Wszyscy odbywamy tę podróż

W 2005 roku goszczący w Krakowie Kazuo Ishiguro udzielił obszernego wywiadu "Tygodnikowi Powszechnemu". Przypominamy rozmowę z tegorocznym laureatem literackiego Nobla.

11.12.2005

Czyta się kilka minut

Kazuo Ishiguro / AP Photo / East News / Alastair Grant
Kazuo Ishiguro / AP Photo / East News / Alastair Grant

MATEUSZ FLAK: W powieści Nie opuszczaj mnie" opisuje Pan świat rodem z literatury science fiction – pojawiają się w nim klony, donacje, szkoła z internatem będąca częścią przemysłu transplantologicznego. Szybko jednak orientujemy się, że w gruncie rzeczy to opowieść nie tyle o przyszłości, ile o dzieciństwie, dorastaniu, wkraczaniu w świat dorosłych. Czy moje odczytanie jest słuszne?

KAZUO ISHIGURO: Owszem, ale ta historia nie dotyczy tylko dzieciństwa i pogodzenia się ze światem. Chciałem, by przedstawiała całe ludzkie życie. Jej pierwsza część opowiada o dzieciństwie, środkowa o dorastaniu, kiedy stopniowo trzeba zacząć dostosowywać swoje fantazje i marzenia do tego, co naprawdę możliwe. To trudny okres – gdy wciąż trzymasz się marzeń i nie chcesz przyznać, że w prawdziwym świecie może nie być dla nich miejsca. Ostatnia część mówi zaś o starości. Wszyscy bohaterowie, choć wedle naszych kryteriów wciąż młodzi, w swoim świecie są już bardzo starzy. Zaczynają tracić władzę nad swymi ciałami, są słabi, zostało im niewiele czasu.

Sposobem na przekazanie tej opowieści okazało się użycie środków wyrazu zaczerpniętych z literatury sf. W tym niezwykle dziwnym otoczeniu można obserwować bardzo naturalne doświadczenie: podróż od dzieciństwa do śmierci, podróż, jaką wszyscy odbywamy.

 

Kiedy czytałem fragmenty o kresie dziecięcej szczęśliwości, o coraz liczniejszych wątpliwościach nurtujących bohaterów – pomyślałem o dzieciach chorych na progerię. Ich dzieciństwo jest drastycznie skrócone, szybko dowiadują się, czym jest cierpienie, co ich czeka. W „Nie opuszczaj mnie” dzieci-klony też godzą się na swój los.

Nie wiedziałem o tej chorobie. Myślę jednak, że czułbym się nieswojo, gdybym użył jej jako metafory. Chodzi przecież o prawdziwe osoby, które cierpią. Ale pewne podobieństwo istnieje, może je zresztą stwarzać każda sytuacja, w której jakaś grupa ludzi chorych tworzy swój zamknięty świat. Jak w „Czarodziejskiej górze” Tomasza Manna czy w „Sonatine”, gangsterskim filmie Takeshiego Kitano. Bohaterowie, członkowie yakuzy, wiedzą od początku, że zostaną zabici, wyjeżdżają jednak na małą wysepkę na wakacje. Oglądamy ich bawiących się na plaży, wiedząc, że tkwi w nich świadomość nieuchronnej śmierci. Czujemy to, bo na samym początku widzieliśmy strzelaninę i wiemy, jak to się wszystko skończy. Chciałem uzyskać podobny efekt.

Oczywiście posłużenie się konstrukcją wziętą z literatury sf miało też inne przyczyny. Ta metafora doprowadziła mnie do kwestii braku zaufania do nauki. Być może ta podejrzliwość zawsze we mnie istniała, ale w przeszłości myślałem raczej o zagrożeniu bronią nuklearną. Teraz moje obawy przeniosły się na inną dziedzinę – biotechnologię. Była to też okazja do zadania prostego pytania: czy jako społeczeństwo bylibyśmy zdolni stworzyć coś takiego? Czy bylibyśmy zdolni do sięgnięcia po tak okrutne metody – wydzielenia grupy ludzi i powiedzenia: „oni służą nam do tego”?

 

Sądzi Pan, że bylibyśmy?

