostrożnym trzymaniu się realiów wedle przygotowanej przez władzę listy dozwolonych kłopotów wsi.

Mocno zapada w wyobraźnię wizyta autora "na dzielnicy", czyli w siedzibie Komitetu Dzielnicowego ZMP. Przyjmuje go tam osoba pozująca na topornego mężczyznę - dziewczyna bez płci, która ponadto mówi z rosyjska ("dawajcie chodźcie" zamiast po prostu "chodźmy", oraz "charaszo" zamiast "dobrze").

Ten właśnie epizod, doskonale świadczący o zmyśle spostrzegawczości autora, stał się poniekąd przyczyną, dla której otrzymujemy książkę Jacka Fedorowicza w tak intrygującej, hybrydycznej postaci. Wspomnienia o swym niedługim jeszcze, lecz barwnym już życiu artysty wielu specjalności pisał on bowiem na zamówienie wydawnictwa Nasza Księgarnia - jak wspomniałem - w roku 1972. Redaktorów tekst rozbawił, niby chcieli go drukować, zażądali jednak od autora mnóstwa wykreśleń, między innymi zniknąć miała owa wizyta "na dzielnicy". Fedorowicz - z żalem, po wewnętrznej walce - odmówił. Maszynopis przeleżał więc na dnie szafy blisko czterdzieści lat i obecnie, niespodziewanie odnaleziony, ukazuje się wreszcie. Jest opatrzony komentarzami pisanymi dzisiaj, bez cenzury i komunizmu wokoło, jakby z innej planety. Tylko autor pozostaje ten sam.

Książka ma strony żółte i białe. Żółte - to stary tekst z roku 1972, zatytułowany "Jak zaczynałem". Jak zaczynałem być artystą malarzem. Grafikiem. Panem Redaktorem. Prawdziwym aktorem. Estradowcem. Naj­obszerniej opowiada Fedorowicz o jednej z enklaw umiarkowanej swobody, jaką była za Bieruta i za Gomułki gdańska PWSSP - o życiu malowniczym, wesołym, choć biednym (nikt nie przypinał rysunku czterema pinezkami, najwyżej trzema, tak ich było mało). "Dzięki kilku rozsądnym ludziom - pisze - ZMP w naszej szkole było dobrze zakamuflowaną parodią". Wyznaje, że "w owych czasach", czyli we wczesnym Peerelu, posługiwał się - jak wszyscy - biegle językiem propagandy, nic a nic w te slogany nie wierząc. Okazało się jednak, że wraz z nadejściem gierkowskiej dekady "owe czasy" nie całkiem minęły: co prawda ZMP już nie ma, lecz Peerel trwa. Dlatego maszynopis powędrował do szafy.

Na stronach białych, dodanych w roku 2011, autor wyraża zdziwienie: "Wydawało mi się, że piszę szalenie oględnie". W czasach Gierka mówił tylko o prześladowaniu w epoce Bieruta coca-coli, komiksów, barwnych pończoch i sukienek. Nie mówił o prześladowaniu ludzi. Opisywana przezeń dziewczyna, wyrzucona z liceum warszawskiego za czerwone pończochy - później, nawiasem mówiąc, Hanka Fedorowiczowa - w istocie jednak relegowana została w związku z tym, że jej ojczyma uznano za wroga ludu i tak męczono w więzieniu, że gdy wyszedł z niego po ośmiu latach, natychmiast zmarł. Białe strony pozwalają często zobaczyć ukrytą makabrę stron żółtych.

Tekst z lat 70. jest czymś więcej niż tylko malowniczym opisem Peerelu jako najweselszego baraku w socjalistycznym obozie. Czasem świadczy o naiwności autora, który chciał przechytrzyć cenzurę i miał zbyt wiele złudzeń co do przemian systemu. Zarazem jednak należał Jacek Fedorowicz do tych, co rzeczywiste przemiany w naszym życiu wymuszali. Był jednym z najbardziej aktywnych i - już żółte strony to pokazują - świadomych członków zespołu teatralnego Bim-Bom.

Studencki teatr międzyuczelniany Bim-Bom (PWSSP, Politechnika Gdańska i Wyższa Szkoła Ekonomiczna) powstał - zanim zaczęto mówić o "odwilży", zanim okazało się, że "już można" - na przełomie 1954 i 1955 roku. Trudno powiedzieć dokładnie, bo nie wiadomo, którą z prób generalnych z publicznością należy uznać za premierę.

Z wielkim przekonaniem (które w pełni podzielam, bo zachwycałem się tym teatrem już w jego początkach) pisał Fedorowicz:

"...byliśmy pierwsi. Pierwsi zrobiliśmy dziurę w murze".

Dziura ta poszerzała się stopniowo, przy czym publiczność wybuchła entuzjazmem, kiedy ledwo było widać światełko. Uwagę przyciągał na przykład monolog chłopaka, który umawia się przez telefon z dziewczyną. Autor - wciąż na żółtych stronach - wyjaśnia, że umawianie się z dziewczyną w celu innym niż akcja żniwna lub przedyskutowanie aktualnych problemów społecznych było "wielkim wyłomem w ówczesnej obyczajowości oficjalnej. Młody Czytelnik, który za pomocą niniejszych wspomnień może po raz pierwszy przenosi się w epokę »fermentów młodzieżowych« sprzed osiemnastu lat, będzie zapewne zaskoczony maleńkim formatem tych fermentów. Fermencików, rzec można. Ale proszę mi wierzyć, to, co wtedy robiliśmy, było naprawdę odkrywcze i naprawdę bardzo odważne, a nawet - proszę się nie śmiać - ryzykowne".

