Wygaszanie rozumu

Partiom ufa 16 proc. Polek i Polaków. To pokazuje, o jak skromny kęs zaufania biją się politycy. Czy w takich warunkach państwo może jeszcze funkcjonować? To pytanie dotyczy całego demokratycznego świata.

23.01.2017

Czyta się kilka minut

 / Fot. GETTY IMAGES / PNGIMG.COM / MONTAŻ „TP”
/ Fot. GETTY IMAGES / PNGIMG.COM / MONTAŻ „TP”

​Co roku pojawiają się badania zajmujące się postawami obywateli. Niezmiennie dowiadujemy się z nich o zatrważająco niskim poziomie zaufania społecznego w Polsce.

Już samo to sformułowanie – „zaufanie społeczne” – jest dziwaczne: czy jest jakieś inne zaufanie niż społeczne? Przecież to relacja w społeczeństwie, a nie jakaś osobowa cecha. Regularne badania prowadzone przez CBOS dają materiał do dość abstrakcyjnych dywagacji prasowych, opartych na prostych zestawieniach liczb: „Polacy ufają bardziej policji niż sądom”, w stosunku 47 proc. do 29 proc. Co znaczy te 18 pkt. proc. różnicy? I czy faktycznie da się na podstawie surowych liczb postawić ważną diagnozę lub interpretację problemu? Czy kwestię zaufania można potraktować jako punkt wyjścia do dotyczącej naszego życia opowieści, czy powinna zadowalać nas sama precyzyjna do granic absurdu parada słupków procentowych?

Mamy więc wyśmienite, zróżnicowane badania z Polski, Europy i Stanów Zjednoczonych, bez których poważna rozmowa o zaufaniu i nieufności byłaby niemożliwa. Ale mamy też – na dobre i na złe – coraz więcej poważnych i pouczających lekcji z dziedziny praktycznej. Czyli z doświadczenia życia w świecie bez zaufania – do partii i konwencjonalnej polityki, ekspertyzy i wiedzy naukowej, instytucji medialnych i tradycyjnych środków przekazu, a nawet do własnego państwa, jego armii i agencji odpowiadających za bezpieczeństwo.

Niektóre przykłady sugerują przełom: ruch antyszczepionkowy, kampania Donalda Trumpa, fenomen „postprawdy” w mediach, referendum brexitowe, sukcesy rosyjskiej dezinformacji, postulaty wycofania wiedzy o klimacie i nauki o ewolucji z programów szkolnych... Długo można by wymieniać. Łączy te trendy i wydarzenia jedno: u ich podstawy jest zasadnicza nieufność do świata, jaki był, i wszystkiego, co sobą reprezentował.

Część obaw, które stoją za utratą zaufania do dotychczasowych instytucji i elit, jest z pewnością uzasadniona – fakt, że po kryzysie ekonomicznym z 2008 r. przeważającej większości odpowiedzialnych za niego polityków, decydentów z organizacji międzynarodowych, urzędników i bankierów nie spadł włos z głowy, podkopał wiarę milionów ludzi w to, że istnieje odpowiedzialność i sprawiedliwość. Bez których nie może być zaufania.

Dla innych zjawisk tak prostych wyjaśnień już nie ma, a jeszcze inne są efektem uporczywego podkopywania standardów przez długoletnie starania różnych lobby: węgiel oczernia zieloną energię, prywatni ubezpieczyciele publiczną służbę zdrowia itd.

Cena za kłamstwa

Na tydzień przed inauguracją Donalda Trumpa jako 45. prezydenta Stanów Zjednoczonych media oszalały na punkcie „teczek Trumpa” – zbioru anegdot i niepotwierdzonych oskarżeń (o wielkiej mocy rażenia, dodajmy) dotyczących jego rzekomych związków z Rosją. W materiałach było tak wiele oskarżeń o korupcję, wspieranie prezydenta przez Kreml, a także domniemanych skandali finansowych i seksualnych, że gdyby się potwierdziły, mogłyby pogrążyć nie jednego polityka, lecz pięciu. Tyle tylko że potwierdzone nie były – a publika, po chwili ekscytacji, przestała się nimi przejmować.

