„To był nasz kulturalny ruch oporu”. Jacek i Hanka Fedorowiczowie wspominają stan wojenny. Fragment wywiadu rzeki

O tym, jak z niczego robi się kilkaset tysięcy odbitek nielegalnych druków, opowiadają JACEK i HANKA FEDOROWICZOWIE.

02.01.2024

Czyta się kilka minut

Hanka i Jacek Federowiczowie. Warszawa, lipiec 2021 r. / Fot. Maciej Zienkiewicz dla TP
Hanka i Jacek Fedorowiczowie. Warszawa, lipiec 2021 r. / Fot. Maciej Zienkiewicz dla TP

OD REDAKCJI:

„Bunt artystów, którzy odmówili udziału w mediach państwowych, w państwowych redakcjach, domach kultury, a przede wszystkim w radiu i telewizji, był jedynym udanym strajkiem po 13 grudnia 1981 r.” – mówi Jacek Fedorowicz, opowiadając o stanie wojennym. To był czas ciemny, czas grozy, ale też potrzeby działania. Hanka i Jacek Fedorowiczowie od pierwszych dni angażowali się w działalność tzw. Komitetu na Piwnej, który w klasztorze przy kościele św. Marcina na warszawskiej Starówce organizował pomoc dla uwięzionych opozycjonistów i ich rodzin. Robili jednak więcej – i o tym opowiada rozdział z wywiadu rzeki z małżeństwem Fedorowiczów, który drukujemy w „Tygodniku”.

Wspominają oni sprawy poważne, a także, jak mówi Hanka, „codzienne, ja bym dodała: ciężko-lekkie, bo zawsze, przez całe życie, we wszystkim, co było najgorsze, złe, smutne, zawsze zdarzało się coś tak śmiesznego, irracjonalnego, idiotycznego, że gdyby tego zabrakło, wszystko nie miałoby sensu. I tylko dlatego można było żyć”. 

Książkę „Szkic. Hanka i Jacek Fedorowiczowie w rozmowie z Patrycją Bukalską” publikuje właśnie wydawnictwo Wielka Litera. Skróty w publikowanym fragmencie pochodzą od redakcji „Tygodnika”. 

 

***

 

PATRYCJA BUKALSKA: Na początku stanu wojennego pan Jacek był mężem zaufania w kościele świętego Marcina. Potem adresował paczki. Ale przecież w tamtym czasie robił Pan znacznie więcej?

JACEK FEDOROWICZ: Na początku rzeczywiście pomagałem w Świętym Marcinie, a potem zacząłem swoją działalność massmedialną, to znaczy propagandową. Najpierw jako grafik, a potem – jak by to powiedzieć? – niesatyryk. 

Wcześniej długo byłem przeciwnikiem satyry. Uważałem, że nie wolno się z komunistów wyśmiewać, ponieważ to wyśmiewanie zbliża, umniejsza, zabiera czas i stwarza iluzję działalności pod tytułem „Poszliśmy na występ pana takiego a takiego, pośmialiśmy się z czerwonego i odwaliliśmy kawał dobrej roboty”. Byłem temu całkowicie przeciwny, choć być może za tym czaiła się próba usprawiedliwienia, że nie mam talentu jako satyryk...

W każdym razie do dziś uważam, że to, co robiłem, było pożyteczniejsze, niż gdybym zajął się tym, czego odbiorca ode mnie oczekiwał. Bo takie oczekiwanie gdzieś czułem. Potem starałem się mu sprostać, gdy wyczułem, że to może być dobrą lokomotywą do antysocjalistycznych treści, które chcę przekazać. Na tym polegała cała działalność wideo, ale to osobny rozdział do obgadywania. Ważniejsze, co robiła Hanka.

HANKA FEDOROWICZ: To się działo jednocześnie! Mów, bo wtedy będzie całość.

JF: Ja najpierw robiłem research nagrań solidarnościowych, zbierałem kasety związkowe w całym kraju, żeby je ochronić. Potem zacząłem robić propagandę, czyli „dewocjonalia solidarnościowe” ku podtrzymaniu ducha, a jednocześnie podkreślałem swoją odmowę udziału w państwowych środkach przekazu. To było bardzo ważne. Napisałem esej „Szanse kultury niezależnej” – zebrał sześć tysięcy słuchaczy w kościele Świętego Krzyża w Warszawie! – w którym lansowałem tezę, że musimy się pod każdym względem uniezależnić od państwa, po prostu musi być równoległe państwo niezależne, które będzie miało swoją organizację, aprowizację i też swoją kulturę. Przekonywałem, że to, co oni nazywają „drugim obiegiem”, dla coraz większej liczby ludzi musi być pierwszym obiegiem, a dla mnie jest jedynym obiegiem. 