Oczywiście jest to rodzaj mrocznej fantasy, wątpię, by taka sytuacja była obecnie możliwa. Lecz jeśli spojrzeć na to inaczej, zdamy sobie sprawę, że nasz świat już taki jest! Istnieje czarny rynek organów, zapewne całkiem spory, dotyczy to ludzi z krajów biednych. Dzieci sprzedające nerki lub inne organy, by wyżywić rodzinę...

Podzieliliśmy świat na część bogatszą i na uboższe obszary, gdzie przyzwalamy na wielkie cierpienie. Dopóki tego nie dostrzegamy, jesteśmy zadowoleni, bo nasz system się sprawdza: możemy być coraz bogatsi. Dopóki nie widzimy cierpienia innych, jesteśmy zdolni do akceptowania tego faktu. Jest oczywiście mało prawdopodobne, by w jakimś konkretnym kraju powstała grupa ludzi-klonów, niemniej żyjemy przecież w świecie niezwykle zglobalizowanym. Dlatego myślę, że w pewnym sensie już osiągnęliśmy porównywalny etap: by ochronić nasze gospodarcze interesy, pozwalamy gdzie indziej na straszne rzeczy.

Sądzę, że moja wizja nie jest tak bardzo szalona. Nie twierdzę, że jakiś zły człowiek wynajdzie podobne rozwiązanie. Twierdzę tylko, że ponieważ nauka rozwija się w niezaplanowany, chaotyczny sposób i możemy czerpać z niej tyle pożytków – np. wyleczyć wiele chorób – nie będziemy zdolni do odsunięcia od siebie tej możliwości, schowania jej do pudełka: „Nie, tego na pewno nie chcemy”. Przecież mnóstwo systemów pojawiło się, mimo że nikt ich wcale nie chciał. Później zrobimy zapewne to, co zazwyczaj robimy w takich sytuacjach: zmienimy jedynie system tak, by był dla nas mniej uciążliwy.

„Nie opuszczaj mnie” to czysta fantazja. Ale czasem mam wrażenie, że nie jest ona większa niż te fantazje, w które chciałbym wierzyć.


Czytaj także: Wojciech Drąg o literackim Noblu dla Kazuo Ishiguro


Mimo tej przygnębiającej perspektywy Pańska powieść jest niezwykle radosna. Postacie, inaczej niż w poprzednich książkach, nie oszukują samych siebie, nie usprawiedliwiają swych błędów, nie czują się przegrane. Kathy, choć nie zna całej prawdy, jest osobą świadomą.

W przypadku Kathy i Tommy’ego ważne jest to, że oni nie przestają pytać. Nawet jako dzieci zadają pytania, które ich rówieśnikom nie przychodzą do głowy. I chociaż z naszego punktu widzenia ich bunt wydaje się niezwykle skromny, w ich świecie jest czymś bardzo istotnym.

Ucieczka zdaje się nie stanowić żadnego rozwiązania. Bunt tych dwojga polega na czymś innym. To bunt psychologiczny. Kathy i Tommy chcą przynajmniej zrozumieć system, w którym działają, odkryć swoje miejsce w większej całości. Ta para młodych ludzi dokonuje czegoś w gruncie rzeczy niezwykłego: ośmielają się odkryć tyle prawdy, ile to możliwe. „Nie zamierzam na wszystko się godzić” – mówią. „Nawet jeśli nie mogę się uwolnić, chcę przynajmniej zrozumieć, gdzie jest moje miejsce w kosmosie”.

Tak więc książka jest nie tyle wyrazem optymizmu, co pochwałą ciekawości i dociekliwości. A optymizm bierze się być może stąd, że postaci są sympatyczne, ciepłe. Ci ludzie zachowują się godnie.

 

Starają się być dobrzy.

To nie są herosi ani heroiny. Chciałem w zwyczajny sposób pokazać, że ludzie są ze swej natury przyzwoici, zdolni do miłości, przyjaźni. Nie jest to łatwe, ale moi bohaterowie bardzo się starają, żeby im się udało. Obsesją Kathy jest myśl: „Czy zrobiłam to dobrze, czy mój przyjaciel nie powie, że to był błąd?”.