Zaskakujące? Wcale nie. Tuż przed wyciekami pojawił się bowiem raport dużo poważniejszy – bo podpisany przez dyrektora amerykańskiego wywiadu, Jamesa Clappera – mówiący o wpływie Rosjan na wybory i kradzież danych Partii Demokratycznej, o którą są oskarżani. Raport był na tyle nieprzekonujący, że... mało kogo przekonał. Nawet dziennikarze zajmujący się rosyjską wojną propagandową – jak Adrian Chen z „New Yorkera” – mieli spore wątpliwości, aby ująć to najdelikatniej, co do jego zawartości i prawdomówności amerykańskiego wywiadu. A z samej agencji zakpił też prezydent, co rzeczywiście ustanowiło precedens. O obu tych sprawach pisał obszernie Wojciech Brzeziński [„Broń masowego cyberrażenia”, „TP” nr 4/2017 – red.].

Masha Gessen, rosyjska autorka, m.in. głośnej krytycznej biografii Władimira Putina, przyznaje wprost w „New York Timesie”, że raport CIA się nie broni. Ale zaznacza też, że sfabrykowana przez coraz bardziej odległe od ludzi i cyniczne władze nieufność nie jest znów taka nowa: „widziałam to w Rosji (...) Ten sam proces nabiera tempa w Stanach Zjednoczonych. Prezydent elekt nałogowo kłamie. Media tracą dostęp do informacji (...). Jednocześnie mamy kryzys zaufania do służb wywiadu: wiele osób uważa, że FBI wpłynęło na wybory prezydenckie; inni (ze mną włącznie) twierdzą, że raport połączonych sił wywiadu na temat rosyjskiej roli w wyborach nie przechodzi testu wiarygodności. A do tego wszystkiego duża część kraju, wydaje się, zastąpiła rzeczywistość światopoglądem opartym na opiniach”.

Skąd zatem ta nieufność? Z przesłanek dość racjonalnych. Niech za ich anegdotyczny skrót posłuży popularne w sieciach społecznościowych wideo nagrane przez dziennikarza portalu Fusion. Intensywnie gestykulując i robiąc miny, z teatralną przesadą pyta swoich odbiorców: czy prezydent naprawdę musi wierzyć CIA? Przecież służby wywiadu robiły przez lata masę okropnych rzeczy – tortury, przewroty, łapówki i szantaże – a do tego niejednokrotnie okłamywały opinię publiczną w sprawie tych samych okropieństw.
Wszystko to prawda. Tylko załóżmy, że prezydent faktycznie porzuca tę konwencję (Donald Trump byłby w stanie to zrobić), że mimo marginesu pomyłki lub zwyczajnej złej woli prezydent musi opierać się na doniesieniach własnego wywiadu, bo innego nie ma. I nie zastąpi go stażystami w Białym Domu albo swoją własną oceną sytuacji na podstawie lektury Twittera.

Jeśliby do tego doszło, to musiałoby się okazać, że Amerykanie nie tylko mogliby ze służb wywiadowczych zrezygnować (grube miliardy oszczędności), ku radości Rosji i Chin. Mogliby też uznać, że ostrzeżeń – o zamachu terrorystycznym, akcji dywersyjnej albo cyberataku – w ogóle nie warto słuchać, bo przecież wywiad jest skompromitowany. Tak więc w stronę Waszyngtonu lecą głowice nuklearne, a prezydent na Twitterze przekonuje, że to niemożliwe, bo wywiad i media kłamią. Brzmi jak scenariusz kiepskiej political fiction? Ale to właśnie skrajny brak zaufania go urealnia.

