Wojna na słoiki

Rafał Trzaskowski i Patryk Jaki wcale nie walczą o stołeczny ratusz. To jedynie etap na ich drodze do władzy, na której chcą przeskoczyć parę szczebli partyjnej kariery.

02.07.2018

Czyta się kilka minut

Rafał Trzaskowski po konferencji zorganizowanej na stacji warszawskiego metra, czerwiec 2018  r. / JACEK DOMIŃSKI / REPORTER
Rafał Trzaskowski po konferencji zorganizowanej na stacji warszawskiego metra, czerwiec 2018 r. / JACEK DOMIŃSKI / REPORTER

Wybory samorządowe będą pierwszym od trzech lat bezpośrednim starciem władzy i opozycji przy urnach, a zatem pierwszym realnym testem na poparcie społeczne dla polityki PiS – i oceną kondycji opozycji. Jednocześnie będzie to próba generalna przed przyszłorocznymi wyborami parlamentarnymi, które – wielkie słowa mają w tym przypadku rzeczywiste uzasadnienie – zadecydują o losach Polski na lata. Zachowanie przez PiS władzy to unikatowa i ostatnia szansa Jarosława Kaczyńskiego na trwałe przebudowanie państwa na osobistą modłę. Dojście do władzy opozycji liberalnej oznaczać będzie demontaż ogromnej większości projektów PiS z ostatnich lat i masowe czyszczenie państwa z ludzi Kaczyńskiego, z możliwym wykorzystaniem prokuratury, sądów i trybunałów.

Myśląc o wygranej za rok, trzeba najpierw walczyć o samorządy, bo to pokaże realne nastroje społeczne w terenie. Dlatego tym razem mobilizacja głównych bloków, czyli PiS z przystawkami oraz Platformy z nowalijkami, będzie wyjątkowa.

Twierdzą nam będzie każdy ratusz

Dziś sytuacja w samorządzie jest taka, że dawny układ polityczny PO-PSL rządzi w 15 na 16 sejmików wojewódzkich. Odbicie przez PiS znaczącej liczby tych regionalnych parlamentów jest jednym z podstawowych zadań, jakie prezes Jarosław Kaczyński stawia przed swymi ludźmi.

Platforma czuje, że bitwa o regiony jest nie do wygrania. Mimo że PiS przeżywa kryzys poparcia ze względu na pasmo wpadek, wciąż jest formacją najsilniejszą, która – tak to teraz wygląda – wygra wybory w większości regionów (przy czym pozostaje jeszcze kwestia, w ilu sejmikach będzie w stanie stworzyć koalicję, która umożliwi mu faktyczne sprawowanie regionalne władzy). Lider PO Grzegorz Schetyna buduje koalicję z Nowoczesną i innymi mniejszymi partiami nie po to, aby wygrać wybory do sejmików, tylko po to, aby porażka była jak najmniej dotkliwa. Jeśli Platforma dostanie potężnego łupnia – dajmy na to, zachowa władzę w mniej niż pięciu sejmikach – to Schetynie zacznie się palić grunt pod nogami. W jego partii mogą się pojawić krwiożercze tendencje do pozbycia się przewodniczącego.

Ale Schetyna wie też, że w wyborach samorządowych jest jeszcze jeden, widowiskowy wymiar zwycięstw i porażek. To wybory w największych miastach – one mogą mu pozwolić ocalić skórę. W metropolitalnych ratuszach dominują w tej chwili ludzie Platformy. W odróżnieniu od sejmików mają tam spore szanse zachować władzę i wpływy.


Czytaj także: Rafał Matyja: Samorządy w kleszczach partii


Jarosław Kaczyński na różne sposoby chciał tych wieloletnich liberalnych włodarzy miast wyeliminować. Rozważał nawet wprowadzenie dwukadencyjności prezydentów liczonej wstecznie, co wyeliminowałoby z wyborów sporą część obecnych prezydentów. Ostatecznie zrezygnował, bo rozwiązanie wyglądało podejrzanie nawet jak na frywolne konstytucyjne standardy PiS. Za to wokół platformianych prezydentów zaczęły intensywniej krążyć specsłużby i prokuratura, czasem w sprawach rzeczywiście poważnych (jak niejasności majątkowe prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza), a czasem miałkich (jak próba usunięcia w Lublinie Krzysztofa Żuka za to, że wbrew ustawie antykorupcyjnej zasiadał w radzie nadzorczej PZU Życie – szkopuł w tym, że wysłał go tam Skarb Państwa).

