Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Przypadek pierwszy. Ona jest w domu 24 godziny na dobę, opiekując się dziećmi, sprzątając, gotując. On zarabia. I wydziela jej pieniądze na „drobne wydatki”, skrupulatnie ją rozliczając. Ona jest ofiarą przemocy fizycznej i psychicznej. Jest na skraju wyczerpania, skłonna, by skorzystać z pomocy – prawnej, terapeutycznej – organizacji, której siedziba zlokalizowana jest kilkadziesiąt kilometrów od wsi, w której mieszkają. Nie robi tego. Nie ma nawet pieniędzy, by opłacić bilet na busa...
Przypadek drugi. On, hazardzista i alkoholik, zaciąga kolejne kredyty na sumy przekraczające jego dochody. Kiedy traci zdolność kredytową, zmusza ją szantażem, by kolejne pożyczki zaciągała na swoje nazwisko. Po kilku latach okazuje się, że ona ma do spłacenia kilkadziesiąt tysięcy złotych. Jest na skraju finansowej ruiny i nerwowego załamania, zwłaszcza gdy realnym staje się zagrożenie utraty domu...
Jest jeszcze kontekst społeczny: dalsza rodzina, która widzi, ale nie chce reagować; sąsiedzi, którzy „nie chcą się wtrącać”; jej lęk: że zgłoszenie sprawy zostanie uznane za „wywlekanie rodzinnych brudów”. Statystyki dotyczące naszego nastawienia do przemocy ekonomicznej robią większe wrażenie niż dane odnoszące się do odsetka doświadczających jej Polaków (kilkanaście procent). Instytut Spraw Publicznych ustalił, że jedna trzecia z nas akceptuje „wydzielanie pieniędzy” przez jedną ze stron, zaś 18 proc. uważa, że „utrudnienie partnerce/partnerowi pracy zarobkowej i posiadania własnych środków można usprawiedliwić”.
Przemoc ekonomiczna to zwykle lekceważone tło tej „twardej” – fizycznej, seksualnej bądź psychicznej. Z przytaczanych przez Centrum Praw Kobiet amerykańskich badań wynika, że komponent ekonomiczny dotyczy 90 proc. przypadków przemocy domowej. Podobny wniosek wynika z obserwacji przypadków przemocy w Polsce: domowy budżet to często narzędzie mające uniemożliwić samodzielność ofiary, zwykle kobiety.
Czy zmienić coś może zgłoszony niedawno przez partię Nowoczesna postulat wpisania do polskiego prawa definicji przemocy ekonomicznej, która mogłaby być odtąd karana sądownie? Można mieć wątpliwości, zwłaszcza że nie zmieniła za wiele – przynajmniej w tej mierze – przyjęta już ponad dwa lata temu Konwencja o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej.
– Realnych konsekwencji wprowadzenia tego dokumentu rzeczywiście nie widzę – mówi „Tygodnikowi” Renata Durda z Ogólnopolskiego Pogotowia dla Ofiar Przemocy w Rodzinie „Niebieska Linia”. – Po pierwsze dlatego, że wiele udało się zrobić przed jej wprowadzeniem. Zmieniono np. tryb ścigania gwałtów z „wnioskowego” na „z urzędu”. Znalazły się też na szczęście pieniądze, by uruchomić infolinię dla doświadczających przemocy. Po drugie, nie mieliśmy przez ostatnie dwa lata klimatu dla zmian. Prezydent Andrzej Duda mówił wprost, że z Konwencji się może nie wycofamy, ale stosować niektórych jej przepisów też nie należy, a przedstawiciele obecnej władzy szli dalej, zapowiadając wycofanie się z ratyfikacji.
Dlaczego więc wpisanie definicji przemocy ekonomicznej do prawa, wymagane również przez dokument Rady Europy, jest tak ważne?
– Można to porównać do przyjętego kilka lat temu ustawowo pojęcia „przemocy domowej”, które dało jeden klarowny mechanizm prawny, mimo że istniały wcześniej przepisy, np. karzące bicie czy psychiczne znęcanie – tłumaczy Durda. – Ściganie przemocy ekonomicznej byłoby symbolicznym nadaniem wagi ważnemu zjawisku społecznemu i ułatwiłoby dochodzenie praw ofiarom.
Propozycja Nowoczesnej nie jest więc ani nowością, ani nie rokuje nagłej prawnej rewolucji. Warta jest jednak uwagi jak każda inicjatywa anemicznej niestety i ostatnio niemal wyłącznie reaktywnej – w stosunku do kolejnych posunięć władzy – parlamentarnej opozycji. ©℗