Potem zacząłem wracać do satyry. Miałem dwa magnetowidy, co w tamtych czasach było skarbem. Jeden dostałem od Solidarności, drugi od rządu londyńskiego w prezencie. Posiadanie dwóch magnetowidów było niesłychanie zobowiązujące, w pewnym momencie więc oddałem się próbom, jak je najlepiej wykorzystywać. Wykorzystywałem w sposób oczywisty, przegrywając różne materiały z jednego na drugi i rozdając je, ale marzyłem o własnej działalności. 

Któregoś dnia przez przypadek wpadłem na pomysł. I okazało się, że to, co dzisiaj jest prymitywną robotą, którą każdy posiadacz komputera może zrobić sam, czyli podkładanie głosu pod obrazki, taki fałszywy dubbing, że to robi po prostu furorę na rynku wydawnictw podziemnych. Temu się poświęciłem, podkładałem różne teksty kompromitujące pod Rakowskiego, prokuratora Czubińskiego, obiecującego działacza PZPR-u Leszka Millera itd. Ludzie się o to zabijali. Tu rzeczywiście wróciłem do rozśmieszania. Doszedłem do wniosku, że już można, ale była to druga połowa lat 80.

Prowadziłem zatem taką działalność plus cały czas zajmowałem się też rysowaniem i powielaniem. Dla mnie przełomem było, gdy w pewnym momencie kolega po fachu, Ryszard Beller, który miał pracownię sitodruku w Radości, pokazał mi, jak się robi sitodruk. Ja tego nie wiedziałem, bo na uczelni u nas były tylko techniki klasyczne – litografia, linoryt, drzeworyt itd. Trzy tygodnie roboty i dziesięć odbitek. To mnie, przepraszam bardzo, człowieka wzrastającego na fali masowego przekazu... mnie taka działalność nie interesowała.

 

HF: Jacek był bardzo skuteczny...

JF: Martwiło mnie, że wbrew temu, co w swoim odczycie „Szanse kultury niezależnej” głosiłem, mam jednak bardzo nikły zasięg oddziaływania, bo nagle nie mam środka przekazu. I Beller pokazał mi po prostu coś fascynującego, pokazał mi ramkę, powiedział: tu masz emulsją pokryte, narysuj tu. I ja narysowałem Wałęsę, którego wypuszczają z klatki, bo to było akurat, jak go wypuścili z Arłamowa. Rysio pokazał: „O widzisz, tu oblewam, tu prześwituje, to teraz tu połóż i przeciągnij”. Przeciągam i patrzę: mój rysunek! A Rysio pogania, następny, następny, bo wyschnie farba. Ciach, ciach, ciach i nagle po piętnastu minutach miałem dwadzieścia parę odbitek, a po godzinie kolejne. Tempo powiększania się liczby tych odbitek po prostu wprawiło mnie w euforię.

Poświęciłem się wtedy nabyciu umiejętności przemysłowej produkcji odbitek sitodrukowych. I rzeczywiście myślę, że wypuściłem w tamtych czasach kilkadziesiąt lub nawet kilkaset tysięcy odbitek! Choć wszystko robiłem jak taka typowa papruła, która ma dwie lewe ręce i nie potrafi tego robić porządnie. Trzeba by zobaczyć, jak wykonywał ramkę do sitodruku Beller, a jak wykonywałem ja. On miał warstwy klejone, parę ramek, a ja zwykły blejtram i dziesięć pinezek.

Zamiast takiej siatki, której metr kosztował wtedy dwadzieścia pięć dolarów, kupowałem za dziesięć złotych szalik damski z czegoś przeźroczystego w MHD [Miejski Handel Detaliczny], nabijałem pinezkami, a ramkę podpierałem kawałkiem gumowej uszczelki do samochodu. To działało, bo się umiałem dostosować do tego materiału, którym akurat dysponowałem. Robiłem na przykład portret Jurka Popiełuszki ze zdjęcia sprowadzonego do czerni i bieli, celową nieostrość grafiki podkreślało to, że szablon nałożony był na szalik.