Ktoś pomyśli, że to wina Trumpa, jego kampanii i fałszywych wiadomości. Błąd. Badania zrobione przez Instytut Gallupa w 2005 r., kiedy wciąż obowiązywała jeszcze wersja, że Irak ma broń masowego rażenia, przeczą tej tezie. Wtedy tylko 10 proc. respondentów stwierdziło, że „jest zdecydowanie przekonana”, iż wywiad amerykański rzetelnie informuje o zagrożeniach dla kraju. W ciągu dwóch lat od początku wojny proporcja osób przekonanych, że zostali oszukani w sprawie Iraku, przekroczyła połowę. Więcej: okazało się, że ponad 80 proc. wyborców Demokratów – czyli tych samych, którzy winią o upadek zaufania Trumpa – nie wierzyło wówczas służbom.

Zaufanie jest zakładnikiem politycznych podziałów i kształtuje się na podstawie doraźnych spraw – mierzenie go wyłącznie sondażami może być zwodnicze, bo prawdziwe, głębokie i wiążące konsekwencje upadku zaufania ujawniają się po latach, i to najczęściej w realiach politycznej zmiany.

Prawda polityczna

Do spadku zaufania może dojść jednak i bez żadnego wydarzenia czy kryzysu, które faktycznie uderzają w wiarygodność instytucji. Naomi Klein w książce „To zmienia wszystko” przypomina: „Sondaż przeprowadzony w 2007 r. przez firmę Harris Interactive ustalił, że 71 proc. Amerykanów wierzy, iż dalsze spalanie paliw kopalnych doprowadzi do zmiany klimatu. W 2009 r. takie przekonanie żywiło 51 proc., a w czerwcu 2011 r. wskaźnik spadł do 44 proc., czyli mniej niż połowy ludności. (...) Na prawym końcu spektrum politycznego liczby nadal spadają”.

Co się stało? Sprawa stała się polityczna. Jeszcze w 2007 r., mówi Klein, politycy obu partii byli w stanie się zgodzić, że jakaś forma działania przeciwko zmianom klimatu jest potrzebna. Później jednak postawy Partii Republikańskiej i Demokratycznej zaczęły się coraz mocniej rozjeżdżać. Swoją rolę odegrał lobbing. Po wygranej prezydenta Obamy i jego obietnicy zdecydowanych działań na rzecz klimatu przemysły energetyczne i wydobywcze – ropa, węgiel oraz łupki – które stanowią bazę finansową amerykańskiej prawicy, zintensyfikowały swoje działania. Dolarami sypnął też sam przemysł.

Zgodnie z credo, które przeszło już do legendy, mówiącym: „jeśli ludzie wierzą faktom, a nie nam, fakty trzeba ośmieszyć”, Partia Republikańska i jej zaplecze zaczęły dużo mocniej promować alternatywne teorie, inwestować w badania mające udowodnić nieopłacalność zielonej energii, kwestionować badania klimatologów i rozprowadzać teorie o ich rzekomym skorumpowaniu. Media zrobiły swoje, dopuszczając na równych prawach naukowców i hochsztaplerów albo partyjnych aktywistów. Nawet NASA, amerykańska agencja kosmiczna, która regularnie dostarcza opinii publicznej duże i atrakcyjnie opracowane badania, nie uchroniła się przed pogardliwymi uwagami.

Gdy sprawa wiary lub niewiary nauce w sprawie klimatu stała się w końcu istotną polityczną zmienną, najpełniej dał o sobie znać mechanizm psychologiczny, który każe odrzucać pewne fakty, gdyby ich uznanie prowadziło do dysonansu poznawczego między poglądami (tym, co uważamy za dobre i społecznie pożądane), a tym, co wiemy. Wyborcy prawicy nie mogli i nie chcieli dalej wierzyć, że nauka może mieć rację, jeśli oznacza to, że słuszne są „etatystyczne”, „socjalistyczne”, „lewackie” recepty Demokratów. W przekonaniu przynajmniej części z nich nauka stanęła po stronie zła i nie można było jej dalej ufać.

