Wschód na zachodzie

Kiedy wreszcie się rozchmurzyło, ujrzałem oddalony o 82 kilometry Przylądek Dieżniowa. Czyli Azja i przeciwległy koniec mapy, geograficzne zaświaty. W Rosji było już jutro.

03.08.2023

Czyta się kilka minut

Dachy cerkwi w Unalasce na Aleutach /  / FOT. MICHAŁ MILCZAREK
Dachy cerkwi w Unalasce na Aleutach / / FOT. MICHAŁ MILCZAREK

Pojechałem na Alaskę dlatego, że kiedyś była rosyjska. I dlatego, że sąsiaduje z Rosją. Ale postąpiłem inaczej niż zawsze. Nie pojechałem do Rosji na wschód, ale na zachód. Na końcu zachodu chciałem znaleźć wschód.

To jest podróżowanie dialektyczne. Znoszenie tezy przez antytezę, widzialnego przez niewidzialne. Tego, co jest, przez to, co było. Jednego końca mapy przez drugi. Dzięki temu widać coś więcej niż widok.

Widoki na Alasce są oczywiście bardzo okej. To jakby Norwegia do kwadratu albo nawet sześcianu. Lodowiec Kennicott spływał z gór potężną bryłą, wypełniając całą dolinę. Było ciepło, ze dwadzieścia stopni na plusie, a zarazem lodowato. Ciągnęło chłodem – takim glacjalnym, aż do szpiku. Plejstocen przenikał do wnętrza. Chodziłem po lodzie i czułem własne kości bardziej niż zawsze. Robiłem się jakby bardziej śmiertelny. Wokół była tylko geologia, z której jesteśmy i którą będziemy. Lód był jednak w defensywie. Czuć było schyłek. Płynęły strumyki, resztki epoki lodowcowej znikały.

Podobnie było pod lodowcem Columbia w Zatoce Księcia Williama, który schodził wprost do morza. Niebieskawe kry odrywały się od czoła i topniały w wodzie. Ludzie wychodzili na dziób statku wycieczkowego i powielali go tysiącami zdjęć. Bardziej niż na lodowiec patrzyli na ekrany telefonów i lustrzanek. I tak codziennie. Multiplikacja widoku sprawiała, że on znikał. Ostatki, plejstoceńska stypa.

Czekanie

Alaskańskie widoki są inne niż syberyjskie. Te ostatnie są mniej spektakularne, bez tych wszystkich fiordów i lodowców. Za to mocniej wciągają, za neurony łapią, są bardziej kosmiczne. Opuszczone i opustoszałe. A na Alasce jest po prostu widok. Nie kryje się za nim historia, brakuje ran, szczelin i pęknięć. Nigdzie nie stoi Lenin. Jakby istniała tylko ta powierzchnia. Cudna, ale pozbawiona głębi. Opowieść się nie kleiła, więzła w samym widoku.

Dlatego zamiast pojechać pod Denali, najwyższy szczyt Ameryki Północnej, poleciałem dalej na zachód – w stronę Rosji. Najpierw na Przylądek Księcia Walii w Cieśninie Beringa. Tam nie lata już nikt. Wszystko się kończy. Dalej na amerykańskim lądzie już się nie da, dalej mapa się urywa. Po drugiej stronie cieśniny leży Rosja. Kiedy jest pogoda, można ją zobaczyć gołym okiem. Ale pogoda w Cieśninie Beringa to rzadkość. Trzeba siedzieć w zamieszkałej przez 150 Inuitów wsi Wales i czekać.

No więc czekałem. Chciałem zszyć w swoim mózgu mapę, połączyć oba jej końce. Inaczej życie nie będzie miało sensu. Jeśli nie padało, szedłem wzdłuż płaskiego brzegu na północ. Na piasku leżały muszle, martwe rozgwiazdy i kości zwierząt. Z jednej strony było Morze Beringa, z drugiej Czukockie. Na południu Ocean Spokojny, na północy Lodowaty. Czasami prześwitywało słońce, a czasami wszystko zjadała mgła. Wiatr wiał bez przerwy, więc deszcz padał bardziej poziomo niż pionowo.