A jak mi później Danusia, Danuta Mantha, przysłała prawdziwą nylonową siatkę – jako halkę damską z kilkudziesięciu metrów siatki, żeby celnicy się nie zorientowali – jak mi taką przysłała, to robiłem bardzo precyzyjne rysunki. Tego wszystkiego się nauczyłem, bo miałem potworną ambicję, żeby zalać kraj tymi rysunkami.

HF: Danka mieszkała w Szwajcarii, wyszła za mąż za Szwajcara, ale była bardzo związana z Polską, miała tu brata i matkę. Czasem przywoziła transporty, ale nie do Świętego Marcina, tylko chyba do Świętego Jakuba.

JF: To była taka ilość materiału, że tego chyba nie wykorzystałem do końca Peerelu. Bardzo drogie to było. A wracając do mojej nowej działalności, któregoś dnia zrobiłem wynalazek. Wzięło się to stąd, że nie mogłem posługiwać się farbą, która szybko zasycha, bo przy moim papralstwie po chwili miałbym wszystkie szablony zatkane. Musiałem korzystać z farby wolnoschnącej, a to z kolei wymagało bezpiecznego miejsca do suszenia.

A tak przy okazji, zasadą moją było to, że produkuję sam. Podziemni drukarze zawsze drukowali w kilku, żeby to wszystko szło sprawniej. Ja jednak pracowałem sam, w dodatku z farbą wolnoschnącą, wymyśliłem więc sobie suszarnię odbitek – suszarnię bezdotykową! Wymyśliłem mianowicie tak: w mieszkaniu naszej córki...

HF: ...której nie było, bo była we Francji.

JF: ...której nie było i tam była moja pracownia, niby tajna. Nie wiem, wiedzieli, może nie wiedzieli, nigdy do środka nie weszli, mogli nie wiedzieć... A zatem mieszkanie naszej córki, niewielkie, M2. Zdobyłem – bo nie można było wtedy kupić – zdobyłem nylonową żyłkę wędkarską. Potem długo szukałem klamerek do bielizny, których nigdzie nie było, i wreszcie w Busku wchodzę ci ja do sklepu i widzę, że są! Są klamerki. Kupiłem dwa worki klamerek.

Każda klamerka została przeze mnie przepalona drutem, żeby przez tę dziurkę przeszła żyłka. Rozpiąłem żyłkę z klamerkami między ścianami w rzędach od sufitu do podłogi, w odstępach jak blok techniczny C4, którego ogromny zapas dostałem od zaprzyjaźnionego księdza Kazimierza Jancarza z Mistrzejowic; wszystkie moje odbitki były w jednym formacie, bo miałem tylko ten papier. W jednym rzędzie mieściło się dwieście klamerek i tyleż odbitek w centymetrowych odstępach. Wspaniale odseparowane wisiały nie równolegle do żyłki, tylko prostopadle dzięki pomysłowi, żeby przepalić w klamerkach te dziurki i nanizać na żyłkę. Mogło schnąć jednocześnie tysiąc odbitek i któregoś dnia wypełniłem sam cały limit. Tysiąc odbitek jednego dnia.

Drażniło mnie tylko to, że Wolna Europa co cztery godziny powtarza ten sam program, i za trzecim razem pomyślałem, że już nie mogę tego słuchać, a radia państwowego nie słuchałem. Radio było ustawione na stałe, żeby nie brudzić farbą. Byłem przecież utytłany od stóp do głów.

HF: A jeszcze jakieś żyłki wisiały przez środek pokoju, jak pranie. Pamiętam, jak tam kiedyś po coś poszłam i bardzo mnie to rozśmieszyło, że odbitki wiszą jak pranie.

JF: Ten nasz ruch oporu kulturalny organizował się coraz lepiej i na przykład wystawa moich prac w pewnym momencie pod koniec miała już trzy klony. To były odbitki graficzne.

Czasem – bo artysta ma swoje słabości – robiłem coś w jednym egzemplarzu w kolorze, akwarelę. Bawić się w odbitki sitodrukowe kolorowe to już byłoby za wiele. Za dużo czasu by zabierało. Wystawa składała się z pewnej liczby, chyba około czterdziestu odbitek plus kilka takich pojedynczych oryginałów. Powstały cztery bardzo podobne wystawy. Dlaczego cztery? Dlatego, że w 1988 r. stopień ośmielenia się ludzi był tak wysoki, że nikt nie bał się już iść do kościoła na wystawę – na początku bali się tych rzeczy – czy na pokaz moich prześmiewczych dubbingów wideo. W związku z czym księża, ci przyzwoici – myślę, że w każdej diecezji było ich kilku – domagali się, żeby te wystawy im dawać. W szczytowym momencie po kraju jeździły cztery wystawy jednocześnie. Np. do Gorzowa sam nie dojechałem, tylko meldowano mi, że przyszło SB i aresztowało wystawę, żebym się więc przygotował na śledztwo.