Badania psychologów Justina Friesena, Troya Campbella i Aarona Kaya opublikowane w „Journal of Personality and Social Psychology” w 2015 r. wskazują na inną prawidłowość: im więcej spotykamy faktów, które są zgodne z naszym poglądem, tym bardziej skłonni jesteśmy twierdzić, że nasze poglądy wypływają z rzetelnej nauki i że nauka jest po naszej stronie. Niezależnie, czy jesteśmy za, czy przeciwko jakiejś sprawie – wystarczy zasugerować fakt, który poprze nasze stanowisko. Gdy jednak napotykamy fakty przeczące temu, w co wierzymy, to skłonni jesteśmy przekonywać, że nie chodzi o naukę, ale o moralność, etykę i wolny wybór – więc sprawy, w których nie można narzucać jednolitych standardów ani przekonywać kogokolwiek na siłę, nawet za pomocą faktów.

Zgodnie z tym mechanizmem każdą dyskusję polityczną, gdy wydaje się być stracona na polu etycznym (spalanie kopalin szkodzi, niszczy środowisko i zagraża zdrowiu naszych dzieci), można skutecznie przerobić na dyskusję „naukową”, o ile swoim zwolennikom dostarczy się wystarczająco dużo faktów (albo „faktów” i pseudonaukowych sloganów).

Skromny kęs do podziału

Fascynującą informacją, jaką przynoszą liczby cytowane przez Klein, nie jest to, że wśród wyborców Republikanów sceptycyzm jest większy – to da się wytłumaczyć wieloma powodami – ale to, że z przekonania o faktach naukowych można się pod wpływem politycznej presji wycofać. Bo przecież wcześniej więcej sympatyków prawicy wierzyło w zmianę klimatu niż teraz – byli skłonni porzucić coś, co uznawali za racjonalne, bo przestało pasować do politycznej ideologii. Czyli zawierzyli politykom bardziej niż nauce.

Z jakimi skutkami? Donald Trump może na szefa EPA, agencji zajmującej się ochroną środowiska, nominować człowieka, który pozywał tę agencję w przeszłości kilkanaście razy. Scott Pruitt, wskazany przez Trumpa, obiecuje „skończyć z aktywistyczną agendą” EPA i twierdzi, że wpływ człowieka na klimat powinien być przedmiotem „dalszej debaty”. Możemy tylko się domyślać, jak mogą globalnie wyglądać takie nominacje, gdy ludzie tak skrajnie nie ufają instytucjom, że nie widzą problemu, iż nawet ich szefowie i szefowe będą z nich kpić. Wróżka na czele MSZ, bioenergoterapeuta do ministerstwa zdrowia, pacyfista na czele armii i kulturysta na ministra kultury.

Niszczycielskie dla konwencjonalnego liberalno-demokratycznego ładu tendencje przepływają z kraju do kraju szybciej, niż mogłoby się wydawać. „Polityczna zadyma wokół smogu. Ta akcja to promocja rosyjskiego gazu i zachodnich kotłów gazowych” – donosi portal niezalezna.pl. Polacy zresztą ministra, który naukowcom nie ufa, już mają.

Być może jeszcze łatwiej zdezawuować procesy polityczne, które nie są tak policzalne, jak zmiana klimatu, i na zaufaniu przede wszystkim polegają – w tym sam proces wyborczy. W 2014 r. Prawo i Sprawiedliwość głośno kontestowało wybory samorządowe, utrzymując, że zostały one sfałszowane. Za cały korpus argumentacji posłużyły wiadomości na Twitterze, pełne oburzenia wypowiedzi polityków dla zaprzyjaźnionych mediów i doniesienia terenowych aktywistów oraz sympatyków partii. Późniejsze wydarzenia – próba okupacji Państwowej Komisji Wyborczej – podbiły atmosferę. Faktyczne nieprawidłowości, o których informowano później, nijak nie były w stanie uzasadnić teorii o sfałszowaniu wyborów, ale ważne, że były, bo podkopały wiarę w przejrzystość procesu, za który odpowiadała administracja państwowa, utożsamiona ze znienawidzoną partią rządzącą. Komentatorzy próbowali wykazywać histerię, antypaństwowe emocje i olbrzymią frustrację wyborców PiS, lub wręcz wściekłość, jako powody, dzięki którym spiskowa narracja mogła się udać. Wyborcy PiS, jak wiemy, są statystycznie gorzej wykształceni i pochodzą z mniejszych ośrodków. Miała decydować klasa – to niewykształceni i biedni mieli być żyzną glebą dla ziarna nieufności.