Poza tym tundra, pustka i komary. Drewniane domy stały na palach, w obejściach trafiały się kości morsów i wielorybów. Ale już niewiele. Ostatniego wieloryba złowiono w ­W­ales mniej więcej siedem lat temu. Nawet już nie pamiętają, kiedy dokładnie. Pod niektórymi domami stały kontenery, quady, skutery śnieżne i łodzie. Trochę złomu, drewna – słowem, przyjemne nieogarnięcie, materia w stanie dyskretnej klęski. Poza tym dwa sklepy, prohibicja i brak kanalizacji. W sołectwie wisiały różne ogłoszenia. Jesienią spożywaj dużo wapnia i witaminy D. Zawierają ją rybie głowy i glony. Można też wziąć udział w konkursie na trzy licencje na odstrzał piżmowoła arktycznego.

Koniec kraju

Przejaśniać zaczęło się dopiero trzeciego dnia. Zalegające w cieśninie chmury się rozpłynęły. I wtedy zobaczyłem na horyzoncie dwie wyspy: Little Diomid Island i Bolszoj. Ta pierwsza jest amerykańska i mieszka na niej garstka Inuitów, a druga rosyjska i stacjonuje tam garstka pograniczników. Widać było dwie naraz, bo rosyjska jest większa i wystaje z obu stron amerykańskiej. Są do niej stąd 42 kilometry.

Kolejnego dnia rozchmurzyło się już całkowicie i wtedy ujrzałem oddalony o 82 kilometry Przylądek Dieżniowa. To już ląd stały. Azja i przeciwległy koniec mapy, geograficzne zaświaty. W Rosji było już jutro. Między Alaską a Czukotką przebiega międzynarodowa linia zmiany daty, więc widać przyszłość. Widać dwa dni naraz. A wieczorem podwójny zachód słońca: dzisiaj i jutro.

Przyleciałem tam, bo chciałem zobaczyć początek i koniec tego kraju. Ciągnął się stamtąd aż po Europę. Aż do granicy Polski. Dlatego było na co patrzeć i o czym myśleć. Na przejściu granicznym pomiędzy Braniewem a Mamonowem na przykład wszystko wygląda inaczej. Nie ma transkontynentalnej cieśniny, brak rzeki nie-zobaczysz-drugiego-brzegu, w ogóle brak rozmachu. Oba kraje dzieli zapyziały strumyk. Rośnie pokrzywa, w maju fruwa dmuchawiec, pleni się swojski chwast. Zamiast posępnej tajgi rośnie środkowoeuropejski grab. Wygląda to jak miedza między polami albo gminna limes. Poza tym po obu stronach granicy stoją te same poniemieckie domy kryte czerwoną dachówką, a wzdłuż drogi ciągną się te same lipy.

Ale wtedy do autobusu wchodzą rosyjscy pogranicznicy w tych swoich czapach jak orbita i z nutą siedemnastomilionowokilometrowej obojętności w oczach. Są grzeczni, ale się nie uśmiechają, bo granica imperium to nie czas i miejsce. Pokrzywy zaczynają się wtedy kurczyć i topnieć, bo dalej zaczyna się geografia, iskandery, jedenaście stref czasowych i wiatr od Oceanu Lodowatego. Czujesz go w płucach i posłusznie wyciągasz paszport z wizą.

Dlatego patrzyłem z amerykańskiego Przylądka Księcia Walii na Bolszoj Diomid i myślałem o stacjonujących tam pogranicznikach. Tam też muszą nosić te czapki wielkości felg od roweru. Przynajmniej od święta, bo na co dzień wiatr wieje zbyt mocno i może im je porwać. Jeszcze pochwyci i zaniesie po lodzie na amerykańską Little Diomede. To przecież byłby wstyd dla imperium. Dlatego zakładają uszanki i patrolują w nich pustą wyspę. Helikopter przylatuje raz na kilka miesięcy, więc poza patrolami nie mają za wiele rozrywek. Stają na szczycie urwistego klifu i patrzą przez lornetki na inuicką osadę Inalik, leżącą niecałe cztery kilometry dalej. Inuici jeżdżą po zamarzniętym lodzie Cieśniny na skuterach śnieżnych, hodują w doniczkach legalną marihuanę i mają kobiety. Bo na Little Diomede są kobiety i dzieci, toczy się normalne życie, o ile na środku Cieśniny Beringa można mówić o normalnym życiu.

W każdym razie jest normalniej niż na Bolszom Diomidzie, gdzie nie ma ani jednej kobiety. Piętnastu młodych poborowych musi się oddawać seksualnej ascezie w imię geografii i straży nad międzynarodową linią zmiany daty. Nie do końca jednak wytrzymują, dlatego chodzą na wysoki klif i patrzą. Niby sprawdzają, czy Inuici nie skradają się ku legowiskom morsów na ich brzegu, ale tak naprawdę patrzą na coś innego. Patrzą, jak toczy się zwyczajne życie. Patrzą na wczoraj, do którego nie mogą się przedostać, bo zdarzyło się już wczoraj. Patrzą i tęsknią.