Ludzie potrafią być wspaniałomyślni, nie są tylko egoistami przejętymi jedynie swym dobytkiem czy statusem. To tylko ich położenie jest smutne, bo cokolwiek osiągniemy, zbudujemy rodzinę czy stworzymy wspaniałe więzi, wszystko to musi mieć kiedyś swój koniec. Ale to żadna nowina.

 

Dotąd wywodził Pan swych bohaterów z utworów już napisanych – np. postać Ogaty z debiutanckiego „Pejzażu w kolorze sepii” była prototypem Ono, głównego bohatera „Malarza świata ułudy”. Jedyne wyraźne podobieństwo nowej Pana powieści do poprzedniej polega na tym, że ich bohaterowie odkrywają prawdę o swoim życiu dopiero na końcu...

Tak naprawdę to wynikanie jednej książki z poprzedniej dotyczy chyba tylko moich trzech pierwszych książek. „U schyłku dnia” jest bardzo podobne do „Malarza świata ułudy”, to niemal ta sama książka, tylko że akcja dzieje się w Anglii. Nie wiem, czy można mówić o równie wyraźnym związku „Nie opuszczaj mnie” i „Kiedy byliśmy sierotami”.

Być może takim łącznikiem jest wyobrażenie dzieciństwa – postaci wychodzą z bezpiecznego schronienia, niewidzialnej otoczki i muszą zmierzyć się ze srogim światem na zewnątrz. Christopher Banks, bohater „Kiedy byliśmy sierotami”, jest kimś, kto bardzo nie chce opuścić tej przytulnej bańki. Może dlatego, że przeżył traumę: jego rodzice po prostu zniknęli. W pewnym sensie nigdy nie dojrzewa, nie potrafi pogodzić się ze złymi wieściami z szerszego świata. W przypadku „Nie opuszczaj mnie” jest inaczej. Bohaterowie godzą się ze światem zewnętrznym. Ale znów jest to historia o ludzkiej podróży ze świata dzieciństwa do dorosłości, radzenia sobie z tym procesem.

Istnieją też inne podobieństwa, raczej powierzchowne. Co do zakończenia: uważam je za cokolwiek niezdarne, jak w historiach o Sherlocku Holmesie – nagle pod koniec wyjaśnia się wszystko. Nie byłem szczęśliwy z powodu zastosowania tej metody, ale po prostu nie znalazłem innego sposobu. Uznałem, że skoro postawiło się tyle pytań, to nie można ich zawiesić w próżni, należy dać odpowiedzi, wyjaśnić cały ten dziwny świat. Nie chciałem jednak, by wyjaśnienie zdominowało finał, chciałem zawrzeć je w jednym miejscu i usunąć tę „przeszkodę” z drogi – by czytelnik kończąc powieść mógł skupić się na uczuciach. Taki zabieg praktyczny.

 

Zmiana zaszła też w języku Pana powieści. Niektórzy czytelnicy mogą być nawet rozczarowani po lekturze pierwszych akapitów – nie ma tu Pańskiego firmowego stylu, złożonych form, ornamentów mowy grzecznościowej. Język jest prosty, ostry, bezpośredni...

Moje powieści są pisane w narracji pierwszoosobowej, więc język powieści jest do pewnego stopnia głosem narratora. Ten głos musi pasować do postaci – to bardzo ważny element relacji czytelnika do postaci; chodzi o prawdziwy głos! Często przez długi czas wypróbowuję jego różne wersje. Pamiętam, że pokazywałem żonie chyba cztery różne próbki głosu Kathy. To była scena z początku książki, kiedy dziewczyna opowiada o zachowaniu Tommy’ego na boisku do piłki nożnej. Te trzy, cztery strony napisałem w kilku całkowicie różnych stylach. Wybór jednego z nich to ważna decyzja, bo ona określa i postać, i charakter całej książki.

Kathy to młoda, współczesna kobieta. Nie może zatem mówić w równie oficjalny sposób co Japończyk czy kamerdyner. Z drugiej strony wiedzie samotnicze życie, nie ma tak dużego kontaktu z kulturą masową, jak jej rówieśnicy. Owszem, jest klonem, ale nie chciałem, by jej głos brzmiał zbyt futurystycznie – daleko jej do np. Arnolda Schwarzeneggera w „Terminatorze”.