Portret Jacka Fedorowicza autorstwa Hanki Fedorowicz / Fot. Wielka Litera / materiał prasowy

HF: Jeszcze taka ciekawostka, że na samym początku, dopóki żyły, niektóre galerie wystawiały Jacka rysunki, co bardzo ludzi cieszyło i je kupowali.

JF: A mnie cieszyło, że ja demonstruję, że nie występuję, a jednak ludzie widzieli, że żyję, że coś robię. To było niesłychanie ważne, żeby nikt przyzwoity w tej telewizji ani w radiu nie pokazał się ani nie dał się słyszeć.

HF: Ludzie, którzy te wystawy organizowali, podobnie jak księża, wykazywali się odwagą, bo rysunki Jacka, tak jak powiedział, bywały aresztowane, te w galeriach też, a czasem i właścicielka galerii.

JF: Lub studentka, która to roznosiła. Jak Bożena Cząstkówna, studentka z Katowic, która się przesiedziała za to.

HF: I jeszcze jedna z Gdańska, robiłam jej szkic – Basia Madajczyk. Też się przesiedziała.

JF: Usiłowałem być na jej procesie. Nie dostałem się jednak, bo stałą praktyką SB było to, że zamiast publiczności – jako publiczność – dostawały się tam tylko osiłki z SB. Ja się nie dostałem. Chciałem tam być, bo Basia cierpiała za mnie. Esbecy cały czas działali wokół mnie, ale nie uderzali bezpośrednio we mnie.

HF: Była taka sytuacja, że jak Jacek zrobił wideo z Wojciecha Żukrowskiego [pisarz związany z władzami PRL], to on się strasznie wściekł, był ośmieszony maksymalnie i bardzo chciał doprowadzić do procesu, aresztować, skazać itd. I towarzysze mu wytłumaczyli, że nie, że to on się ośmieszy, a wygra Jacek. Że lepiej tej sprawy nie ruszać. Myślę więc, że to w znacznym stopniu był powód, dla którego oni nie chcieli Jacka aresztować, a skubali osoby obok. Dlatego spalili samochód, dlatego straszyli i nękali naszą córkę...

JF: W zasadzie zmusili ją do emigracji.

HF: Do wyjazdu. Zostawmy sprawy rodzinne, bo ja chciałam powiedzieć coś o ludziach. Jak nastał „stanik” wojenny, to zaraz przyszedł nasz przyjaciel Jurek Karwowski, który mieszkał na dalekim Żoliborzu, przyszedł do nas na piechotę, żeby dowiedzieć się, czy nas aresztowano.

Nieoczekiwanie z tego domu, gdzieśmy mieszkali, na ulicy Okrąg, pani z trzeciego piętra zapukała i mówi: „Jeśli państwo chcieliby coś schować, to bardzo proszę”. Kiedyś przyjechała Renia z Gdańska z walizką wędlin, które jakoś zdobyła, i z tą walizką objechała parę osób. Nie żyliśmy w próżni.

JF: To jest bardzo ważne, co teraz Hanka mówi, ponieważ to daje obraz klimatu tamtych czasów, który jest nie do odkrycia dziś w sposób dostępny historykom i archiwistom. To tylko świadkowie tamtych dni mogą oddać. Chciałbym jednak powiedzieć, że ten nastrój się zmieniał. Na przykład zaraz po wprowadzeniu stanu wojennego, po chwili strasznej grozy – mówię o nastroju ogólnospołecznym tak, jak go odnotowywałem – po tej chwili grozy był jeszcze moment, że wszyscy mieliśmy wspomnienie Solidarności, która tydzień wcześniej była silna, mieliśmy to poczucie, że jeszcze myślimy tak samo, że oni mają te czołgi, ale „ja pójdę do Fedorowiczów i powiem, że mogą u mnie przechowywać rzeczy”. To był ten nastrój od razu na początku, potem to stopniowo zaczęło ustępować coraz większemu strachowi i przekonaniu, że oni są silni, trzymają nas za mordę, zabijają.