Ich psy nie wytrzymują i od czasu do czasu uciekają po lodzie do Ameryki. Kiedy ze wschodu wieje wiatr, wiedzą, że trzeba się spieszyć. Biegną przez międzynarodową linię zmiany daty, z jednego końca mapy na drugi oraz z jutra do wczoraj, łamiąc wszystkie porozumienia i traktaty graniczne, bo gna ich ślepa miłość. A potem wracają już spokojnym krokiem, zmęczone, szczęśliwe i nieco zawstydzone, że złamały przysięgę wierności dwugłowemu orłowi.

Księżyc księżyca

Z Wyspy Świętego Wawrzyńca też było widać Rosję. Na dalekim horyzoncie ciągnął się górzysty kontur jutra. Morze Beringa falowało dość dziko. Nad wodą bez końca leciały na południe nurzyki i alki. Frunęły dzień za dniem, jak gdyby były niewyczerpane. Połączenie ptasiej kruchości oraz instynktów wypolerowanych przez miliony lat – to było piękne.

Wieś Gambell wyglądała zupełnie jak Księżyc. Płaskie, pokryte kamieniami pustkowie. Szare domy stały na palach i przypominały moduły Apolla 11. Niewykluczone, że w przyszłości odlecą. Przy brzegu dnem do góry leżą drewniane szkielety łodzi. Dawniej kryto je skórą morsów. Na jedną łódź schodziły dwie samice, bo są delikatniejsze, cieńsze i bardziej sprężyste. Ale Eskimosi przerzucili się na aluminium, więc drewno dzieliło los kości, powoli przeobrażając się w nicość. Poza tym, podobnie jak w Wales, quady, kontenery i jeden sklep. Plus wielkie anteny satelitarne do łapania kontaktu z Ziemią. Zieleń nie chciała tam żyć i nie ma co się temu dziwić.

Dwa razy do roku migrują tamtędy wieloryby grenlandzkie. Ich kości leżały wszędzie. Czaszki wielorybów znajdowały się nawet koło pasa startowego. Kawałek dalej spoczywała martwa tusza. Zdarli z niej skórę, ale mięso nie nadawało się do spożycia. Kilkadziesiąt ton ciała rozkładało się na kamienistym brzegu morza. Kiedy wiał wiatr z południowego zachodu, we wsi zalatywało wielorybią zgnilizną.

Niektórzy taszczyli wielorybie żebra pod dom i wbijali w ziemię albo opierali o ścianę, żeby nie było żadnych wątpliwości. Z kłów morsa rzeźbili podobizny morsów, aby koło istnienia się zatoczyło. Chcieli mi je sprzedać, gdy tylko wylądowałem. Trzysta dolarów, dwieście, sto pięćdziesiąt – schodził z ceny siwy Malcolm w rogowych okularach. Nie miał wyboru, byłem jedynym pasażerem ośmioosobowego samolotu.

Mieszka tam eskimoski naród Jupik Syberyjski. Przybyli na Wawrzyńca z Syberii i nadal mają tam krewnych. Opowiadali transkontynentalne historie. Dziadek pochodził z Rosji, przeniósł się na amerykański brzeg, a potem zaczęła się zimna wojna i nie mógł wrócić. Raz podczas tropienia wielorybów nakryła nas mgła, a kiedy się rozjaśniło, zobaczyliśmy, że zniosło nas pod Rosję, więc czym prędzej zwialiśmy. Niektórzy znali kilka rosyjskich słów w rodzaju „zdrawstwujtie”, „pojechali” albo „suka”. Jeden puścił na komórce rosyjski rap, który ściągnął od kumpla z czukockiej Prowidienii. Na końcu zachodu zaczyna się wschód.

Na Syberię są z Gambell tylko 72 km, a do Alaski 266. Do Anadyru na Czukotce 530, a do Anchorage 1150. Święty Wawrzyniec to bardziej Syberia niż Ameryka, ale w 1867 r. Rosja sprzedała ją Ameryce w pakiecie z Alaską. W sumie nie jest ani jednym, ani drugim. To wyspa wykluczona. Nie-miejsce. A zarazem pra-miejsce, geograficzna skamielina, resztka Beringii – lądu łączącego oba kontynenty. Wawrzyniec pasuje do świata, w którym podział na Azję i Amerykę nie obowiązuje.