Wszystkie te czynniki składają się na głos postaci. A przy tym trzeba być praktycznym, przecież trzeba tę historię jakoś opowiedzieć. Głos kamerdynera w „U schyłku dnia” był tak charakterystyczny, że niektóre fragmenty pisałem z najwyższym trudem. Należy wyważyć różne składniki, szukać, próbować.

W przypadku Kathy chciałem uzyskać rodzaj głosu, który byłby nieco zduszony emocjonalnie, a zarazem bezpośredni. Emocjonalny dystans, charakterystyczny dla kogoś, kto dorasta w tak dziwnym otoczeniu, bez rodziców, zamknięty w pewnej instytucji, z bardzo ograniczoną perspektywą na zewnętrzny świat. A jednocześnie sam w sobie jest inteligentny i dociekliwy. Najtrudniejsze było chyba zasugerowanie, że to postać, która bardzo mocno odczuwa, ale jej uczucia są jakby sparaliżowane, wyciszone.

 

Co jest u Pana pierwsze: pomysł na książkę, fabuła, postać?

Zaczynam raczej od tematu, od postawienia kilku pytań. Nie potrafię zacząć od fabuły, chyba że od razu podpowiada ona temat. Na przykład w tej chwili myślę o pewnej historii, ale wiem jedynie, że chciałbym przyjrzeć się temu, jak społeczność lub kraj pamięta i zapomina. Chciałbym porównać ten proces do jednostkowego procesu przypominania i zapominania. I zająć się tym wielkim problemem: kiedy lepiej jest stłumić wspomnienia, a kiedy zdrowiej wyciągnąć je na światło dzienne.

Od pewnego czasu myślę o różnych głosach, odpowiednich do wyrażenia tej problematyki. Ale to raczej abstrakt. Taką opowieść można by umieścić w wielu różnych krajach. Mogłaby to być Japonia, mogłaby to być opowieść o Japończykach, jak stłumili w sobie pamięć o tym, co robili podczas wojny. Mógłbym napisać również o Polsce i Polakach, o ich zbiorowej pamięci. Lub o Francji i de Gaulle’u, który chciał wszystkim wmówić, że we Francji w czasie wojny roiło się od partyzantów i że po wojnie nie ma potrzeby robić czystki wśród kolaborantów. Oczywiście de Gaulle miał swoje racje, nie chciał, by Francja pogrążyła się w chaosie, być może w komunizmie. Trzeba czasem zatrzeć niektóre wspomnienia po to, by państwo działało sprawnie. Ale teraz, po wielu latach wspomnienia powracają. Ludzie pytają: „Kim jest ten człowiek, który od tylu lat jest na takim lub innym stanowisku?”. I okazuje się, że podczas wojny ten człowiek współpracował z nazistami.

Takich historii jest mnóstwo, można je znaleźć w każdym niemal zakątku świata. Nie chcę jednak wyprodukować fragmentu podręcznika do historii czy kolejnego dziennikarskiego eseju. Nie napiszę powieści, która będzie opowiadać, dajmy na to, o powojennej Francji, Polsce czy Japonii. Dla mnie wyzwaniem jest teraz znalezienie takiej opowieści, która stworzyłaby rodzaj metafory stosownej do tematu. Zaczynam się zastanawiać – może powinienem wymyślić coś trochę dziwacznego, jakiś fantastyczny krajobraz? Tak, by dla jednych przypominało to wydarzenia w dawnej Jugosławii, a dla innych historię rasizmu w USA?

Tak więc jestem teraz na wstępnym etapie pracy nad następną powieścią. Widzę już jakieś relacje, zalążek historii, postaci. Ale nie wiem zupełnie, gdzie się to rozgrywa. W moim przypadku miejsce akcji pojawia się często... na końcu. Tak było również z „Nie opuszczaj mnie”. Przez długi czas pisałem o młodych ludziach, nie wiedząc wcale, że są klonami. Na początku zawsze jest temat, który dosyć szybko stawia mnie w określonej sytuacji. Nigdy nie myślę o niej jako o fabule. Skupiam się na tym, co chcę powiedzieć, a historia zajmuje się niemal sama sobą. Nigdy też nie zastanawiam się nad wyizolowanymi postaciami. Pracuję raczej nad tym, co mi przychodzi z trudem, czyli nad wykreowaniem ciekawych, głębokich relacji między bohaterami. To z nich muszą brać źródło kolejne tematy i wątki. W „Nie opuszczaj mnie” relacja Kathy i Tommy’ego jest pełna wzajemnej miłości, choć oboje nie zdają sobie z tego do końca sprawy. Gdy tylko „wypracuje się” taką więź między postaciami, wtedy one niejako same się stwarzają.