Minęły jednak dwa lata i role się odwróciły. W styczniu 2017 r. dwóch polityków opozycji – z PO i Nowoczesnej – przekonywało, że kamery w lokalach wyborczych są konieczne, bo istnieje ryzyko sfałszowania wyborów. Używali dokładnie tych samych argumentów, co wcześniej ich konkurenci. Władzy nie można ufać, twierdzili.

W Ameryce, w tym samym czasie, około połowa wyborców Demokratów wierzy, że Rosja zaatakowała maszyny do głosowania i wpłynęła na wybory bezpośrednio – choć takiej interpretacji nie suflowali im (prawie bez wyjątku) nawet najbardziej krytyczni wobec Trumpa politycy.

Partie przekonują, dość skutecznie, że nie można ufać nie tylko innym partiom – ale także wszystkim z nimi związanym mediom, ekspertom, lekarzom, profesorom. Również w Polsce. Samym partiom ufa jednak 16 proc. Polek i Polaków. To pokazuje, o jak skromny kęs zaufania biją się politycy. Czy w takich warunkach instytucje demokratycznego państwa mogą jeszcze pracować?

Rosyjski syndrom

Bułgarski politolog Iwan Krastew w książce „Demokracja nieufnych” pisze, że „wyborcy mogą zmienić rządy, ale jest niemal niemożliwe, żeby zmienili politykę gospodarczą”. „Elity, stając się graczami globalnymi, wyzwoliły się z lojalności ideologicznych i narodowych, społeczeństwo pozostawiły zaś w rozbitej skorupie państwa narodowego. Nastąpił głęboki spadek zaufania publicznego do możliwości instytucji publicznych. Owa nieufność nie wynika z pogorszenia się standardu usług publicznych, lecz z poczucia utraty władzy przez wyborców – z ich rozczarowania demokracją”. Krastew przywołuje Pierre’a Rosanvallona oraz jego tezę o tym, że nieufność to kluczowy element systemu demokratycznego i faktycznie chodzi o zarządzenie nieufnością właśnie. „Czy wierzycie w taką demokrację nieufności?” – pyta Krastew. „Czy możemy cieszyć się naszymi prawami, nie mając realnego wyboru? Ja nie mogę”.

Istnieje jednak wzór na życie w „demokracji nieufności”. Przetestowała go Rosja. Pod koniec lat 90. (świetnie pokazuje to w niedawno wydanej książce „Invention of Russia” Arkady Ostrovsky) zaufanie do polityków było tak niskie, a obywatele byli tak głęboko przekonani, że nic się nie da, iż odnaleźli sposób na poradzenie sobie z tym dyskomfortem. Zaczęli traktować politykę jak telewizję – z ulubionymi bohaterami, czarnymi charakterami i masą kiepskich gagów. Uznali, że polityka ma nie tylko fasadę spektaklu, ona po prostu nim jest, i tak należy ją traktować, na zdrowie! Oczekiwanie czegoś więcej albo ufność w to, że na ekranie dzieje się coś naprawdę, byłoby objawem zaburzenia – jak gadanie do telewizora. W kolejnych wyborach zagłosowali więc na kandydata, którego przedstawiono im jak telewizyjną postać ze szpiegowskiego filmu, a trochę rosyjskiej baśni, ucharakteryzowaną na kultowego agenta Stirlitza. Nowy bohater nazywał się Władimir Putin. Nie trzeba ufać nikomu, wystarczy przywódców lubić.

Ale zaraz, zaraz, czy przypadkiem gdzieś na Zachodzie wyborów nie wygrała właśnie gwiazda reality show? ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 05/2017