Każdy odbity ratusz w dużym mieście, każda wyrwana z rąk liberałów metropolia są dla Kaczyńskiego na wagę złota.

Dziecko Saryusza

W tym pojedynku szczególnie prestiżowe i widowiskowe znaczenie ma Warszawa, w której dwa główne bloki polityczne postawiły na młodych zawodników.

PiS po długich deliberacjach wskazało wiceszefa resortu sprawiedliwości Patryka Jakiego, a Platforma z Nowoczesną – Rafała Trzaskowskiego, byłego wiceministra do spraw europejskich.

Trzaskowski to prominentny przedstawiciel tzw. frakcji młodych PO, polityków 30-40-letnich, którym bliżej do Donalda Tuska niż do Grzegorza Schetyny. Marzą o wymianie pokoleniowej, a Trzaskowski ma być tego symbolem. Także ze względu na jego słynny luz wielu chce w nim widzieć reinkarnację Tuska, który za swej politycznej młodości również uchodził za bawidamka i luzaka, a przebudziła go, odmieniła i utwardziła dopiero wojna z PiS.

Ale Trzaskowski nie trafił do Platformy przez dawnych liberałów, takich jak Tusk. To wychowanek konserwatysty Jacka Saryusza-Wolskiego, na początku poprzedniej dekady jednego z nielicznych znawców integracji europejskiej. Dzięki temu ma w CV serię stypendiów na istotnych zagranicznych uczelniach. Trzaskowski współpracował z Saryuszem akurat wtedy, gdy działał on w Platformie. W ten sposób płynnie wszedł w to środowisko polityczne – najpierw był doradcą PO, a od 2009 r. jej europosłem. Zerwali kontakty, gdy po ostatnich wyborach Saryusz dokonał wolty i zaczął ostro atakować Tuska oraz PO, wspierając PiS.

Oto mężczyzna wedle Kaczyńskiego

46-letni (choć wyglądający znacznie młodziej) Trzaskowski spełnia kryterium Jarosława Kaczyńskiego, który wierzy w to, że mężczyzną można się stać dopiero po czterdziestce – z młodszymi nie przechodzi na „ty”. Z tego punktu widzenia postawienie przez Kaczyńskiego na 33-letniego Patryka Jakiego to mentalny przełom.


Czytaj także: Jacek Gądek: Jaki, szeryf z Opola


W dodatku mówimy o rodzinnym mieście prezesa, z którego kandyduje on do parlamentu przez niemal całą swą karierę, i o ratuszu zajmowanym niegdyś przez jego brata.

Zdecydowała gotowość Jakiego do walki na śmierć i życie, do gryzienia trawy i ostrej kampanii przez 24 godziny na dobę, siedem dni w tygodniu.

Wywodzący się z Opola Jaki zaczynał w PiS, ale radnym został z Platformy, by potem do PiS wrócić. Zawsze był kontrowersyjny, do dziś ciągnie za sobą z Opola konsekwencje brutalnych wojen. Choćby z wiceprzewodniczącym Nowoczesnej Witoldem Zembaczyńskim.

To syn byłego prezydenta Opola Ryszarda Zembaczyńskiego. Doradcą Zem- baczyńskiego seniora był ojciec Jakiego. Synowi nie przeszkadzało to ostro prezydenta zwalczać. Dziś Witold Zembaczyński zarzuca Jakiemu, że do promocji politycznej wykorzystuje swego chorego na zespół Downa synka. A Jaki odpowiada: „Zembaczyński sięgnął dna”.

Jaki ma ogromne umiejętności przetrwalnikowe, nie zabiła go nawet międzynarodowa awantura dotycząca ustawy o IPN, za którą odpowiadał w rządzie. W szczytowej fazie ataku ze strony USA i Izraela był przerażony – to był najpoważniejszy zakręt w jego karierze. Przetrwał dzięki przyjętej przez Kaczyńskiego linii „nie oddamy ani guzika” i protektorom takim jak Ziobro. Awantura go umocniła i nauczyła, że politycznie wygrać można nawet sprawy beznadziejne – zrobiło się o nim głośno, a dla elektoratu prawicy stał się herosem.

Dziś, gdy Jarosław Kaczyński skierował kciuk w dół i ustawa o IPN została ekspresowo zdekapitowana, nikt już jej nie broni. Jaki zręcznie się od niej odsunął.

Już na początku kampanii chętnie wszedł w fundamentalną rozgrywkę z Trzaskowskim, który – choć bywał w swym politycznym życiu krakusem, gdy tego wymagała kampania – naraz stał się stuprocentowym warszawiakiem i wypomina Jakiemu opolskie pochodzenie. To ma oznaczać, że Jaki jest jednym z tzw. słoików, napływowych warszawiaków, którzy – wedle drwin – przywożą od rodzin z prowincji gotowy prowiant w wekach.