Był strajk w kopalni Wujek. Potem, od połowy lat 80., być może taki jakiś instynkt ogólnospołeczny zaczął podpowiadać ludziom, że oni jednak nie mają z nami szans, że coraz bardziej wygląda na to, że to nasze może być na wierzchu.

HF: No co tu dużo mówić, skoro Wałęsa się nie załamał! To było niesamowicie ważne, oni na tym żerowali, straszyli, że Wałęsa się podda, ale tak się nie stało.

JF: Ja chciałem powiedzieć tylko jedno, bo jest to zastanawiające. Skoro facet tyle im nabruździł, naprawdę jak wytwórnia filmowa – bo byłem taką wytwórnią dzięki kamerze solidarnościowej i dwóm magnetowidom – tyle im nabruździł... Przecież mogli pstryknąć i faceta by nie było. Czy może jednak nie mogli, bo musiało im zależeć bardziej na opinii ludności. Dopiero dziś zdaję sobie z tego sprawę, wtedy działałem na czuja: ile się da, tyle zrobię.

Musiał Pan mieć jednak poczucie zagrożenia.

JF: Nie jestem ani wielkim ryzykantem, ani bohaterem.

HF: Jacek nie wierzył w swoją zwierzęcą męską siłę. (śmiech)

JF: Nie no, miałem takie swoje pocieszenie, swoją wunderwaffe, czyli bieganie. Podchodzi do mnie czterech osiłków, ja mam na nogach trampki, a oni ciężkie buty i nie mają ze mną szans. Miałem tę świadomość.

Nie musieli Pana gonić na ulicy, mógł Pan zostać aresztowany w mieszkaniu.

JF: Ciągle miałem znaki, że jednak nie mogą się na to zdecydować.

HF: Tak tylko nas skubali. Rewizje były i nigdy nic nie znaleźli. Gdyby jednak Jacka utłukli, to on stałby się takim bohaterem narodowym, to byłby dla nich większy problem.

Samochód jednak Państwu spalili.

JF: Spalili go w sposób demonstracyjny, tak żeby było widać, że to nie przypadek ani awaria. Było to podpalenie fachowe: wypalił się cały dach; użyli czegoś do przepalania płyt czołgowych. Przypadkowy chuligan nie wypala papierosem takiej dziury, było jasne więc, kto to zrobił. I już.

HF: Przyszedł dozorca. To było Boże Narodzenie. Przyszedł i powiedział: „Samochód państwa się pali, może by ktoś tam poszedł...”. Myśmy spali, a u nas wtedy jeszcze mieszkał Janusz Chwalibóg. Janusz szybko stwierdził: „Ja pójdę”. Bo trzeba było zgłosić to na komendę milicji. Poszedł i zgłosił. Zapytano go: „Jak pan myśli, kto to zrobił?”. I Janusz z całą swoją szczerością odpowiedział: „Nie wiem, czy wy, czy SB, czy wojsko...”. Na co ten milicjant odpowiedział: „Pewnie my, bo nam najgorsze roboty podrzucają”. Szczerość za szczerość.

JF: Ale to są szczegóły, nie mówmy o tym...

Ten spalony samochód to była jednak wiadomość dla Pana, żeby Pan zaprzestał swojej działalności. Nie zrobił Pan tego.

JF: Oczywiście, że nie!

HF: Chciałabym też mocno podkreślić, że Jacek działał sam.

JF: Bo chciałem wciągać w to jak najmniejszą liczbę osób, żeby ich nie narażać. Ja byłem stosunkowo bezpieczny, ale one nie...

HF: Jacek, to są didaskalia! A mnie chodzi o to, że jeden silnie zmotywowany człowiek wystarczy, by coś zmienić. To dotyczy każdej chwili, każdej sytuacji, nie tylko w czasach stanu wojennego.

Rozmawiała Patrycja Bukalska

 Fot. Wielka Litera / materiał prasowy

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działu Świat, specjalizuje się też w tekstach o historii XX wieku. Pracowała przy wielu projektach historii mówionej (m.in. w Muzeum Powstania Warszawskiego)  i filmach dokumentalnych (np. „Zdobyć miasto” o Powstaniu Warszawskim). Autorka… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 1/2024

W druku ukazał się pod tytułem: Nasz kulturalny ruch oporu