 

Motywem przewodnim Pana twórczości jest ludzka pamięć. Kolejne powieści są w dużej mierze relacją bohaterów z ich przeszłości. Skąd ta fascynacja pamięcią, analizowaniem swojego życiorysu?

Niekiedy wydaje mi się, że to moja słabość. I nie potrafię jej przekonująco uzasadnić. To jest chyba tak, jak z niektórymi muzykami, którzy uwielbiają jeden ton czy określony dźwięk, ale nie potrafią wytłumaczyć, dlaczego właśnie ten. Mój ton ma widocznie coś wspólnego z pamięcią.

Lubię pisać historie zabarwione uczuciami związanymi z pamięcią, z żalem, niekiedy wstydem, niekiedy nostalgią. Zdarzenie opowiedziane jako wspomnienie nie jest już neutralne, w czytelniku kołacze się pytanie: „Ale dlaczego narrator to zapamiętał? Co on o tym myśli? Co czuje?”. To zdarzenie nie jest tylko zamkniętym epizodem z przeszłości, jego krawędzie są nieostre, zamazane. Lubię to migotanie pamięci i zmienność odczuć. Lubię też to, że wspomnienie jest niepewne i podatne na manipulację ze strony wspominającego. Może powiedzieć: „Tak, to mogło tak być, ale może się mylę?”. I zawsze pozostają fragmenty, których nie można sobie dobrze przypomnieć.

Na początku temat pamięci był dla mnie bardzo osobisty. Wyjechałem z Japonii mając pięć lat i wkrótce obrazy stamtąd zaczęły blednąć. Chcąc je zachować, zacząłem pisać. Fascynacja pamięcią jednak przetrwała. Mówiąc szczerze, po prostu lubię ten styl i technikę. To daje wielką elastyczność w opowiadaniu – można na przykład uniknąć linearności. Czasem martwię się, że ta fascynacja mnie uzależniła i że może powinienem spróbować czegoś innego. Dla samego siebie pisuję krótkie opowiadania, na 30–40 stron. Często w ten sposób dowiaduję się, o czym będę pisał kolejną powieść. Mówię sobie: „zobaczmy, co będzie, gdy nie użyję pierwszej osoby ani wspomnień”. Efekty są rozmaite, ale zawsze się cieszę, gdy wracam do pisania powieści; pisania o ludzkiej pamięci.

 

Zapytany podczas spotkania w Krakowie o mistrzów, wymienił Pan dwa nazwiska: Czechowa i Dostojewskiego, dwa odległe od siebie bieguny pisarstwa. Jak postrzega Pan rolę pisarza i literatury w społeczeństwie – jak bardzo się one zmieniły od czasów Dostojewskiego i Czechowa? Czy nie jest tak, że tematy pozostają wciąż te same?

Nie wiem, czy ma pan rację, mówiąc o tych samych tematach. Jednak ciekawe, że gdy tylko na karty książki wprowadzi się klona, robota czy coś w tym rodzaju, odwieczne pytania – czym jest dusza, co to znaczy być człowiekiem, co czyni nas ludźmi – w naturalny sposób powracają. Jeśli czytelnik wie, że główny bohater to klon, niemal natychmiast zaczyna zadawać fundamentalne pytania. Gdybyśmy spotkali cyborga czy klona, nasz instynkt kazałby nam od razu zapytać: „W czym jesteśmy podobni, a w czym się różnimy? Jeśli ta istota nie jest człowiekiem w takim sensie, w jakim ja jestem, to dlaczego? Jak w takim razie mam ją traktować?”. To paradoks – sięga się po wątki, by tak rzec, technologiczne, a zaczynamy mówić o sprawach, które mają mało wspólnego z technologią i nauką, o kwestiach niemal religijnych czy filozoficznych.