– Mamy obliczone, że w tej chwili większość warszawiaków to ludność napływowa, a nie mieszkańcy stolicy od wielu pokoleń. Bardzo dobrze, niech Trzaskowski ich do siebie zraża – opowiada jeden z głównych strategów kampanii Jakiego. Widać wyraźnie, że tę kwestię zamierza wykorzystywać w kampanii przeciwko kandydatowi Platformy.

Przy okazji kampanii, a wcześniej przy okazji pracy w Ministerstwie Sprawiedliwości oraz w komisji reprywatyzacyjnej, Jaki systematycznie buduje wokół siebie grupę młodych, prawicowych aktywistów, którzy mają być zalążkiem jego ekipy wewnątrz PiS.

W podobny sposób awansował w krajowej polityce – podczepił się pod Zbigniewa Ziobrę, trwając przy nim wiernie, nawet wówczas, gdy w atmosferze wojny z Kaczyńskim Ziobro opuszczał PiS w 2011 r., tworząc konkurencyjną partię. Do dziś Jaki formalnie nie jest w PiS, tylko w ziobrowej Solidarnej Polsce, mimo że wielu na pozór bliższych Ziobrze ludzi już dawno go porzuciło, wracając na łono PiS.

Kiełbasa za swoje

Warszawa to trudny teren dla PiS. Partia Jarosława Kaczyńskiego zazwyczaj dostaje tu łupnia od liberałów. Sytuacja zmieniła się w ostatnich wyborach parlamentarnych, gdy PiS niespodziewanie wygrało w stolicy. Ale – co Jaki doskonale wie – tylko dlatego, że głosy Platformie odebrała Nowoczesna. Dziś, gdy PO i N startują razem, Jakiemu trudno będzie wygrać. – O ile jestem sobie w stanie wyobrazić wygraną PiS do rady miasta, to prezydentura jest niebywale mało prawdopodobna – mówi wpływowy polityk obozu władzy, wcześniej stołeczny radny.

Naiwnie byłoby jednak sądzić, że Jaki gra wyłącznie o prezydenturę stolicy. Gra o coś znacznie ważniejszego – awans do politycznej ekstraklasy, który po tej kampanii będzie na wyciągnięcie ręki. To dla niego niepowtarzalna szansa, dlatego z miejsca wziął się do roboty. Z opolanina stał się warszawiakiem i zaczął prowadzić dynamiczną kampanię, opartą na dużej liczbie spotkań z wyborcami oraz festynach i piknikach dla młodzieży.


Czytaj także: Marcin Matczak: Patryk Macedoński


Wszystko wbrew przepisom zakazującym prowadzenia kampanii przed zarządzeniem wyborów. W dodatku – w związku z tym – bez pieniędzy z PiS. – Kiedy rozdaję wyborcom kiełbasę z grilla, kupuję ją za swoje pieniądze. To nie jest kiełbasa wyborcza, bo to nie jest kampania. Każdy polityk ma prawo promować się między wyborami – twierdzi Jaki.

Opieranie kampanii na rozgorączkowanych wolontariuszach już go zresztą naraziło na dodatkowe koszty. Jego sztab zaliczył serię wpadek. Raz zabawnych – jak pomylenie czeskiej Pragi z warszawską dzielnicą Praga. Czasem jednak żenujących – jak wówczas, gdy opublikował w internecie zdjęcie zapłakanych Tuska ze Schetyną, podpisując je jako żal po porażce Niemiec na mundialu. Szkopuł w tym, że zdjęcie pochodziło z pogrzebu polityka PO Sebastiana Karpiniuka, który zginął w katastrofie smoleńskiej.

Mistrz drugich skrzypiec

Paradoksalnie podobne plany na awans do ekstraklasy ma też Trzaskowski, czy też może raczej wielu polityków oraz wyborców liberalnych ma wobec niego takie plany. Kłopot z Trzaskowskim polega jednak na tym, że nie gryzie trawy jak Jaki i nigdy nie angażował się w politykę na całego. W Platformie często zarzucano mu, że nie jest zbyt pracowity, miga się od partyjnej codzienności znaczonej wizytami w terenie i spotkaniami z elektoratem. Dlatego też do tej pory w partii – i w polskiej polityce – grał drugie skrzypce. Potrafił porzucić posadę konstytucyjnego ministra (kierował resortem administracji i cyfryzacji w rządzie Tuska), by objąć niższej rangi posadę wiceszefa MSZ do spraw europejskich (w rządzie Kopacz). Chodziło nie tylko o to, że z wykształcenia jest europeistą. Po prostu cyfryzacja to ugór, wymagający zakasania rękawów, zaś polityka europejska jest w porównaniu z nią salonową przyjemnością.