Ja się nie śmieję. Wiem, bo pamiętam: pochwała prywatnej rozmowy, miłości, życia - wolnych od spętania ideologią, była wtedy czymś niezwykle ważnym, wyzwalającym. Z tego ducha powstały również dzieła takie jak "Pierwsza miłość" Aliny Szapocznikow, "Pierwszy krok w chmurach" Marka Hłaski. Codzienna groza realnego socjalizmu polegała bowiem na tym, że zabierał ludziom radość i barwy życia, bardziej niż na tym, że pozbawił ich korony nad orłem.

W spektaklu, który oglądałem, kolorowo ubrane dziewczęta i chłopcy bawili się jaskrawym balonikiem. Chyba tańczyli. Lecz przyszedł człowiek w bezbarwnym garniturze, o złej twarzy, który balonik ten rozdeptał. Bim-Bom z całej mocy bronił racji kolorowo ubranych, roztańczonych istot - i Jacek Fedorowicz był zawsze na pierwszej linii w tej walce. W pierwszym programie grał postać symboliczną: Ducha - jak się przedstawiał - "Uwesołozabawienia i Radości Życia". Ratował rzeczywistość, pomagał zmieniać ją ze złej w dobrą, ze smutnej w wesołą.

Sama książka nie zawsze jest wesoła. Przejmujące i skłaniające do zastanowienia są fragmenty z opisem końca Bim-Bomu. Z żółtych stron dowiadujemy się tylko, że "...trzeci program był klapą. Przeczytałem recenzje. Mieszały z błotem". Dopiero strony białe, po latach, wyjaśniają, o co chodziło. Program zatytułowany "Toast" powstał pod wpływem tragicznego końca węgierskiej rewolucji 1956 roku. "Wszystko w tym spektaklu - przyznaje Fedorowicz - było przyciężkie, zbyt patetyczne, ponure". Ludzie nie tego od Bim-Bomu wtedy oczekiwali. Przeżywali właśnie entuzjazm polskiego Października ’56, cieszyli się - choćby i względną - wolnością. Bim-Bom poległ, bo jego twórcy zobaczyli coś, co im odebrało wesołość.

Niewiele można było w realnym socjalizmie zaczarować tak, by znikały groza i szarość, a rozkwitało to tylko, co zabawne i barwne. Jacek Fedorowicz - jak dowodzi jego książka - wie o tym doskonale. Pełne humoru opowieści z żółtych kart dopełnia na kartach białych komentarzami wcale czasem nie do śmiechu. A jednak śmieje się w końcu, najwyraźniej bowiem zdolność do śmiechu w trudnych sytuacjach bierze się u niego z hartu ducha.

W stanie wojennym świat Fedorowicza - zdawałoby się - legł w gruzach. Zamykają się przed nim, lub on je przed sobą zamyka, wszystkie będące jego warsztatem pracy pisma satyryczne, estrady, kabarety, studia telewizyjne i radiowe. 13 grudnia bezpowrotnie znika słynna współtworzona przez niego audycja "60 minut na godzinę", w roku 1981 mająca tę samą, najwyższą "słuchalność" co msza niedzielna nadawana z kościoła św. Krzyża.

Wówczas Jacek Fedorowicz odwołuje się do tego, co ma już opanowane od dziesiątków lat, a czego opisanie mamy na żółtych stronach w rozdziale zatytułowanym "Jak zaczynałem być grafikiem". Tworzy jeden za drugim utwory satyryczne - żarty rysunkowe. Wykorzystuje technikę sitodruku, którą posługuje się też całe ówczesne podziemie wydawnicze, tak że odbitek produkuje mnóstwo. Zasypuje nimi wszystkie Desy, galerie PSP i galerie prywatne w całej Polsce, dając chwalebny przykład żywotności i niezależności, tak potrzebnej w prześladowanym kraju.

Spisywana przezeń w ten sposób kronika stanu wojennego zawiera wszelkie realia: i zomowców, i pałki, i armatki wodne. Wolna jest jednak od martyrologii - kajdan, krat więziennych, drutów kolczastych, krwawiących orłów. Nie są to - będące przekleństwem naszej narodowej wyobraźni - krzyże i klęczki, których w ówczesnej twórczości podziemnej było tak wiele.

Na jednym z rysunków Fedorowicza z tamtych lat uzbrojony po zęby patrol rewiduje tornister małej dziewczynki - i widać, że to po stronie tej dziewczynki jest siła i przyszłość, a faceci w hełmach stoją na pozycji straconej. Co wkrótce miała potwierdzić historia.

Jacek Fedorowicz jest przekazicielem tradycji. Nie tej od trąb, bębnów i sztandarów, lecz tej, która zabłysła kiedyś na scenie teatru Bim-Bom.

Jacek Fedorowicz "Ja jako wykopalisko", Świat Książki 2011

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 27/2011