Kiedyś, w czasach zapewne bardziej religijnych niż nasze, tacy pisarze jak Dostojewski stwarzali bohaterów, którzy siedzieli i rozmawiali ze sobą strona po stronie, jak Iwan i Alosza w „Braciach Karamazow”. Nam, współczesnym autorom, coraz trudniej wymyślić sposoby, dzięki którym moglibyśmy zadać te same pytania. Ale te pytania wracają, zwłaszcza na gruncie literatury fantastycznonaukowej.

Ostatnio zagościło w niej wielu pisarzy – Margaret Atwood, Haruki Murakami, David Mitchell, Michel Houellebecq. W przeszłości byli to George Orwell czy Aldous Huxley. Nie wiem zbyt wiele o literaturze sf jako o gatunku, ale z pewnością wielu jej autorów nie pisało tylko dla rozrywki. Często umieszczano ich w czymś w rodzaju gatunkowego getta i nie czytano tak uważnie, jak na to zasługiwali. Jestem pewien, że brytyjscy pisarze sf, jak np. J.G. Ballard, zawsze pisali o sprawach najważniejszych.

 

Wrócił Pan właśnie ze Stanów Zjednoczonych, następnym przystankiem w promocji nowej powieści ma być Hiszpania, później Włochy, Francja... Przypomina to trasę koncertową gwiazdy pop, która właśnie wydała nową płytę. Spotyka Pan nieznajomych, którzy zasypują Pana pytaniami, w hotelowych kawiarniach udziela Pan takich wywiadów jak ten... Nie czuje się Pan trochę jak Ryder, bohater „Niepocieszonego”?

„Niepocieszony” wynikał po trosze z podobnego doświadczenia. Po wydaniu „U schyłku dnia” po raz pierwszy pojechałem w trasę promocyjną na wielką skalę. Wcześniej pisałem książkę, dałem kilka wywiadów i to wszystko.

Owszem, niektóre kraje, na przykład Niemcy, mają tradycję publicznych spotkań z autorami czy wykładów dawanych przez pisarzy. Jednak jeszcze kilkanaście lat temu to zjawisko – autor jeżdżący od kraju do kraju i promujący swoje książki – nie było tak powszechne. Tymczasem przemysł wydawniczy stał się bardziej zwarty – wiele wydawnictw zostało wchłoniętych przez większe korporacje – i zaczął stosować marketingowe techniki rodem z biznesu muzycznego.

Nie sądzę, by to było dobre rozwiązanie. Wydawcy starają się co prawda, by te podróże były wartościowe i interesujące, ale w rezultacie autor ma dodatkowy zawód. Nie wystarczy już siedzieć i pisać książkę, a po jej skończeniu zacząć myśleć o nowej. Te dwa zawody są bardzo różne – w jednym jest się człowiekiem samotnym, życie toczy się głównie w twojej głowie, a w drugim zmieniasz się w sprzedawcę, który funduje czytelnikom coś w rodzaju show.

 

Czy to wpływa na pracę pisarza?

Tak, i to nieuchronnie. Ponieważ ciągle mówi się o swojej pracy, metodach, pomysłach, człowiek staje się bardzo świadom siebie. To ma dobre strony, ale może też wyrządzić pisarzowi szkodę. Ważne jest, by miał w sobie jakiś ukryty wymiar, z którego czerpie inspirację. Często najbardziej interesujące dzieła pochodzą z wypieranej czy niewygodnej sfery w psychice, ze zgłębiania obszarów budzących lęk.

Inny wielki problem to brak czasu. Ktoś, kto po wydaniu powieści zawsze spędza w trasie półtora roku, mógłby w tym czasie – w przekroju całej kariery – napisać co najmniej dwie, trzy książki. Owszem, zaletą jest to, że pisarz spotyka się z czytelnikami z różnych kultur, dla których w końcu pisze. Z drugiej strony jego zachowanie przypomina polityka, który stara się o głosy wyborców i jeździ z miasta do miasta. Efekt jest taki, że na przykład promując książkę w Stanach Zjednoczonych, w ciągu trzech tygodni jest się codziennie w innym mieście. Myślę, że powinniśmy zastanowić się nad innym rozwiązaniem. Może pisarze powinni mieć swoje klony?

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 50/2005