Jednocześnie Trzaskowski potrafił robić bardzo zręczne kampanie wyborcze, angażując znajomych z kręgów artystycznych, w których funkcjonuje także dzięki temu, że jest synem Andrzeja Trzaskowskiego – kompozytora, pianisty, pioniera jazzu w Polsce. Nawet więc jeśli dziś jego kapania jest cherlawa, niemrawa i bez pomysłu, to Trzaskowskiego przedwcześnie przekreślać nie należy.

To będzie plebiscyt

Powiedzmy sobie szczerze: kampanie Trzaskowskiego i Jakiego to w dużej mierze teatr. Służą bardziej wypromowaniu obu politycznych podlotów, co ma im umożliwić ogólnopolskie kariery. Miejsca na samą Warszawę jest tu niewiele, za to często pojawiają się odniesienia do krajowej polityki.

Bo też trudno zakładać, że kampanie obu panów będą miały decydujące znaczenie dla wyboru warszawiaków – czy to rdzennych, czy „słoików”. Wybory w Warszawie będą tak naprawdę głosowaniem oceniającym rządy PO i PiS. Z jednej strony chodzi o wieloletnią władzę Platformy nad Warszawą rządzoną trzy kadencje przez wiceszefową PO Hannę Gronkiewicz-Waltz. Jej rządy być może zmieniły miasto, ale zostały naznaczone aferą reprywatyzacyjną, co zresztą definitywnie zakończyło polityczny żywot pani prezydent. Z drugiej – to będzie dla warszawiaków pierwsza szansa, by ocenić dwa i pół roku rządów PiS w Polsce. W tym sensie wpadki Jakiego i leniuchowanie Trzaskowskiego mogą być bez znaczenia, bo wybory zanoszą się na plebiscyt.

Skoro stolica to miasto raczej niechętne PiS, wszystkie starania Jakiego mogą spalić na panewce, a wszystkie defekty Trzaskowskiego nie muszą mu uniemożliwić wyboru. Ale znów – Jaki nie walczy tylko o prezydenturę.

Podskoczyć do ucha prezesa

Dopóki w polskiej polityce pierwsze skrzypce grają PiS i Platforma, standardowy awans młodych wilczków do ekstraklasy prowadzi przez długoletnie czeladnikowanie na niskich partyjnych szczeblach. To długa i żmudna droga, bo polskim partiom daleko do wewnętrznej demokracji i przejrzystości. Rządzą nimi nieczytelne powiązania, specyficzna wycena stażu i zasług, podsycana rozgrywkami wewnętrznymi.

Dla polityków w takiej sytuacji jak Jaki i Trzaskowski jedyną szansą na szybki awans – i ominięcie partyjnej kolejki do uszu liderów – jest kandydowanie w wyborach samorządowych w dużym mieście. Najlepiej, rzecz jasna, w Warszawie. To buduje rozpoznawalność i pozycję w partii, co daje nadzieję na dalsze awanse w przyszłości. Przy czym Jaki jest w lepszej sytuacji, bo – co logiczne – w PiS oczekiwania są mniejsze. Nie przypadkiem Kaczyński zrezygnował z wystawienia kandydata swej partii – choć palił się marszałek Senatu Stanisław Karczewski – oddając Warszawę w ręce ziobrystów. Z kolei jeśli Trzaskowski myśli o dalszej karierze, musi wygrać. Porażka w mieście Platformy zastopowałaby jego awans na lata.

Może więc tegoroczne wybory w Warszawie pokazują nam liderów przyszłości, którzy poniosą partyjne sztandary w kolejnych bitwach? Kampania wyborcza, która już jest, choć formalnie jej nie ma, pokaże, czy to byłaby zmiana na lepsze. Na razie się na to niestety nie zanosi. ©

Autor jest dziennikarzem Onet.pl.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz Onetu, wcześniej związany z redakcjami „Rzeczpospolitej”, „Newsweeka”, „Wprost” i „Tygodnika Powszechnego”. Zdobywca Nagrody Dziennikarskiej Grand Press 2018 za opublikowany w „Tygodniku Powszechnym” artykuł „Państwo prywatnej zemsty”. Laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 28/2018