CZYTAJ TAKŻE

ROZMOWA Z MICHAŁEM MILCZAREKIEM: Na Czukotce po rozpadzie ZSRR padł cały system zaopatrzenia. Ludzie zostali dosłownie na lodzie. Za bilet lotniczy do Moskwy oddawano mieszkania, byle stamtąd uciec >>>


To peryferia skrajna. Jeśli Alaska jest księżycem Ameryki, to Wawrzyniec jest księżycem Alaski. Księżycem księżyca. Z Gambell do Nowego Jorku jest 6400 km. Tyle samo, ile z Moskwy do Władywostoku. Ale z Moskwy masz bezpośredni samolot albo pociąg, a do Nowego Jorku musisz lecieć z trzema przesiadkami. Nie wszystkie wiadomości przychodzą na czas, dlatego miejscowi pytali mnie, czy żelazna kurtyna wciąż jeszcze istnieje i czy wolno mi pojechać na Węgry.

Aleuty

Najwięcej Rosji było jednak chyba na Aleutach. Właśnie ten ciągnący się jakieś 2 tysiące kilometrów łańcuch wysp Rosjanie napotkali najwcześniej, gdy w połowie XVIII wieku wyruszyli z Kamczatki dalej na wschód. Spotkali też Aleutów, których ochrzcili w prawosławiu, nadali im rosyjskie nazwiska i zmusili do polowania na wydry morskie i foki. Wciąż stoją tam cerkwie, a Aleuci nazywają się Snigaroff, Krukoff czy ­Dushkin. Dlatego na Aleutach nie trzeba wypatrywać Rosji na horyzoncie. Ona jest tam wciąż obecna.

To dziwne miejsce. Łańcuch pustych wulkanicznych wysp ciągnących się od Alaski po Kamczatkę. Z jednej strony jest Morze Beringa, z drugiej Pacyfik. Ścierają się tu płyty tektoniczne, wiatry i prądy morskie. Kocioł.

Najfajniej jest na zachód od Dutch Harbor, gdzie wszystko się kończy. Na przykład we wsi Nikolski na Wyspie Umnak, zamieszkałej przez dwadzieścia pięć osób. Przylatujesz i jesteś dwudziesty szósty.

Samolot lata dwa razy w tygodniu, o ile jest pogoda, a na Aleutach pogody nie ma prawie nigdy. Zazwyczaj wisi mgła, mży i wieje. Sklep jest czynny trzy razy w tygodniu po dwie godziny. Warto przyjść na godzinę albo nawet całe dwie. Kawa jest za darmo, a prócz tego można spotkać ludzi. Bo poza sklepem spotykasz ich rzadko. Jest ich trochę za mało, żeby spotkać. Poza tym oni lubią być sami. Przyzwyczaili się i nie wygląda na to, żeby brakowało im towarzystwa. Dlatego ty też jesteś sam. Sam chodzisz po brzegu morza, sam po klifach, sam po łąkach. Aleucisz się.

Nad drzwiami cerkwi wisiała ikona Mikołaja Cudotwórcy. W środku leżały książki w języku staro-cerkiewno-słowiańskim. Niektóre wydrukowano w Moskwie albo Petersburgu przed rewolucją, inne pamiętają czasy Rosyjskiej Ameryki. Jednak Aleuci nie umieją ich już czytać. Nie rozumieją też znaczenia własnych nazwisk.

Za cerkwią rosła trawa. Nawet na wąskim, żwirowym pasie startowym się przebijała. Trawa, ptaki i przekwitający fioletowy łubin. Niedaleko wznosił się pokryty śniegiem wulkan Vsevidof, ale nie było go widać, bo mgła. Ostatni raz dało się go zobaczyć mniej więcej miesiąc temu.

Słońce też pozostawało niewidoczne. Przez pięć dni przebiło się tylko raz – na chwilę. Na Aleutach mają ponoć najgorszą pogodę na świecie. Dlatego podobało mi się tam. Najgorsza pogoda na świecie to jest coś. Można chodzić w samotności po zamglonych łąkach nad Pacyfikiem i się aleucić.

Alaska i Kamczatka leżały daleko. Reszta świata była jeszcze dalej. Dlatego niewiele tam widać i niewiele słychać. Istnieje się w zniknieniu. Nie tyle na końcu mapy, ile poza nią. Bo Aleuty zwykle się na mapach nie mieszczą. Za bardzo odstają od Ameryki i za mało przystają do Azji. Poza tym nikt nie wie, gdzie to jest. Są na tyle zbędne, że mapa kończy się wcześniej.

Czas również jest tam osobny, w Nikolskim mają własną strefę. Godzina wcześniej niż na Alasce. Minus jedenaście z Polski. Rewers Kamczatki, która jest plus jedenaście. Fajnie jest siedzieć we mgle we własnej strefie czasowej. Jesteś wtedy bardziej własny, bardziej sam. Aleuciejesz.

Podróż w zaświaty

Najkońszym końcem rosyjskiego wszechświata nie była jednak ani Czukotka, ani Aleuty, lecz Nowoarchangielsk – dawna stolica Rosyjskiej Ameryki. Dzisiaj miasto nazywa się Sitka i leży w południowowschodniej części Alaski. To tam, gdzie Alaska spływa na południe, wyczerpuje się i przechodzi w Kanadę. I leży najdalej od Azji i Syberii.

Sercem goroda jest drewniana cerkiew. Ikony zostały w spadku po Rosjanach, a ksiądz proboszcz wywodzi się z Eskimosów. Podczas mszy śpiewają po angielsku z drobnymi wstawkami w staro-cerkiewno-słowiańskim i tlingickim. Bo w Sitce do cerkwi przychodzą głównie Tlingici. Jest też pamiętający rosyjskie czasy dom biskupa diecezji kamczacko-kurylsko-aleuckiej. No i, jak wszędzie, stary cmentarz. W sklepach poza lokalnymi miniaturkami totemów sprzedają uszanki, ikony i matrioszki. Są też z Trumpem i emblematami klubów NBA czy NHL.

Czytam wspomnienia Ławrientija Zagoskina, który wybrał się do Nowoarchangielska w 1839 r. Zatytułował je „Podróż w zaświaty”. Nie ma się co dziwić. Wyjechał z Petersburga pod koniec grudnia 1838 r. Przez pierwszy miesiąc tłukł się kibitką do Irkucka. 6300 wiorst po zasypanym przez śnieg syberyjskim trakcie. Potem czekał, aż na Lenie puszczą lody. Gdy puściły, popłynął do Jakucka. 2400 wiorst. Dalej na wschód drogi już nie było. Do Ochocka jechało się wierzchem liczącą 1400 wiorst ścieżką, prowadzącą przez góry. Nad Morze Ochockie dotarł po miesiącu jazdy. Tam trzeba było zaczekać na statek do Ameryki, który chodził raz do roku. A potem płynąć półtora miesiąca, mijając Kuryle i Aleuty. Kolejne 4000 wiorst. W sumie wychodzi ponad 14000 wiorst. W kilometrach ciut więcej. Do Nowoarchangielska dotarł na początku października. „Było kiedy się zanudzić” – pisał Zagoskin.

Była jeszcze inna trasa: bezpośrednio z Petersburga oceanem. W dół Atlantyku aż po Ziemię Ognistą i przylądek Horn, a potem przez Pacyfik z powrotem na północ. Nie wiem, która opcja jest bardziej fantastyczna. Dziewięciomiesięczne przedzieranie się przez Syberię czy podróż z Petersburga, podczas której mija się Antarktydę.

Dlatego w Nowoarchangielsku wszystko rwało mi się w głowie. Nie sklejało. Wyskakiwało z zawiasów. Za daleko. To już nie Rosja, to odległa rosyjska kolonia. Rosja zaświatowa, zalustrzana, zabiegunowa. Do góry nogami leżąca. Oni chyba też tego nie ogarniali i dlatego Alaskę ostatecznie sprzedali.

A co by było, gdyby nie sprzedali? Pogranzona? Bazy wojskowe? Głowice atomowe? Wzorem Tlingitów wznosiliby totemy z głową Lenina na szczycie? A może by się skanadzili kulturowo i byliby czymś na kształt obwodu kaliningradzkiego Ameryki? I gdzie przebiegałaby wtedy międzynarodowa linia zmiany daty? W Cieśninie Beringa, jak dziś, czy na granicy z Kanadą? Byliby imperium transtemporalnym czy rozciągaliby się o te kilka dodatkowych stref czasowych na wschód, w związku z czym nie tylko przestrzeń, ale także czas rwałby się im na strzępy?

Tak czy inaczej musieliby robić inne mapy. Koniec świata byłby wówczas gdzie indziej. Życie miałoby inny sens. Z Petersburga czy Moskwy lataliby na Alaskę nad biegunem północnym, więc po drodze można by myśleć o absolucie. Oczywiście, o ile by się miało przepustkę od FSB. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 8/2020